poniedziałek, 30 lipca 2012

Rick Ross- God Forgives, I Don't [July 31, 2012]




Ocena:


Wasz ulubiony recenzent nigdy nie był Big Meechem. Nie miał też ciepłej posady jako klawisz. Nie ma ginekomastii, nadwagi, nie ukradł nikomu ważnemu ksywki i nie dobudował sobie na jej podstawie biografii. Jakby stracił przytomność na pokładzie samolotu, to wykopaliby go jako balast, a nie robili awaryjne lądowanie. MTV nigdy nie brało go pod uwagę w kategorii "Najgorętsi", i najpewniej siedziałby za kratkami już dawno, jakby to u niego znaleziono marihuanę.
Jak więc jest możliwe, że taki nikt tworzy kolejną, nikogo nieinteresującą, ścianę tekstu na temat płyty tak uznanej gwiazdy? Postaramy się na to odpowiedzieć. Może wymiar kary będzie lżejszy, jak powiem, że sam album wyszedł Rossowi co najmniej dobrze, droga którą obrał, jest ciekawa, a najsłabiej wypada to, na co zazwyczaj lemingi na forach oczekują najbardziej- bangery.
Ross obiecał, że zajmie się trochę swoim zdrowiem, czyli pewnie koniec z hamburgerami i słodyczami, a "siema" dla osobistego trenera i lasera usuwającego rozstępy. Całe szczęście, że na płycie nie rapuje o drzewkach i radości z wpierdalania kiełków. Ciężko oczywiście o osobie z prawdopodobnie zmyśloną autobiografią napisać, że w przekroju całego projektu jest "sobą", ale spokojnie, znajdziemy inne zalety.

O każdym raperze można napisać kilka ludowych prawd. Nas nie ma szczęścia do kobiet, nie nagra niczego na poziomie debiutu, Jay-Z się sprzedał, nawija tylko o laskach i kasie i nawet koniunkturalnie i dla dolarów spłodził córkę, której zresztą inaczej miał dać na imię (uważni słuchacze "American Gangster" wiedzą).
2Pac nie żyje, Eminem nie śpiewa dla żydów i polaków, Dre nie robi praktycznie niczego sam, a Dj Premier ma dożywotnie propsy, choć może i od jakiegoś czasu się kompromituje.
Rick Ross też ma własny zestaw prawd. Nikt nie oczekuje od niego wielkich tekstów, ma dostarczać rozrywkę. Mają być bangery, wysokiej jakości produkcja i budzący respekt goście.
W przypadku klawisza formuła ta sprawdza się już od dawna. A że progresu w kwestii rapu nie mogą mu odmówić nawet najwięksi zawistnicy (porównajcie choćby bełkot z "Port Of Miami" z dostojnym już rapem z "Teflon Don"), że uczepił się go nawet wspomniany Nas, liczący na odrobinę fejmu kolegi z południa, to widać, że Ross przebył długą drogę, i jakkolwiek śmiesznie nie wygląda jego przeszłość, jakkolwiek nieprawdziwe są zapewnienie o sprzedawaniu czegokolwiek innego, niż lody z grającego melodyjkę vana, to Ross usadowił się dobrze i najpewniej na długi okres na rapowym piedestale.
Zajmuje tam sporo miejsca, a inni raperzy już teraz mogą sobie pluć w brodę, że sami nie wpadli na te same pomysły, co Bawse.
Ewentualnie napluć w brodę Freewaya albo Stalley'a, i tak nie zauważą.


Tym bardziej dziwią mnie niespecjalnie przychylne reakcje niektórych moich znajomych na "God Forgives, I Don't".
Ross obrał bowiem podobną drogę, jak na "Deeper Than Rap", inwestując w bardziej klimatyczną, kinową, pełną rozmachu atmosferę, zaniedbując trap i typowe dla niego mocne, bangerskie uderzenia. Stąd zapewne wszystkie próby przyspieszenia na tym albumie brzmią jak tańsze, bazarowe wersje "MC Hammer". Mowa tu oczywiście o "Hold Me Back" i "911", tracki absolutnie zbędne, na dodatek ten pierwszy ma chyba najgorszy refren w historii, rywalizując o ten zaszczytny tytuł z "Make Em' Say Uhh!" nieodżałowanego Mastera P. Na ironię zakrawa fakt, że nie tracki o kobietach czy klubie można tu wskazać jako wypełniacze, tylko właśnie owe 2 nieszczęsne potknięcia.
Na tle reszty, czerpiącej z tak potężnych hymnów, jak “I Forgot To Be Your Lover”, "Shameless" Wilsona Picketta czy "Baby" Jeffrey'a Osborne'a, prezentującej imponujący poziom doszlifowania i wykonania- takie kawałki nie mogą się podobać.
Dirty south, kojarzące się z często prostackim i chwytliwym skokiem na przebojowość, w osobie Rossa i jego tradycyjnego już grona bitjmejkerów (m.in. J.U.S.T.I.C.E. League, Cool & Dre czy Pharrell), nabiera zupełnie nowego wymiaru. Nie ma już crunku ani snapu, jest epickość, którą dostarcza Ross, i z której pewnie inni też będą czerpać. Jest glamourowy przepych, bardziej przypominający blaze'owo-westowski "Blueprint" niż co bardziej wariackie aranżacje Manniego Fresha. Nie mogłoby być lepszego tła dla elitarnych przechwałek Rozaya.
Już praktycznie zaczynające album "Pirates", którego instrumental przypisałbym bez wahania na "Diplomatic Immunity", zwiastuje nam ciąg dalszy całkiem ciekawej muzycznej eskapady. Kolejna odsłona "Maybach Music", tym razem podpisana numerem cztery, to naprawdę piękna kompozycja, ciesząca ucho żywą atmosferą, orkiestrowym wajbem i melodyjnością całości. Sprawiedliwi sprawili się nad wyraz dobrze. Równie genialnie spisali się na "Ten Jesus Pieces", wprowadzając na płytę, w postaci klasycznego sampla i świetnego dęciaka, akcenty rapu całkiem prawilnym sznytem robionego. Jak dodamy, że równie udaniE inkorporowali ów dęciak do "Sixteen", tworząc tak samo hipnotyzujący, żywy obraz, staje się jasnym, że J.U.S.T.I.C.E. League to szczęśliwy talizman Rossa. Współpraca z nimi wychodzi mu ZAWSZE na dobre.
Ciekawie zaprezentował się też dopiero wschodzący na nieboskłonie mainstreamowych bitmejkerów Cardiak, który doprawdy świetnie zbudował klimat pianinkiem. Jeden z najbardziej nastrojowych tracków na całej płycie!
Wszystko to składa się na bardzo udany, przekonujący mainstreamowy sound, zgodny z tym, co gorące na scenie, ale także nawiązujący do bardziej soulowego, mniej agresywnego wymiaru tej muzyki.
Trochę biedniej wypada w porównaniu z nimi Jake One, który dostał niełatwe zadanie zrobienia podkładu do "3 Kings". Nie można powiedzieć, że chłopak się nie starał, ale mam wrażenie, że takie trio jak Hov, Ross i Dre zasługiwali na coś odrobinę bardziej epickiego. A tak dostaliśmy zaledwie dobry bit, który wcale nie zabrzmi lepiej, jak posłuchasz go na przereklamowanych słuchawkach od Doktora.

Jakkolwiek nie patrzeć, produkcyjnie Rick Ross w dalszym ciągu wygrywa z większością konkurencji, a żeby daleko nie patrzeć, to "Life Is Good", pomimo świetnej roboty Salaama i No I.D., wygląda przy jego nowej płycie jak uboga ciotka z prowincji, która nie wie, gdzie usiąść.
Jeśli czekałeś na "God Forgives, I Don't" tylko z powodu bitów, to nie zawiedziesz się.
Jest filmowo, jest bogato, jest blichtr, są emocje i klimat. Tego nie znajdziesz u Dj'a Premiera, przynajmniej tego z ostatnich 10 lat. A że sam raper własnoręcznie niekoniecznie potrafi równie nastrojowe obrazy malować, to już inna sprawa.

Chcecie, czy nie, Ricky to stylowy nawijacz. Z bardzo charakterystycznym głosem, astmatycznym flow, którym oczywiście Biggiego przypomina tylko w jakimś mikrym promilu, ale starczy mu to, by być wyrazistym na tle całkiem sporej konkurencji. On dalej ma w sobie więcej charyzmy niż co najmniej połowa Freshmanów 2012. Nie ma się co oczywiście oszukiwać, Rick Ross jak podrośnie nie zechce być, wzorem MC z Blue Scholars, nową Yuri Kochiyamą, ale uczepił się już jakiś czas temu pewnej stylistyki, i konsekwentnie ją realizuje. Zadziwiające, że hip hoperscy hiphopkryci akurat ciągle jemu zarzucają monotonię. Podaj swojego ulubionego rapera, powiem ci, w czym jest powtarzalny. Już sobie wyobrażam te wasze pryszczate cymbały, uzbrojone w hipsterskie pingle, wykrzywione w bohemiarskim zdziwieniu:
"miały być koncepty i storytellingi, co się stało Ross? .............. lajkujcie ;) ;) ;*~~~~".

Niektórzy najwyraźniej wymagają od krowy, by zaskrzeczała i wzbiła się w powietrze w poszukiwaniu gryzoni (nie, tym razem skrzeczenie nie oznacza Adama Skrzypka). Czas się panowie pogodzić z faktem- raperzy NIE EWOLUUJĄ. Przynajmniej ci mniej zdolni, a do takich się Bawse zalicza. Jaki progres zaliczył choćby Too Short albo, nie daj boże, Cormega?
Pokażcie na przykładach.
Cóż, wracając do warstwy lirycznej, to do jednej rzeczy nas już Rozay przyzwyczaił- jest The Game'em.

Czyli był striptizerem?
Nie (na szczęście dla rur i biednych pań odwiedzających ewentualny przybytek).

Brał udział w teleturniejach dla nastolatek i przegrał?
Nope.

Dostał w papę od Suge Knighta?
Raczej nie, choć ponoć było blisko.

No, pomogę wam. The Game znany jest z rzucania ksywkami na swoich utworach, co zresztą kiedyś mu policzono i chyba wyszło na to, że Dre i 2Pac wymieniani są najczęściej.
Bawse z kolei co rusz wyrzuca z siebie jakiś luksusowy brand. Pomijam już nazwę wytwórni, czy wstawkę na początku tracków z tradycyjnym "mejbek mjuzik".
Mamy bowiem tu:

Za co umarł Talib Kweli?


Porsche
Lexus
Maybach (także luźno)
Ferrari
Ciroc
Isabel Marant
Louboutin
Mercedes
Giuseppe Zanotti
Blackberry
Rolls Royce
Rolex
Cadillac



...i pewnie kilka innych, których nie wyłapałem.
Uzbrojony w takie marki Ross nie jest w stanie rapować o walce czarnego człowieka z systemem albo niesprawiedliwości w mediach. Jasne, Ross jest powtarzalny, nie wymyśla żadnych nowych konceptów na swoją lirykę, ale w odróżnieniu od takiego KRS-One'a zapewnia godziwą rozrywkę. Jak ktoś nie zalicza regresu, a zapodaje wszystko, w czym jest dobry, to jestem skłonny temu przyklasnąć. Czy Nas zaliczył realny progres na "Life Is Good"? Niespecjalnie.
Tak więc, mamy tu pełen arsenał typowo Rossowskich, hustlerskich przechwałek, spośród których na pierwszy plan wybijają się trochę fajniej napisane "Ten Jesus Pieces", w którym przypisuje sobie flow Rakima, i "Ashamed", skupiające się trochę bardziej na osobowości i dojściu do bogactwa rapera.
Niczego wielkiego tu nie usłyszycie, i jeśli odrzuca was tematyka, w jakiej obraca się pan Ross, to nie macie czego tu szukać. Jeśli natomiast przekonuje was charyzma Rozaya, jaracie się jego głosem, charakterystycznym flow (ja zaznaczyłem 3 razy tak), to nie powinniście się czuć oszukani, nawet na tle poprzednich wydawnictw.
Bezspornym oczywiście jest, że Ross jako dobry tekściarz nie zostanie zapamiętany. Każdą jego linijkę można by obsadzić w głównej roli na dowolnej płycie/mikstejpie z okresu poprzednich 3 lat i nikt nie zauważyłby podmianki.
Nie będę więc zakłamywał rzeczywistości i pisał, że teksty nie są wadą "God Forgives, I Don't". Pytanie tylko, w jakim stopniu wpłyną one na twoją ocenę tego akurat wydawnictwa.

Przecież:

Fabricate 'bout your fortune, all my fabric's imported
Fornicate in my fortress, 40k still my mortgage
24k my toilet, all my taxes reported
All my exes deported, shout-out Texas, New Orleans
All these niggas influenced by a hustler's endurance

Też może być piękne i mądre, wystarczy tylko chcieć to ujrzeć, zupełnie jakbyście chcieli ujrzeć piękno w posłance Sobeckiej. Ono tam jest, ale musicie się uprzeć, by je znaleźć.
Bo w końcu rap nie zawsze musi mieć to wydumane przesłanie i przekaz dla potomnych.


JEZUS CIĘ KOCHA:
+ Stary, dobry, charyzmatyczny Ross
+ Świetna, klimatyczna, mainstreamowa produkcja
+ Udane nawiązanie klimatem do "Deeper Than Rap"
+ Zacne występy gościnne (choć Hovie się nie chciało wyraźnie)
+ Dobre refreny
+ Niezły klimat

...ale i tak uważa cię za głąba:
- nic nowego w kwestii tekstowej
- nieudane bangery
- komiczny refren w "Hold Me Back"
- "Triple Beam Dreams" tylko jak bonus
- JAK MOŻNA KRAŚĆ BIOGRAFIĘ ŻYJĄCEMU GANGSTEROWI, NA DODATEK POWSZECHNIE ZNANEMU KAPUSIOWI?




Postawię odważną tezę, że "GFID" niedaleko spadło od "Teflon Don", jest na podobnym poziomie, a w niektórych aspektach wygrywa. Przede wszystkim poprzednik był krótszy, co zawsze pozytywnie wpływa na ocenę, przynajmniej ja to tak widzę (ile znacie klasyków które mają 20+ kawałków?), album z 2010 chyba wygenerował też lepsze single.
Nowy cd ma za to znacznie lepsze występy gościnnie. Kto pamięta wyjętego jakby z innej bajki Stylesa czy koszmarnego Gucciego musi przyznać, na świeżym projekcie takich wpadek nie ma. Fakt, Hov dał tu wers zupełnie od niechcenia, traktując kolegę z Miami trochę po macoszemu, ale już Wale, Stalley, Andre 3000 (w świetnie naruszającym techniczne normy rapu utworze) czy bonusowe zwrotki Nasa są na bardzo wysokim poziomie. Podobnie jak i całość nowego dziełka Rossa. Można się na siłę czepiać tego, że chłopaczyna niczego praktycznie nie przekazuje nam poza wizjami swojego bogactwa, ale czy rap nie miał w końcu opisywać rzeczywistości?
A taką rzeczywistość właśnie ma na co dzień ten raper. Dołącza więc do zacnego grona Q-Tipów, Mos Defów i Commonów jako kolejny conscious artist. W końcu jest "świadomym raperem".
Świadomym swego konta w banku.
Świadomym swego garażu.
Świadomym swego Rolexa.
Świadomym swego statusu w rapgrze.

To takie proste.
Thank You, Obese God.

30 komentarzy:

  1. CoCieToObchodzi30 lipca 2012 21:48

    Ja daję grubasowi 4/5, fajnie się tego słucha.
    Standardowo już - czekam na reckę.

    OdpowiedzUsuń
  2. tak, jestem lemingiem, czekałem na bangery. Rich Forever>God Forgives, I Don't.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rich Forever<God Forgives, I Don't.
    Oficer lepiej odnajduje się w spokojniejszych klimatach.
    Czemu Fab widnieje na górze?

    OdpowiedzUsuń
  4. A są jakieś powody, dla których widnieć nie powinien? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Niby nie, ale ostatnio cicho raczej o nim, to się nie spodziewałem, Loso's way 2 chyba gdzieś zaginęło, a szkoda, bo dobry raper z niego.

    OdpowiedzUsuń
  6. no i co? Twoi idole pozdrawiają i czekają aż skasujesz ten jebany paszkwil na płytę następnego króla pop rapu. Specjalnie aby nie było niedomówień zwizualizowali swoje poglądy żebyś wrócił na barłóg-matecznik, jak tydzień temu, i napisal już jako poważny mężczyzna po latach że to były takie osobiste przekomarzania http://www.youtube.com/watch?v=FCfoj2VDqZ4&feature=player_detailpage#t=242s

    OdpowiedzUsuń
  7. Sądzę, że Max B w tym "teledysku" to ciąg dalszy pozytywnego stanowiska raperów wobec środowisk LGBT. Stawiam, że to wpływ Hovy, prohomo-neofity oraz Dr. Dre, starego skrytego geja odkrytego w tej formie przez Eazy'ego w czasie beefu, bo Ross na quadzie wygląda hetero.

    OdpowiedzUsuń
  8. przestałęś być zabawny, trudno w takim razie denis russos goodbye my love

    OdpowiedzUsuń
  9. o nie, nie odchodź :(:(((((((((((((((
    a, w sumie to odchodź.

    OdpowiedzUsuń
  10. Planujesz nowe LCN zrecenzować? Dobra płyta nawet. 3 lata temu jarałbym się, a teraz czekam aż ich zjedziesz, kurwa starzeję się

    OdpowiedzUsuń
  11. Miałem w planach tę recenzję, ale o dziwo LCN nagrali dobrą płytę, ciekawszą niż miałki i czerpiący za dużo z wpływów AOTP czy JMT debiut. Brak Everlasta paradoksalnie im pomógł, bo zapewne nie miał ich kto zmuszać do nadużywania oklepanych gitarowych podkładów. Tekstowo jest wielki progres, ogółem zacna płyta na 4/5

    OdpowiedzUsuń
  12. No to tym bardziej zrecenzuj, propsy dla chorowitego Williama i paczki na tym blogu będą ciekawym widokiem

    OdpowiedzUsuń
  13. napisz gdzieś co myślisz o tym Snoop Lionie? czy snoop ma z gorem? i czy to tak już zostanie?? call the pope i want answers!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  14. Snoop upadł na głowę i to pod wpływem jakiegoś duchowego guru, ale nie on pierwszy, Lauryn Hill też kiedyś wpadła w sidła takowego mędrca i przeszła przemianę, bynajmniej nie na lepsze, co zresztą widać po jej karierze.
    Co sądzę? Wyjebane szczerze mówiąc. Hip hop przeżyje bez Snoop Dogga, ja też.

    OdpowiedzUsuń
  15. max b przeżyje Ciebie i schwarza i to na wolności. przyznaj że recenzja była paszkwilem pelnym politykierstwa nastawionym na prowokacje. jeśli dajesz jakiemuś jim jonesowi te swoje gwiazdki dawida a maxowi mniej to serio poczułem się jak w sądzie krasnojarskim w 35 roku. wystarczy tylko uczciwie po latach przy piwku przyznac że to było prowo ale recenzowałęś tez "lil b" i "jim jones" więc wpadłeś na sztański plan obsmarowania maxa b. tu sami przyjaciele przecież...

    OdpowiedzUsuń
  16. max b zasługiwał na jeszcze mniej. ma szczęście, że to lewicowy blog i za pedalstwo nie obniżyłem oceny jeszcze bardziej. nagrał płytę na poziomie Tylera Wibratora. Jim Jones chociaż ma charyzmę i można go zrozumieć.

    OdpowiedzUsuń
  17. no to jednak beka, zostawiam księcia z ekipą psychoscholi fanowskiej czyli 20 osób z internetu i dalej sobie wyjadajcie z dziubków. beka charyzma hahaha człwoieku charyzma jima jonesa, o chuuuj "swagger jeru" "uroda micki ninaj" "potrójne peji" "opinia sieha" i nowe: charyzma jima jonesa. bywajcie, wyjde tyłem aby mieć was na oku i zakryć odbyt podwójną gardą. aha ;(

    OdpowiedzUsuń
  18. No właśnie o to chodzi, wychodzenie "tyłem", wysyłanie, razem z Prodigy'ym, listów miłosnych do kumpli z więzienia, wspólne prysznice- dlatego m.in. nie mogę zaaprobować tematyki rapu Maxa. Elton i Geroge Michael są lepszymi wykonawcami muzyki, nie ma czasu na jakieś bełkotliwe, skazane na 150 lat beztalencie.
    A tak w ogóle- ochrona, wyprowadzić już to spamliwe ścierwo z bloga. dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  19. CoCieToObchodzi7 sierpnia 2012 02:22

    Dobra recka, ocenka zgodna z moją.
    Burger King - rozjebane.
    I faktycznie szkoda, że Triple Beam Dreams nie znalazło się na podstawce, bo chyba by pasowało. No i warto odnotować, że bit lekko zmodyfikowany względem wersji z Rich Forever.

    OdpowiedzUsuń
  20. Zrobisz reckę nowego Slaughterhouse?

    OdpowiedzUsuń
  21. Pewnie tak, bo to istotna płyta. Jedyna grupa licząca się w mainstreamie, czterech raperów z marną karierą solową zebranych w jednym miejscu, wspomagani machiną promocyjną Eminema.

    OdpowiedzUsuń
  22. "Machiną promocyjną Eminema", ta. Ta machina pomogła sprzedać Yelawolfowi 350 tys kopii płyty :D

    OdpowiedzUsuń
  23. Wydaje mi się, że SH trochę bardziej są lansowani, mają już 3 single, 4 w drodze (Yela wydał 2 przed premierą). No, ale zobaczymy.

    OdpowiedzUsuń
  24. dolby advanced audio8 sierpnia 2012 15:49

    jak na tak bezpłciową płytę ze średnimi singlami to i tak zaskakująco dobrze. inna sprawa, że single ze SH też nie błyszczą, ten ze swizzem wrecz chujowy
    ciekawi mine ile pchnąłby yelawolf jakby dać porządną promocję TM 0-60

    OdpowiedzUsuń
  25. Chciałem zauważyć, że Yela i tak niemal 2x więcej sprzedał niż ze wszech miar lansowany Big Krit, który zakończył na 78k (Yela 142k).
    Sądzę, że TM 0-60 uzyskałby podobne liczby, co legal Krizzle'a. Niektórzy myślą, że jakaś płyta powinna się dobrze sprzedawać, bo jest dobra, a tak nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  26. Sieah na podwójnych w głowie się nie mieści O.O

    OdpowiedzUsuń
  27. dolby advanced audio8 sierpnia 2012 16:59

    ja tam przed radioactive wróżyłem mu szanse na dużo większą karierę, nawet ze złotą płytą włącznie, na TM 0-60 był raperem zapadającym w pamięć. jakiś wysokobudżetowy klip do "love is not enough", jakiś nowy klip z eminemem, reszta tak jak jest (może poza buracką okładką) i mogłoby to pójść dużo szerzej

    OdpowiedzUsuń
  28. Sieah, co szykujesz na następną recke ?

    OdpowiedzUsuń
  29. dobre pytanie- jak patrzę na tę listę http://www.hiphopdx.com/index/release-dates/ to pierwsza interesująca premiera dopiero 21 sierpnia (Ali). Wątpię, bym chciał poświęcić coś więcej niż dwa zdania 2 Chainzowi. Także nie wiem, albo przerwa, albo kontynuacja jakiegoś cyklu.

    PS: choć z drugiej strony Rhymesayers mówi, że Ali dopiero 18 września. nie ma na co się rzucać póki co.

    OdpowiedzUsuń
  30. KONTYNUACJA JAKIEGOŚ CYKLU - PROSIMY !

    OdpowiedzUsuń