sobota, 28 sierpnia 2010

KRS-One & True Master- Meta-Historical (August 31, 2010)


Ocena:



Powiedziałem wtedy, że 11 września 2001 miało wpływ na nich, bogatych, potężnych, tych, którzy prześladują nas jako reprezentantów naszej kultury. Sony, RCA lub BMG, Universal, stacje radiowe, Clear Channel, Viacom z BET i MTV, to są nasi oprawcy, ci, których próbujemy pokonać reprezentując hip hop codziennie, to jest rzecz na porządku dziennym.
Cieszyliśmy się, kiedy samoloty uderzyły w WTC w Nowym Jorku i mówimy to z dumą tu i teraz. Ponieważ jak byliśmy tam, na dole, przy wejściu do dwóch wież, to obrywaliśmy po głowie od glinarzy, z wyjaśnieniem, że nie możemy wejść do budynku, zaciągano nas na dworzec jak żuli, z powodu naszego ubioru i naszego slangu, i tak dalej, byliśmy prześladowani pod względem rasowym.
Więc gdy samoloty uderzyły w budynek, my zareagowaliśmy mniej więcej tak "Mmmm, sprawiedliwość".


Z powodu tego właśnie cytatu było właśnie o Krisie Parkerze, aka KRS-One, ostatnimi laty głośno. Blastmaster przestał nas zachwycać swoim rapem, albumami, guest shotami, zaczął nauczać. Kwestie tych nauk, sens robienia z hip hopu religii, ruchu politycznego, pisania "Biblii hip hopu", to temat na odrębną dyskusję.
Wróćmy do kwestii raperowskich. Ostatnie wydawnictwa Blastmastera mnie nie zachwycały, jestem zdania, że zamiast tych kilku, ośmiu dokładnie, płyt identycznych pod względem treści (ten 9, "Spiritual Minded" zbaczał niebezpiecznie już w rejony pierdolenia farmazonów z ambony, no ale był inny, nie zamierzam tego negować) można było zrobić 4 solidne, nietuzinkowe albumy. Poprzednia płyta, "Survival Skills" z Buckshotem, wyleciała mi drugim uchem zaraz po przesłuchaniu, i dziś pamiętam tylko komiczną okładkę robioną w Paincie.
Do dziś uważam, że Krisowi należy się pierwsze miejsce w historii rapu (gdyż licząc od czasów BDP do płyty "Sneak Attack", to wydał pod rząd 9 świetnych płyt, klasyków, mniejszych klasyków, ale oferujących wiele świetnych momentów.
A fakt, że potem się stoczył, to jeden z najdramatyczniejszych upadków w historii rapu, od króla mikrofonu do smęcącego komunały staruszka, od króla publiki do fanatycznego błazna, od F-22 do Tu-154 (beka co zimny Leszku) i tak dalej.
Niemniej sprawdzam większość tych jego projektów nowych, z sentymentu po prostu.
Tak też zrobiłem z nowym si-di pod tytułem "Przeciwko kurestwu i upadkowi zasad" czy jak tam jej było, "Meta-Historical" chyba (twoje zażenowanie moim poczuciem humoru durniu wiesz jak mnie rusza nie) i oto macie na temat tej płyty przed sobą moją myśl uwolnioną.
Przedtem jednak zasiadłem nad zimnym Leszkiem, i zastanawiałem się, czy do tej recenzji podejść od dupy strony i obrzucić, niczym Eugeniusz P, płytę stolcem, czy może podejść inaczej.
Sporządziłem sobie 5 wyznaczników Krisa, czyli elementów, które zawsze, od lat, obecne są na cedekach tego rapera. Oto, co wynikło:

KRS-One, czyli "Kanon Robienia Słabych Oraz Nieskończonych Egzaltacji"


1. Niechęć do featuringów

Występuje. Na płycie, na 20 songów, jest dwóch raperów gościnnie, obaj reprezentują Wu-Tang Clan zresztą. Czy to dobrze? "Illmatic" miał w końcu tylko Sosę na gościnnym występie, ale... no cóż, czegoś jednak brakuje, choćby po to, by porównać możliwości Krisa na tle młodych kotów, bo RZA i taksówkarz to jednak inna liga.

2. Narzekanie na obecny stan rapu, raperów, Przypominanie świeżakom, jak się robiło rap wcześniej

A jakże. Już jeden z pierwszych songów, "Murda Ya" pokazuje, że KRS lirycznie eksperymentować nie zamierza zbytnio, i daje to, co zwykle. Potem to samo w "Knowledge Reigns Supreme" "Old School Hip Hop" i paru innych kawałkach. Omawiany album jest, krótko mówiąc, powtórką z rozrywki, odgrzewanym kotletem, który może, i chyba powinien przejść niezauważony nawet w kontekście dyskografii Krisa.
KRS utknął mentalnie w 1993, co prawda wynurza się czasem z tego zaschniętego bajora i pokrzykuje, ale żyje na obrzeżach, na przedmieściu, poza centrum wydarzeń, ma zapewne zdanie na temat tego, co robi Wacka Flocka i czy Guru był gejem, ale nikt tych opinii nie chce słuchać, nawet raperzy, którzy w 1993 byli na topie (założę się, że Wayne i Drake będą na "Detox").
Dla tych, co zapomnieli jednak jak to się kiedyś robiło rap dla zabawy i zajawki, mamy "Gimmie Da 90's". Tytuł mówi sam za siebie.


3. Religijno-polityczne rozkminy, porady życiowe

Oczywiście porad dla czarnuchów tu nie zabrakło, jest cała seria skitów, w których Kris po raz nie wiadomo który wykłada swoją ideolo, doprawioną sporą ilością moralizatorstwa, nawet rozbieraniem na części pierwsze słowa "nigga" (otóż odmiana "naga" jest ok, "nigger" jest natomiast fe, weźcie sami to rozkmińcie). Jak brakuje wam w życiu ojca, szkoły, księdza/popa/mułły to tu możecie nasiąknąć całkiem sporą ilością propagandy. Rady co prawda głównie dla czarnych, ale co tam dla nas.

4. Surowa, minimalistyczna produkcja

Boom Bap na całego, True Master mnie nie zachwycił, ale dobrze wpisał się w konwencję, w jakiej rapuje Blastmaster. Podkłady są solidne, w większości nie odrzucają, ale Mount Everestu klimatyczności raczej nie zdobędą. Czy naprawdę nie można spróbować trochę innych podkładów? Bardziej może nawet efekciarskich, ale JAKICHŚ, wyrazistych, konkretnych, zapadających w pamięć? Wątpię, żeby nawet truskulowcy z ughh.com rozpływali się nad poziomem produkcji. Może na następnej płycie? Ta, jasne.

5. Monotematyczność, brak konceptów, zero progresu

Tragicznie w sumie nie jest, można odhaczyć podpunkt jako niespełniony.
Mamy ciekawe "Unified Field" zahaczające o budowę świata i naszych umysłów, poruszający kwestie ontologiczne, mamy fajną wstawkę w "Gimme Da 90's" (pomijając jego wtórną tematykę) polegającą na wstawieniu zamiast wersów autorskich Krisa cytaty ze znanych w latach 90-tych kawałków. Jest mniej jednoznaczne "Palm & Fist" które zachęca do samodzielnego myślenia, dla fanów rozkmin bardziej teologicznych mamy niezłe "He's Us", by zakończyć na zawsze ciekawych interpretacjach historii w wykonaniu raperów w ""Meta-Historical". Przeplata się to niby z mniej imponującymi, wtórnymi songami o skillsach Krisa i fatalnym stanie mainstreamowego rapu, ale wyróżnia się, i cieszy, bo Kris naprawdę potrafi, jak chce.
Większość płyty to jednak tradycyjne już dla tego rapera smęcenie o swoich zasługach i o braku zasług tych, którzy zamiast smarować szprejem pociągi i mury wolą oglądać przybywające zera na koncie po premierze ich nowego hedonistycznego teledysku.
Chciałeś tu jakiegoś wielkiego lirycznego zaskoczenia? Łups, zły adres, spróbuj Killah Priesta albo Blacastana.
Wypada jednak nadmienić, że parę przemyśleń tu Kris przemycił, w tracku historycznych czy tym o dłoni i pięści, trzeba chyba jednak odwagi, by w poprawnym politycznie świecie A.T.C. (Anno Typical Cats, sorry ty na górze, panowie z T.C. was zdetronizowali z nowym, świetnym albumem, ochłońcie lepiej) 2010 mieć jakieś wyraziste poglądy. To idzie chyba na plus dla KRS'a, choć innych mogą te popisy erudycji w skitach i wspomnianych songach odrzucać.
Nie da się też powiedzieć, żeby ten album był świadectwem ewolucji u Teachera. Ot, kolejny cd w jego bogatej dyskografii.


Powiecie, że można by zrobić taki kanon dla Ricka Rossa czy T.I., ale chyba od legendy z okresu boom bapu wymagamy więcej, co panowie boombapowcy?
Zapewniam was, że jak Rick Ross wypuści 20-tą taką samą płytę, to ja, albo mój syn, który będzie ten blog kontynuował w 2020, również wytknie to jako wadę.
Jak widzicie, tylko jeden podpunkt z "Kanonu Robienia Słabych Oraz Nudnych Egzaltacji" nie został spełniony. Dostaliśmy znów taki sam album.
W sumie można podsumować:

Plusy
+ Parę niezłych songów!
+ KRS to KRS, potężny głos, charyzma
+ pasująca do konceptu płyty produkcja, True Master zdał egzamin
+ odważne prezentowanie swoich poglądów (dla jednych)

Minusy
- znowu to samo, nie macie wrażenia, że KRS się powtarza?
- znowu to samo, nie macie wrażenia, że KRS się powtarza?
- znowu to samo, nie macie wrażenia, że KRS się powtarza?
- znowu to samo, nie macie wrażenia, że KRS się powtarza?
- nachalne atakowanie swoją ideologią (dla drugich)
- dziwaczna okładka
- zero progresu


Ile jeszcze tak można? Ile czasu mu zajmie dojście do wniosku, że może 50-ta taka sama płyta jest światu i wszechświatu niepotrzebna, i zawiesi majka na kołku?
Pól biedy by było, jeśli KRS by istotnie całkowicie się wcielił w pastora hip hopu i rozdawał ten cedek w kościołach za darmo. Jednak KRS czeka na wasze pieniądze, i liczy, że nie wydacie ich jak srebrników na 50 centa i Lil Wayne'a.
Nie wiem, ile ten album będzie kosztował, i czy będzie warty swojej ceny, ale jestem pewien, że wymieniłbym cały nakład tego zbytecznego bełkotu na zwrócenie choć jednego życia zgaszonego w World Trade Center. I to bez zastanowienia.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Tha Dogg Pound- 100 Wayz [August 17, 2010]


Ocena:



Duuet DPG, czyli Dogg Pound Gangstaz, czyli panowie Daz Dilligner i Kurupt Young Gotti (też nie wiem czemu ci murzyńcy tak pragną być z gangsterami kojarzeni, co innego O.S.T.R.), to, jak wiemy, dość znani przedstawiciele wybrzeża zachodniego, które radośnie i po cichu dogorywa od tragicznego zejścia TuPaca Shakura.
Wsławili się kserowaniem Tego Typa Mesa i (niby)robieniem g-funku, czyli nurtu, który dał nam kilka naprawdę świetnych klasyków. Ich debiut, "Dogg Food", także należy do najczęściej wymienianych petard związanych z L.A. Od tego czasu minęło jednak 15 lat, W tym czasie Daz i Kurupt zdążyli się dissować, pogodzić, wydać parę nieimponujących płyt jako grupa i kilka niezłych (Kuruption!) płyt solowo. Teraz dają nam kolejny swój projekt.


Na wstępie od razu powiem, nie ma tu praktycznie niczego ciekawego. Wysłuchałem ten album w całości, i tylko na jednym kawałku (Dogg Pound Gangstaz) zachciało mi się zrobić repeat.
Tak niespójnego, poskładanego z niepasujących do siebie klocków albumu dawno nie słyszałem.
Otóż wyobraźcie sobie, że płyta zaczyna się w tradycyjny dla chłopaków sposób, czyli od gangsterskiego "All You", na którym zwłaszcza Daz zabłysnął. Potem mamy świetne wspomniane "Dogg Pound Gangstaz", nawiązujące do najlepszych lat panów z Psiego Schroniska (?).
Potem jednak nie wiedzieć czemu, zaczynają się wypełniacze. Wiem, że teraz są one wszędzie, ale tutaj z nimi przesadzono chyba. Na 17 tracków mamy ich chyba z 6 (Gotta Let You Know, Cheatn Ass Lover, Good Pussy, Fly Azz Fucc, Do U Drank, Spread Tha Luv), co jest liczbą zdecydowanie za dużą. Na tych songach Daz i Kurupt w otoczeniu mniej (Snoop) lub bardziej (RBX, Lady Of Rage) udanych guest apirensów śpiewają albo rapują o rzeczach absolutnie zbędnych i nieistotnych.
Ktoś powie, że taki jest g-funk, ale zastanowi się ten ktoś lepiej, czy można ten cd nazwać g-funkowym?
Bo piszczałkowo-talkboxowych akcentów jest tu jak na lekarstwo, i to takie mini-lekarstwo, że nawet nie musisz się konsultować z lekarzem i farmaceutą.
Niektóre bity są wyjęte żywcem z horroru (Anotha Clip, Crazy N Tha Club), niektóre średnie (Skyz Tha Limit, Good Pussy, Smell N Like Brand New Money, Fly Azz Fucc), ale g-funku w nich praktycznie zero. Mamy tu jakieś dziwaczne bangery, jakiś koszmarny eksperyment z pseudo-bangerskim głównym motywem wzbogaconym o cuty i skrecze (!) niczym z któregoś cd Gang Starr ("Crazy N Tha Club" się to "cudo nazywa"), potem jakieś minimalistyczne hiciory, chyba najgorszy track tego roku czyli "Good Pussy" brzmiący jak odrzut z "808's & Heartbreak" (w interpretacji Tiesto). Nie ma tu żadnej magii, żadnego przyciągania, żadnego luzu, chillu, poza nielicznymi wyjątkami które jednak toną w zalewie przeciętności i katorgi dla uszu i umysłu.
No serio ziomy, "Dogg Food" czy "Kuruption" były tak zacne, że mogły z powodzeniem służyć nawet za wytłumaczenie przemocy Mela Gibsona wobec Oksany, a nawet za wymówkę solidną, jakby cię zastali w łóżku z posłanką Kempą. Po prostu miały jakość, luz, charakterystyczność, iskrę.
"100 Wayz" ma tyle co wdzięku co gruba baba w bikini na basenie i tyle naturalności co uśmiech Jarosława Kaczyńskiego. Na palcach ręki sapera dotkniętego autyzmem da się tu policzyć momenty, w których produkcja skłania do naciśnięcia "repeat" (w Winampie, bo kupować tego nie zamierzam, sorry).
Raz bangier, potem pościelówa, potem g-funk, potem minimalistyczny bangier, potem skrecze i cuty, by zakończyć nie wiadomo czym.
Za produkcję pewnie dałbym 1,5/5, jakby cząstkowo oceniał.
Może warstwa liryczna uratuje ten cedek? Jakież to ciekawe myśli przemyca tym razem zbiorczo Durupt (Daz+Kurupt, beka co)?
Może jakiś ciekawy storytell, może jakieś mocne, najeżona panczami bragga, albo chociaż coś, co przypomni stare dobry czasy i 1995 rok? Albo chociaż kurwa może raczą powiedzieć, czy wg nich krzyż na Krakowskim powinien pozostać?
Nie, nic z tego. Mamy tu mix paru całkiem dobrych tekstowo songów (I Fears No One, I Dont Care, Otha Side Of Town, All You, Dogg Pound Gangstaz) z trackami, które obok średnich nawet nie leżały. Mamy masakryczne śpiewanie w "Good Pussy", mamy rozlazłe pościelówy (Spread Tha Luv), mamy ghostwritowane chyba przez Wacka Flockę "Smell N Like Brand New Money" i nagrywane pod okiem Basshuntera "Crazy N Tha Club".
Nie tędy droga panowie, jakoś Dre czy Snoop, czy nawet wasze młodsze wersje nie przemycały wielkich życiowych prawd, ale wasze flow, wasza charyzma pozwalała o tym zapomnieć.
Tutaj poza nielicznymi wyjątkami od Kurupta (Anotha Clip, I Dont Care, All You) rap jest zupełnie prosty, zwyczajny, wypadający drugim uchem.
Jakie zalety ma ta płyta? Argumentowanie w tej kwestii zostawię psychofanom zachodu, czyli tym durniom, którzy wierzą, że jakiś tam Bishop Lamont czy inny Crooked I przywróci L.A. blask z lat 90-tych. Może coś znajdziecie.
Ok, ale obiektywnie

Plusy
+ ...
+ ...
+ parę linijek Kurupta
+ ze 4 znośne a nawet fajne songi w sumie są
+ nieźle nawet goście wypadli

Minusy
- WYPEŁNIACZE
- NIESPÓJNOŚĆ
- zero jakiegokolwiek replay value
- praktycznie zero jakiegolwiek zachodniego vibe'u
- fatalna w większości produkcja
- leniwy Daz, zagubiony Kurupt
- paskudna okładka
- zabrało mi cenny czas, który mogłem przeznaczyć na lepsze płyty.

Nie wiem naprawdę, komu ten album polecić? Może głuchym? Nie, okładka też nieładna.
Może głuchym i ślepym? Nie, płyta pewnie będzie kosztować +50zł. Może więc ślepym, głuchym którzy znaleźli 50 zł w kieszeni? Nie, lepsze inwestycje muzyczne mogę sobie wyobrazić...
Cóż...
Polecam ten album zatem Dazowi i Kuruptowi, ażeby go sobie wsadzili w dupsko, i docisnęli ogromem rozczarowania fanów, jak gładko nie będzie wchodzić.

PS: Miejmy nadzieję, że Ice Cube nie zawiedzie.