sobota, 31 lipca 2010

Bun B- Trill O.G. (August 3, 2010)


Ocena:


Bernard Freeman, czyli Bun B, był ostatnio wszędzie. Jego featuringi można było znaleźć u takich playerów jak Jeezy czy 8Ball & MJG, ale także na La Coka Nostra, Reflection Eternal czy u Dead Prezów. Jest to raper uniwersalny, który wpasuje się dzięki swojej charyzmie, w każdą konwencję. Jest oczywiście znany z epickiego duetu, jaki stworzył z zimnym już Pimpem C, ale także z solidnej, póki co, dylogii (tak, tak się nazywa "to o jeden mniej od trylogii"), zawierającej modne w 2006/2008 na południu słowo "Trill".
Było więc "Trill", było "II Trill", czas na "Trill O.G."


Nie oszukujmy się, Bun ma tak samo nieograniczone możliwości i skille jak Weezy, jednakże dwa pierwsze solowe projekty 1/2 UGK nie miały startu do dwóch pierwszych płyt Dwayne'a. Dlaczego? Może wynika to z tego, że Bun cały swój image i wczucie sprzedał na dwóch wspaniałych płytach UGK z 2007 i 2009 roku?
Jedynka była w sumie bardzo dobra, dwójka dawała radę, natomiast w przypadku porównania "Trill O.G." do urzekającego rozmachem "Carter 3" to nie ma już nawet pytań, kto jest zwycięzcą.
Od czego zaczniemy? Może od tego, że niektórzy chyba za dużo oczekiwali od tej płyty, zrobiła się atmosfera na klasyki po genialnym "Sir Lucious Left Foot" od połówki Outkast, i każdy oczekiwał, że Bun dokona czegoś równie wiekopomnego.

Zaczyna się znakomicie, "Chuch" (ten przez kilka u, nie chce mi się liczyć) to mocny, dosadny track, oznajmujący, że Bun wrócił, i że chce rozpierdolić rapgrę.
Słychać, że chce mu się rapować i wygrywać.
Kolejny kawałek, "Trillionaire", może niektórych odrzucić autotune'em, który chyba już się zagubił i stracił na aktualności, no ale w końcu zbudował karierę T-Paina. Zwrotki dalej dobre, z charakterystyczną charyzmą i flow.
Tego typu kawałków jest sporo, i dobrze, Bun dobrze się czuje w tej stylistyce, nie próbuje robić z siebie mistyka czy rozkminiacza polityczno-społecznego.

I helped the blind to see
and kept it G just like I outta
the only thing that’s left for us to do is walk on water
we playin all 4 quarters till the clock expires
so till i see the ref wavin I will not retire
My flow is still official, and I still got the fire
Can’t take your eyes off me, like when you watch „The Wire”


Nie da się tym trackom zarzucić niczego. B pokazuje, dlaczego jest uważany za jednego z najważniejszych raperów z południa (zresztą sam nam to przypomina wskazując, że Jigga, Kanye West i inne ikony są gotowe to potwierdzić), spokój, luz i charyzma wręcz zabijają, Bun wypluwa z siebie ostre linijki bardzo przekonywująco. Wierzysz po prostu, że ten raper jest prawdziwy, nieważne czy wtedy, gdy się chwali umiejętnościami, czy wtedy, gdy rapuje o kurwach, rolexach, lavish life i cynamonie.

Big booty hoes I expose them and grab them
take them right out of their clothes and i have them
their pussy is golden my dick is platinum
and hard as a diamond I’m hard when I’m rhymin
I’m closer to God, like Eric B,
I’m in the get money frame of mind


Można powiedzieć, że Bun nie zawodzi na tym albumie. Oczywiście jego należy obarczyć winą za wybranie płytę wypełniaczy i za wybranie niektórych nieimponujących bitów, jednak jako MC spełnił tu swoje zdanie wzorowo.
Warto zwrócić uwagę na "A Dream", modne od zawsze nawiązanie do "Juicy" i na tej płycie musiało się znaleźć. Bun wspomina jak udało mu się dojść do tego, co teraz ma. A co teraz ma? No właśnie, skarbówka już to bada, zwłaszza po tym, co opowiedział na "Lights, Camera, Action".
Fani mrocznych klimatów gangsta też coś dla siebie tu znajdą, "Snow Money" to na początku opis wożenia się po mieście i zgarniania hajsów z różnych nielegalnych działalności (w sumie, że szkoda że nie pociągnął tego motywu do końca). Ciekawie wypadł track z Pac'iem i Pimpem, fajny dupeczkowy anthem, nie ma się do czego przyczepić. Jak zawsze dobrze za to nawinął Twista.
Wypełniacze też są, a jakże, wspomniane "Lights, Camera, Action" jest nieimponujące pod każdym względem, czy to rapu, bitu czy przekazu, a "It's Been A Pleasure" eksploatuje to, co już raz zostało poruszone w "A Dream", więc mogłoby się chyba obyć bez tego, zwłaszcza, że ani Drake, ani bit nie pomaga.

Właśnie, bity. Trochę zawodzi ta produkcja pod tym względem, ale w niektórych momentach tylko. "Put It Down" brzmi jak jakiś odrzut, którego Drumma Boy trzymał "na zaś" w szufladzie, "Speakeasy" mimo świetnej warstwy tekstowej nie będzie trackiem roku, bo podkład kuleje. Tak samo wspomniane już "Lights, Camera, Action" i "It's Been A Pleasure". Reszta jednak brzmi dobrze, są i bity bangerskie (Countin Money, Snow Money) jak i spokojniejsze (Right Now, Ridin Slow).
Nie jest to jednak płyta wybitna produkcyjnie, mimo paru znanych nazwisk (Justice League, Drumma Boy, Boi-1da, nawet Dj Premier) nie ma tu warunków Bun, by nawinąć zwrotkę życia po jakiś epicki bit. Uszy nie bolą bynajmniej, ale można chyba było więcej wycisnąć z tych panów z nawiasu, oczywiście poza Premierem, bo Preemo jak zawsze dał świetny bit.
Większość podkładów z "Trill O.G." bym jednak ocenił na mocne 3,5/5, bo dobrze, poza wymienionymi wyjątkami, współgrają z tym, co Bun chce przekazać.

No więc, tradycyjnie

Plusy
+ Bun B w wysokiej formie, dobre wersy, flow, charyzma
+ słychać, że Bun jest głównym graczem na południu obecnie
+ goście w wysokiej formie (zazwyczaj)
+ dobra, choć nie świetna produkcja

Minusy
- Drake średnio wypadł
- słabe niektóre bity
- wypełniacze
- Basshunter to pedał (?!)
- ma się wrażenie, że mogłoby to być lepsze, jakby ktoś tam się kiedyś tam bardziej przyłożył i przesłuchał to wszystko raz jeszcze.

Podsumowując, otrzymaliśmy może nie to, czego oczekiwaliśmy, parę słabych momentów się tu znajdzie, nie ma to startu do Big Boia, Eminema, B.o.B, Roots czy nawet Fat Joe ostatniego, ale jest to solidny album, na tyle solidny, by uwzględnić go w top tego roku. Do "Carter 3" porównać tego oczywiście nie sposób, nie ma co pastwić się nad Bunem zbytnio, bo "Trill O.G." ma sporo zalet i słucha się go dobrze. Słabszy jest od swoich dwóch poprzedniczek jednak, i to trzeba odnotować. Podobnie sytuacja ty wygląda jak z serią "Blueprint", jedynka klasyk, dwójka dużo słabsza, choć nadal dobra, trójka za to to bardzo dobry mocny powrót, omawiany album mógłby tu wcielić się w rolę "Blueprint 2".
Bun B nic nie stracił ze swojej werwy i zacięcia, jak tylko dostanie odpowiednie do tego podkłady, to może być już tylko lepiej.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Rick Ross- Teflon Don [July 20, 2010]


Ocena:



William Leonard Roberts II nagrał właśnie płytę "Teflon Don". Wiedzieliście?
Ja też nie. Tak bowiem nazywa się człowiek który ukradł ksywkę Rickowi Rossowi, w innych sferach znany jako Oficer Ricky. Dał się poznać jako tekściarz może i nie najwyższych lotów, ale potrafiący nagrać mocny mainstreamowy cd, który emanuje energią i bangerami. I choć buzz na Rossa w USA trochę opadł (Deeper Than Rap sprzedał się w ilości 150.000 tylko), to na tę płytę parę osób jednak czekało. Spokojnie, mistrz ją sprawdził, podzieli się z wami odczuciami i już będziecie wiedzieć, co na innych forach pisać


Płytę promował "Super High" z Ne-Yo (tak, tym którego nazwali amerykańskim Mrozem), całkiem udany song trzeba przyznać, daje nam przedsmak tego, czego można się spodziewać pod względem rymów na recenzowanej płycie:

I wanna buy my bitch every bag
and she ain't ever, ever, ever gotta take 'em back
I wanna take my bitch around the globe
Hawaii, hand glidin' in the mountains, shittin' on these hoes


Rawse nie brzmi tu przekonująco, te zwrotki jakieś takie na odpierdol się, no, ale single rządzą się swoimi prawami, a Clark Kent spisał się dobrze (nie ten z loczkiem ale ten odpowiedzialny za produkcję).
Inne kawałki nie zaskakują oczywiście konceptem, niektóre wersy może tak:

Biggie Smalls in the flesh
I'm living life after my death


ale czy pozytywnie aby? Do ocenienia dla każdego osobno.
Tematyka jest tu zasadniczo taka sama, jak na poprzednich albumach grubaska, wspomnę więc o wyjątkach może.
Wers jest z "Tears Of Joy" które prezentuje trochę inny wymiar Rossa niż znamy. Klimatyczny refren od Cee-lo, wersy o tym, że chce kroczyć z Chrystusem, łzy szczęścia itp. Trzeba to odnotować na plus, Ross może Parisem nie jest, ale fajnie, że chciało mu się zrobić song inny niż zwykle.
Warto też wspomnieć o "No. 1", Ross może geniuszem braggadocio nie jest:

my bitch raps better than most rappers
wtf, ale dobrze, że chociaż spróbował.
Z innych klimatów na uwagę zasługuje jego wers z "Maybach Music III", nawet jeśli nie jest Notoriosem XXI wieku, to na pewno inspirował się "Juicy" przy pisaniu wersów na ten kawałek. Jak dodać do tego solidne wersy Jadakissa i T.I. to jawi się jeden z faworytów na płycie co? No właśnie nie, bo bit mało bangerski jednak w porównaniu do dwóch poprzednich części. Ta wyjąca łachudra w turbanie/ta wspaniała artystka soul również pasuje tu jak wół do karety/kij do dupy/pięść do nosa/kwiatek do kożucha/Biedroń do Beyonce. Można było chyba z tego tracka zrobić większy hit, jest on absolutnie nieimponujący.
Imponujący za to jest "Free Mason", gdzie Ross daje kto wie, czy nie najlepsze swoje wersy od czasów "Port Of Miami". Opowiada tu Ross podobnie jak w "Maybach Music III" o swoim dochodzeniu do sławy, w bardzo dobry, spójny sposób.
Warto także wysłuchać tego tracka po to, by się przekonać, że Hova to legenda i ikona rapu.

Fuck all these fairytales,
got to hell, this is God engineering
this is a Hail Mary pass ya'll interfering
He without sin shall cast the first stone
To ya'll look in the mirror double check your appearance
Bitch I said I was amazing, not that I'm a Mason
It's amazing that I made it through the maze that I was in
Lord forgive, I never would have made it without sin


Dodać do tego genialny refren Johna Legenda, i mamy muzykę na poziomie światowym.
Brawo!
Drugi niesamowity moment to wspaniały "Aston Martin Music", świetny śpiew Drake'a i wspaniały Chrisette Michelle, hustlerskie wersy od Rossa z pewnego rodzaju wczuciem, i jest jeszcze lepiej.
Tego wczucia i pomysłu na wersy zabrakło chyba na wspomnianym "Super High", czy też na "MC Hammer lub na "B.M.F." z innym lirycznym "wymiataczem", Gucci Mane'em, miały być w założeniu bangery, wyszły przeciętne zapychacze.
Nie oczekuję oczywiście od Rawse'a jakiegoś ogarnięcia tekstowego, to nie K-Rino czy Blacastan, niemniej jakieś tam lepsze zwrotki można było upichcić, zwłaszcza, że bity też nie przekonują. Nie mają żadnego potencjału hitowego, po prostu emanują direty southem, bez jakiejś głębi. To już nie jest 1998, kiedy na takich bitach można było zarobić i zrobić karierę.

Jak jesteśmy przy bitach, to parę znanych nazwisk tu jest: The Inkredibles, No I.D., J.U.S.T.I.C.E. League i Kent.
Produkcja nie zawiodła chyba. Zdarzają się co prawda wpadki (MC Hammer, B.M.F., No. 1 ma specyficzny podkład, mi się podobał, ale musi się wkręcić), jednak nie ma rozczarowania. Bity są takie, jakie Ross powinien dostać, by nie męczyć uszu. Przodują oczywiście J.U.S.T.I.C.E. League za "Aston Martin Music" i The Inkredibles za "Free Mason". Prawdą jest, że Rawse bez dobrych bitów nie miałby kariery. I choć ucho do bangerów mu się może trochę stępiło, to nie obawiam się o poziom podkładów na jego kolejnych projektach. Warto zaznaczyć, że bity są ładnie zróżnicowane, wystarczy porównać „No. 1” do „Free Mason” czy „Maybach Music III” do „Aston Martin Music". Syntetyki, spokojniejsze brzmienia, wariacje od Kanyego, jest tu na czym ucho zawiesić (?!).

Ok, zróbmy podsumowanie:

Plusy
+ Ross w swojej zwyczajowej formie, parę przebłysków jest
+ w większości bardzo mocna produkcja
+ świetne featy (poza Stylesem i Eryką)
+ świetne refreny (Chrisette <3, Cee-lo < ... ekhm, no propsy nie Minusy
- bez szaleństw i progresu w kwestii liryki
- goście go wciągnęli nosem, nawet ci od refrenów ;(
- i za dużo ich chyba jest...
- niepotrzebne zapychacze, można było dać coś z bonus dysku zamiast nich
- czemu jego nos ma inny kolor niż reszta mordy na okładce :/

Jeśli karierę Rossa buduje jego charakterystyczne flow i głos, mocne bity i podobieństwo do Suge Knighta, to dostarczył tu tego w ilości odpowiedniej, bo choć bez progresu, to jednak prezencja i charyzma dalej jest (swoją drogą będąc marnym tekściarzem owej charyzmy musisz mieć w ilości potrójnej), morda dalej tłusta i podobna do bossa Death Row, więc możesz bez bólu wrzucić to w odtwarzacz.
Te 11 tracków jednak dobrym posunięciem było, Ross nie jest w formie na 20+ trackowy album.
Polecam? Polecam

czwartek, 8 lipca 2010

Big Boi- Sir Lucious Left Foot : The Son of Chico Dusty [July 6, 2010]


Ocena:


"Sir Lucious Left Foot", szerszej publiczności przedstawiony na albumie "Spearkerboxxx" w kawałku (dobrym!) "Unhappy", związany z pewnym nieudanym zakupem obuwniczym samego zainteresowanego, a autora omawianej płyty zarazem, to żadna tam większa koncepcja. Brzmi jak jakiś mafijny przydomek co? Jak liczyliście na jakiś koncept album w klimacie lat 30-tych, to będzie małe rozczarowanie. Ja w ogóle się bałem, że to będzie "Sir Luscious Left Foot", sami wiecie, nie wiem czy chciałbym sprawdzać co tam u Pana Atrakcyjnej Lewej Stópki...

Tak czy siak, pierwszy pełnoprawny solowy album od członka legendarnej grupy Outkast doszedł do nas. Były pewne obawy, co prawda na "Spearkerboxxx" Boi dał radę w stopniu bardziej niż zadowalającym, ale to już 7 lat, a "Idlewild" miało swoich krytyków...
Ja byłem jednak spokojny i nie miałem jakichś większych obaw. Marka panów z ATL, wbrew durniom z Nowego Jorku którzy ich wygwizdywali w latach 90-tych, jest przepotężna i zapewnia doznania muzyczne na poziomie wielkim jak Kazimierz (VNM wpierdala mi się w recenzję chyba). Trochę się zdziwiłem jak przeczytałem na wiki, że Boi lubi "Lollipop" od Wayne'a i że miał coś podobnego nagrać, a raczej że "nakłaniano" go do tego (industry is shady!). Dobrze się jednak stało, że nie doszło to do skutku.

Intro zatytułowane "Feel Me", hitem na miarę "Lollipop" może nie będzie, ale wprowadza elegancko i gwarantuje wysoki poziom dalszych minut trwania tego cd.
Big Boi demonstruje wspaniale to, czym powinien się chwalić dobry raper w 2010- jedzie zarówno technicznie, jak choćby na "Shine Blockas" jak i bardziej inspirująco (General Patton). Udowadnia czarnuchom, że jest najlepszy w "Daddy's Fat Sax"

I'm on another planet nigga
and you just fly!


robi to samo i wspomina w "Shutterbug", rozpływa się niczym Romejo jak Alpha (VNM poza kontrolą), czyli love is in the air w skrócie, na rozśpiewanym "Be Still" ze wspaniałą Janelle Monae, rozkminia dupeczki dobre w "Hustle Blood", rozkręca dobre imprezowe klimaty w "Tangerine" (mooocny bit!), by na koniec powspominać i powypominać "The Train pt. 2".
We wspomnianych dupeczkowych songach można chyba doszukać się pewnego rodzaju wypełniaczy, tak samo kawałek miłosny, nie są to moi faworyci na tej płycie, wiem, że Janelle ładnie śpiewa a Jamie Foxx ładnie jęczy, ale nie odczułbym wielkiej straty, jakby tych właśnie dwóch tracków zabrakło.
Pozostałym trackom ciężko coś zarzucić pod względem liryki, są to te znane z płyt Outkast szalone popisy flow i spalone trochę przemyślenia. Czy Boi zaprezentował tu coś, czego nie znaliśmy właśnie z dokonań jego i "Fri Staksa"?
Moim zdaniem nie, choć nie jest to wg mnie odczuwalne. Charyzma, flow pozwalają zapomnieć o tym. Brak progresu nie oznacza regresu, to chyba stagnacja czy tam inny stalagmit nie?
Jeśli tak, to Boi zatrzymał się na poziomie genialnym, a to dalej lepiej niż progres z wacka na słuchalnego rapera. A jak weźmiemy pod uwagę, że Boi przemycił tu więcej technicznych linijek (Shine Blockas, Night Night), to może jednak okaże się, że te parę akapitów wcześniejszych jest zbędnych? Nie zamierzam kasować ziomy jednak, bo płacą mi za każdą literkę hajs szczodry jak Bolesław II (noż kurwa VNM...). Brak może jakiegoś takiego tracka na miarę "War" w którym 1/2 Outkast zajęłaby się jakimś bardziej ogólnoświatowym problemem, cóż, wszystkiego mieć nie można.
Wiesz jednak, że skoro Gucci Mane ze swoimi skillsami wypada dobrze na tracku, i to wyłącznie dzięki energetycznym rapsom głównego MC, to pozytywna ocena płyty będzie sprawiedliwa jak Kazimierz (...) (swoją drogą ciekawe czemu tyle tych książąt/królów z tego okresu zawsze jest na portretach podobna do Jezusa? Czemu nie do Magika np.?)

Tja.
Została nam dość ważna część recenzji, czyli produkcja. Wśród nazwisk legendy, Organized Noise, Scott Storch, Lil Jon, Salaam Remi między innymi oczywiście.
Lil Jon bo zapewne to was najbardziej interesuje zrobił bit do "Hustle Blood", i to bit dobry, więc możecie spać spokojnie.
Produkcyjnie ta płyta jest wsapniała, od takich bangerskich "Tangerine" czy "You Ain't No DJ" po ciekawie zaaranżowane, ambitne nawet "Night Night", "The Train Pt. 2" czy "Turns Me On".
Słychać tu dużo inspiracji różnymi gatunkami, brzmieniowo ta płyta to ciekawy kolaż- funk, rock, rnb, elektronika, elektro z lat 80-tych, muzyka poważna nawet- wszystkiego tu trochę znajdziecie. A i znalazły się i podkłady tradycyjniejsze, hip hopowe (wspomniany song z Guccim, współprodukowany zresztą przez Boia)
Czasem może efekciarski, ale baaardzo strawny. Nie ma tu panowie słabego podkładu.
Wielki oklaski dla całej zgranej ekipy która przygotowała warstwę muzyczną.

Warto wspomnieć o doskonale wykonanych refrenach, bardzo mocna strona tej płyty, nawet ten śpiewany przez Guczjego Bandanę...

Kłamstwem by było pisać, że byłem zaskoczony wysokim (jak elfy- VNM na blogspocie w głowie się nie mieści) poziomem tej płyty. Spodziewałem się mocnej płyty, i takąż dostałem. Przyjemnie się tego słucha, wpada w ucho, jest dobre lirycznie, dobrze wyprodukowane, nie wiem doprawdy, jakie inne zalety powinna mieć dobra płyta.
Dlatego

Plusy
+ wybitna produkcja
+ świetny miks gatunków, to zasługuje na osobnego plusa
+ Big Boi w bardzo wysokiej formie
+ świetne refreny
+ dobre występy gościnne, zarówno te na refrenach jak i zwrotach

Minusy
- ze 2 wypełniacze
- jak oczekiwałeś czegoś innego niż na płytach Outkast, to możesz się rozczarować


Kolejna, po B.o.B interesująca, zróżnicowana płyta, która nie znudzi się przez ładne kilka lat.
Panie Lucjuszu, dziękujemy. Mainstream już naprawdę niewiele więcej, niż Pan tu zaprezentował, potrzebuje, by być doskonałym.
Dziękuję także tobie VNM, więc zobacz teraz sieah jak Fidel na kubie nigdy się to nie skończy bo ja zawsze mikrofon włącze... żart, już spierdalam
PIS JOU