piątek, 14 października 2011

Czego to ja słuchałem, Cz.2, ale w sumie Pt. 1 (Wygrani)

Kolejne zbiorcze podsumowanie nadchodzi szybciej, niż by się przeciętny odbiorca spodziewał, z prostej przyczyny- premier multum, a czasu na sprawdzanie coraz mniej.
Jak się potem narobi tych ocen za dużo, nie starczy mi czasu i chęci do odtwórczego "kopiuj + wklej" + randomowego podmieniania wad i zalet, byle było.
No i, nie będę oszukiwał, czekałem na to, aż pojawi się wystarczająco kandydatów do tytułu "najgorszej płyty roku", bo ile razy można się pastwić nad biednym Gówno The Creatorem.
Tak więc do rzeczy.
Oceny oczywiście niesprawiedliwe, tendencyjne i nieprofesjonalne, czyli moja specjalność.

Tym razem, by nie być sztampowym, schematycznym i wtórnym, nie podzielę tego wpisu na 3 częśći.
Należy w końcu robić postęp na każdym kroku, nie?
Nie?
No właśnie kurwa, nie. 3 części i koniec kropka, choć w sumie walterowy kropek już dawno się skończył.


Zaczniemy od czystej przyjemności dla uszu rapowego listenera, płyt, które będę wspominał za rok, dwa (Diabolica wspominam, zadaję kłam twierdzeniom niektórych).
4,5 to ocena zarezerwowana wyłączenia dla albumów, które wkręciły się autorowi bloga od samego początku, trzymały w napięciu do samego końca, i wyryły się w pamięci.



Bogowie



Apathy Honeky Kong
Ocena 4,5/5

Plusy
+ Apathy w wybitnej formie
+ Technika, pancze, pomysłowość
+ Idealny klimat płyty nagranej przez wkurzonego białasa
+ Jako jedyna z tych klimatów ma szansę zagrozić Slaine'owi
+ Mocna produkcja
+ W większości bardzo udane featuringi

Minusy
- featuringi Action Bronsona i Slaine'a
- 3 podkłady, na które kręciłem nosem
- i również ze 2 mniej fajne lirycznie songi


K-Rino- The Day of The Storm
Ocena 4,5/5

Plusy
+ Storytelle
+ Pancze
+ Przekaz
+ Skupienie
+ Koncepty
+ Lepsza produkcja niż na "The Alien Baby"
+ Fajna kontynuacja dobrej historii, dawno już takiego zabiegu nie było

Minusy
- produkcja jednak nie jest idealna
- cały śpiewany track trochę nie pasuje...



Wu-Tang- Legendary Weapons
Ocena 4,5/5

Plusy
+ Genialna produkcja, nowojorska, wspaniale wyważona
+ Nawet skity na kozackich bitach, get it get it
+ Raperzy z kolektywu w bardzo dobrej formie
+ Świetne featuringi
+ Dobry klimat
+ Zadziwiający poziom jak na rzekome odrzuty

Minusy
- szkoda, że Geniusa nie ma...
- Masty już może mniej szkoda, ale zawsze

Apathy zaprezentował niesamowitą wręcz charyzmę i żywiołowość na majku, pokazując, że rap spod znaku Demigodz & JMT Affiliated nie musi być wtórny i przewidywalny.
K-Rino po raz kolejny pokazał, że nie ma w rapgrze lepszego tekściarza, storytellera i panczlajnmana.
Pierdolę chłodne recenzje nowej płyty spod znaku Wu-Tang, wg mnie to świetnie wyprodukowana, po mistrzowsku zarapowana pozycja godna uwagi każdego fana tej formacji, nawet jeśli czyichś wersów będzie mu brakować.
To takie małe posłowie, albo dygresja. Ewentualnie przypis niewielki.


--------------------------------------------------------------------------

Płyty, które dostały 4/5 to wyjątkowo udane projekty, mające w sobie sporo magii, magii debiutu, świeżości, iskry, albo kontynuacji pięknej kariery w przypadku weteranów. Nie ustrzegli się paru błędów, parę podkładów można było odrzucić, kilka wersów poprawić, jeden czy drugi wypełniacz zostawić na bonusowy dysk.
Koniec końców ocena 4/5 to ocena bardzo mocna, w końcu "piątka" leży naprawdę niedaleko czwóreczki, a w przypadku niektórych opisanych tu płyt jest wręcz na wyciągnięcie ręki. Muszą tylko chcieć.

Peleton



Canibus - Lyrical Law
Ocena 4/5

Plusy
+ Canibus w wybitnej formie
+ Kilogramy i tony dobrego, klasycznego canibusowatego skrablowego bragga
+ Naprawdę dobre bity
+ Świetne, świetne featuringi (99%)
+ W końcu cd, który pokazuje prawdziwy wachlarz skillów Propane'a
+ Kolejna część serialu pt. "Poet Laureate"
+ W końcu kollabo z K-Rino, ci panowie powinni więcej razem stworzyć
+ (chciałem napisać, że są dla siebie stworzeni, ale wiem, jak by to zabrzmiało)
+ Nie dał się gościom przyćmić...

Minusy
- poza tym jednym razem, gdy K-Rino go pożarł (w drugim tracku za to było odwrotnie)
- 2 mało ciekawe podkłady
- nieprzekonujący Canibus na "Cypher Of Steel"
- bezbarwny K-Solo
- zabrakło znowu jakiegoś fajnego konceptu


Casual- The Hierophant
Ocena 4/5

Plusy
+ Pozytywna, słoneczna, bujająca płyta
+ Sporo fajnych bitów
+ I dobrej rozywki
+ Ciekawy główny aktor spektaklu
+ Parę razy dobra technika się pojawia

Minusy
- flow nie powala
- niedoróbki produkcyjne
- zabrakło trochę $ na doszlifowanie całości
- no i odpłynął zupełnie w "Dua Ra"


Coughee Brothaz - Fresh Brew
Ocena 4/5

Plusy
+ Niezatapialny spalony styl
+ Tony dragów zażytych i dziwek zaliczonych
+ A i inne akcenty się znajdą!
+ Bardzo mocna, bujająca, funkowa produkcja
+ Melodyjna, rozśpiewana
+ Świetny klimat
+ K-Rino gościnnie

Minusy
- niezbyt porywająca tekstowo
- i w ogóle pod żadnym względem nie jest odkrywcza
- znasz Devina, nie znajdziesz tu niczego nowego
- pogrywają z diabłem na "Keep On Workin", dissują nowotwór Nergala w ten sposób
- wiem, wiem


J-Live - S.P.T.A. (Said Person of That Ability)
Ocena 4/5

Plusy
+ Wyrazisty, charyzmatyczny raper
+ Który to na dodatek występuje tu w niejednej postaci (prawie jak Insight)
+ I który na drugi dodatek jest kombinacją Raper-Dj-Producent
+ Świetna technika, flow, głos
+ Klasycznie zrobiona nowojorska, truskulowa płyta
+ Która to owym truskulem nie nudzi i nie płacze za Złotą Erą
+ Płyta za to parę razy brzmieniem przypomina to, co w tamtej erze najlepsze

Minusy
- ze 3 mniej imponujące bity
- zbędny instrumental
- zasmarkany featuring jakiegoś YC Cynica
- storytelle mogłyby być bardziej wciągające


Kendrick Lamar - Section.80
Ocena 4/5

Plusy
+ Zadziwiająco dorosła na tle wygłupiających się innych debiutantów
+ Naprawdę wciągająca tekstowo
+ Bardzo umiejętnie zbudowany klimat
+ Zacni goście
+ Dobrze wyprodukowane
+ Pokazuje, że jednak można na zachodzie bez gangsterki

Minusy
- trochę denerwujący głos
- wypełniacze
- koszmarny refren na "Tammy's Song"
- ze 2 niezbyt udane podkłady


Murs - Love & Rockets Volume 1: The Transformation
Ocena 4/5

Plusy
+ Zaangażowane, ciekawe lirycznie
+ Słychać, że Mursowi się chce, i że ma coś do powiedzenia
+ Wciąga
+ Łamiący tabu storytell o dwóch pedałkach
+ I ogólnie zróżnicowanie liryczne, naprawdę mocne
+ Dobra forma Ski Beatza na bitach

Minusy
- choć nie jest to poziom tego, co dawał Curren$y'emu
- niektóre songi niestety mniej wciągają
- znowu chce coś zrobić 9th Wonderem :(


Nappy Roots - Nappy Dot Org
Ocena 4/5

Plusy
+ Dwóch przekonujących raperów
+ Fajny, rozśpiewany klimat
+ Sporo południowej zajawki, flow
+ A i miejsce na społeczny komentarz się znajdzie
+ Ładnie różnicowane podkłady od legend Organized Noize

Minusy
- jeden wypełniacz i durny refren
= zbędne autotune
- to niestety tylko namiastka Outkast
- a i ON też w rewolucyjnej formie nie są


Ohene - I Am Ohene
Ocena 4/5

Plusy
+ Ciekawe, naprawdę ciekawe lirycznie
+ Całkiem niezły raper
+ Dużo zadumy nad ludźmi, życiem, nawet materializmem

Minusy
- można trochę przysnąć, Ohene gigantem charyzmy nie jest
- kilka słabych bitów
- nie da się zamaskować tandety podkładu talkboxem...


People Under the Stairs - Highlighter
Ocena 4/5

Plusy
+ Dobrzy raperzy
+ Fajnie sobie chłopaki poczynają na żywych trackach
+ Props za track w stylu złotej ery, serio
+ Fajnie zróżnicowana produkcja, która to jest bez wad praktycznie

Minusy
- trochę za długie
- wyraźnie widać, że dynamiczne tracki lepiej panom służą
- bo rozkminy trochę mnie znudziły
- wypełniacz
- "Smells Like Teen Spirit" to taki tani chwyt...


Royce da 5'9" - Success Is Certain
Ocena 4/5

Plusy
+ Dobry rap Royce'a
+ Ciekawe storytelle, fajnie pomyślany tribute
+ Dobry koncept na "ER"
+ Lepiej pomyślana, napisana niż "Street Hop"
+ oraz lepiej wyprodukowana

Minusy
- to jednak dalej nie to, co powinno być, muzycznie, zdecydowanie nie to
- parę nieporozumień w kwestii rapowania (przeciąganie w stylu Kanyego choćby)
- dziwnie pomyślane featuringi


Strange Fruit Project - A Dreamer's Journey
Ocena 4/5

Plusy
+ Wesoły, porządnie wykonany gejrapowy projekt
+ Pozytywna, pozbawiona agresji liryka
+ Nienachalna, ciepła produkcja
+ Nieźli raperzy za majkami
+ Solidnie rozśpiewana, melodyjna


Minusy
- trochę pozbawiona emocji
- można trochę przysnąć (tak, było już to zdanie w tym wpisie)
- nic ciekawego, piorunująco odkrywczego raperzy nie zapodali
- no, ale storytell zabawny, więc wybaczam


Thurz - L.A. Riot
Ocena 4/5

Plusy
+ Zdecydowany, charyzmatyczny raper
+ Mający sporo do powiedzenia na temat ulicy i zmagań z policją
+ A nawet czasem coś o społeczeństwie dorzuci
+ Na dodatek obdarzony dobrym głosem świetnie wyrażającym emocje
+ Kendrick Lamar niespedalony tak by brzmiał
+ Bardzo solidna, często fajnie mroczna produkcja, jak na tak budżetową produkcję
+ Jak tęsknisz za N.W.A., to może ci się ten album spodobać


Minusy
- dość wysoki głos
- można poprawić flow
- dziwne niektóre bity


Trae- Street King
Ocena 4/5

Plusy
+ Nieprzejednany, bezlitosny, zakapiorowaty raper
+ Na dodatek będący ulubionym zasmarkanym raperem świata, unikalny głos
+ Fajny południowy klimat utrzymany dzięki wiarygodności Trae
+ Sporo dobrych rozkmin
+ Potężna produkcja
+ Dobra featuringi Wale'a, Big Boia, Lupe'ego...



Minusy
- którzy to, niestety, nagrali znacznie lepsze zwrotki niż Trae
- featuringi będące nieporozumieniem, ogromnym (Rod-C, Lloyd, Young Quis)
- nieporywające, jeśli chodzi różnorodność liryczną


Z-Ro - Meth
Ocena 4/5

Plusy
+ Piękna, piękna produkcja
+ Która to buja z teksańskim, a nawet trochę kalifornijskim wajbem
+ Sporo bangerów
+ Z-ro w bardzo dobrej formie
+ Świetne podśpiewujki w jego wykonaniu
+ Znaczący progres w stosunku do kilku poprzednich płyt



Minusy
- za dużo tracków o laskach
- są ciekawsze tekstowo płyty
- średnie featuringi


--------------------------------------------------------------------------

To tyle, jeśli liczyć płyty, które wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
Zapewne powinno być ich więcej, niestety nie miałem okazji wysłuchać tylu premier, ile bym chciał.
Może wy podpowiecie jakieś cedeki, które są na tyle dobre, bym je do tej listy dodał?
Już mnie trochę znacie, wiecie, co lubię, wiecie, w jakich klimatach się bym odnalazł.
Z płyt, które bardzo chciałem zakupić, tylko cd od Kendricka napotkał pewne logistyczne przeszkody.
Tak tak, nie kupujcie kurwa jakichś polskich rappłyt z Eldoką i Ostrym, kupujcie jankeskie rappłyty!

Oczywistym jest, że nadejdzie też druga część, poświęcona tym, którym bardzo nie wyszło.
Nie zdradzę co i jak, ale na zachętę powiem, że wpis o failach będzie sponsorowany przez Barry'ego Manilowa:


którego to utworem "Mandy" torturuje mnie pewna osoba od jakiegoś czasu.
Nie zachęciło cię to do sprawdzenia tego wpisu?
Trudno, on i tak powstanie.

poniedziałek, 3 października 2011

J. Cole- Cole World: The Sideline Story [September 27, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat

Jermaine Lamarr Cole to cudowne dziecko, które naprawdę niedługo czekało na swoją szansę. W 2009 zapisany (jako pierwszy) do wytwórni legendy Jaya-Z, intensywnie od tego czasu pracujący na swoją markę, niejako zostawiony trochę sam sobie, ciułał i zbierał do kupy swoje wszystkie materiały, doskonalił umiejętności na wydawanych raz na jakiś czas mikstejpach, by w końcu w 2011 dumnie zaprezentować światu swoje dzieło.
Swoje bez wątpienia, bo ingerencji innych tu niewiele, produkcja praktycznie w całości spod jego rąk, a gości niewiele. Jak na debiutanta, to J.Cole zaskakuje samodzielnością i dorosłością w podejmowanych decyzjach, precyzją, rzetelnością wykonania i dobrze pomyślaną calością. Można to chyba położyć na karb tego, że Cole, obecnie rezydujący w Północnej Karolinie, miejsce urodzenia ma zgoła odmienne.


J.Cole, bardziej szczęśliwy z dwójki "dżejów" zapisanych do Roc Nation, już jakiś czas temu zwrócił moją uwagę, i powiem wam, że nie chodziło nawet o mikstejpy (zacnej jakości swoją drogą), sekstejpy z Rihanną czy inne niezwiązane z muzyką wybryki.
Zaciekawił mnie chłopak z tego prostego powodu, że po jego zachowaniu widać było, że koncepcję płyty ma już od jakiegoś czasu. On wiedział, że tam musi być Jay-Z, zapewne dlatego tak długo zgrywał wobec Camela rolę natrętnego gza, bo featuring akurat tego rapera miał dopełniać całość artystyczną, jaką jest "Cole World".
Jakkolwiek śmieszne by jego perypetie muzyczne, a także te związane z uzyskaniem tego występu gościnnego nie były, to ich efekt jest zaiste zadowalający.



Ta, historię się powtarzają. W przypadku Cole'a nie powtórzyła się historia Drake'a, rapera, który nie leży aż tak daleko od niego stylistycznie. Drake otóż, będąc bardzo uzdolnionym raperem, debiutancki album wydał trochę niedorobiony.
J.Cole wygrywa tutaj praktycznie pod każdym względem, jest doroślejszy, bardziej skupiony i rozwijający liryczne skrzydła na większej ilości obszarów.
Warto albowiem zauważyć, że nowy gwiazdor Roc Nation nie czuł się zobowiązany żadnymi standardami, "cudownymi przepisami na mainstreamowy album, czyli 1. track dla dziwek z Chrisem Brownem albo innym Lloydem, 2. track z gwiazdami z innego wybrzeża, 3. track z Busta Rhymesem (korekta chce zmienić to na "Usta Esemesem", ciekawe), 4. track z całą zgrają ludzi z tego samego wybrzeża". Raper zdecydował się pójść własną drogą, i nagrać chyba najmniej mainstreamowy tekstowo z mainstreamowych płyt tego roku.

Zacznijmy jednak od tego, że nie wszystkie linijki na "Cole World" są udane.
Przy przesłuchiwaniu "Dollar And A Dream III" zauważyłem taki oto kwiat panczotwórstwa:

I let you feel like you the shit, but boy you can't out-fart me



Linijka pewnie inspirowana którymś z głupszych panczów Wayne'a, ale nie Cole, nie tędy droga, a kandydata do antylinijki roku mamy kolejnego.
Cóż, zapewne któryś z was znajdzie na tej płycie inny przykład niezbyt chwalebnych zapędów braggadociowych, ale wg mnie reszta płyty prezentuje bardzo równy, spójny i przede wszystkim mniej sztampowy obraz młodego rapera.

Początek albumu Cole przeznaczył na uświadomienie nam, jaką drogę przebył, jaką szansę dostał, słuchając intra czy pół-tytułowego "Sideline Story (no dobra, brakuje też "the", nie ma się co bezsensownie przypierdalać, naprawdę), dowiesz się, ile dla młodego wymiatacza z ROC Nation możliwość wydania swoich przemyśleń w formie krążka cd. Kariera jest także tematem przewodnim we wspomnianym "Dollar And A Dream III" na równi z jego marzeniami, czy też "Nobody's Perfect".
Te, i pozostałe kawałki nadają płycie wycofany, bardziej melancholijny charakter, odbiegający od pląsów samców alfa na innych produkcjach z tego roku, które miałeś okazję przesłuchać.
Cole wydaje się być smutniejszy, i bardziej refleksyjny niż inni, ale na szczęście pozostaje skupiony, jakiś punkt odniesienia, morał zawsze z jego wersów wynika.
W "Never Told" prezentuje swój pogląd na zdradę, na dylemat moralny każdego faceta w obliczu kobiety płaczącej mu w ramię po zerwaniu z facetem- Zaliczać, czy wysłuchać? Na pewno wielu z was stanęło kiedyś przed takim oto problemem, i zgrywało troskliwego, opiekuńczego marynarza. I've been there, i've been there.
Co robi Cole? Rucha, rucha, rucha!
Myślisz, że jest szowinistycznie? To pójdź dalej w las, bo na "Lights Please" robi się ciekawiej. Cole chce uświadamiać laskę w ważkich kwestiach społecznych, a ona, jak to każda kobieta (mam przejebane, na szczęście żona nie czyta bloga) chce tylko się gzić. Co robi Cole? Rucha, rucha, rucha, ale także przemyca trochę obraźliwych linijek w stronę facetów, którzy zrobili komuś dzidziusia, a potem zniknęli niczym kamfora. Jak możesz spojrzeć w oczy synowi i powiedzieć mu, że Ci na nim nie zależy? MC pyta retorycznie owych ancymonów.
A co robią ancymony? Ruchają, ruchają, ruchają, choć z chandrą po reprymendzie od Cole'a.
Z innej mańki spogląda na związek z kobietą w songu "Nothing Lasts Forever", bardziej erotycznie i po męsku z kolei na "Can't Get Enough" i "In The Morning", by gładko przejść do najbardziej chyba osobistego i poruszającego tracka na płycie, nazwanego "Lost Ones", trochę może tylko popsutego przez fakt, że sam Cole podkłada głos pod występującą w historii kobietę. Historia niemniej chwytająca za serce, dotycząca aborcji, gotowości do wkroczenia w dorosłe życie, odpowiedzialności za swoje uczynki. Po prostu Dyskoteka Dorosłego Człowieka.
Głębszych tematów ciąg dalszy na "Breakdown" oraz chyba najdziwniejszym tracku na płycie, czyli "Daddy's Little Girl". Cole zachwyca się, będąc w klubie, tu pewną, ekhem, białogłową, która wg niego w dalszym ciągu jest kochaną córeczką jakiegoś tatusia. Córeczka co prawda wciąga, pali, pije i wysysa każdego okolicznego menela za 2zł i marnie. Cole, choć patrzy na ową panią z pewną dozą ojcowskiej miłości, rucha, rucha, rucha, choć wie, że może wyjść genetyczna pokraka.
Track dość zastanawiający w sumie...
Choć oczywistym jest, że reszta kawałków nie odstaje za bardzo od wyżej wymienionych (stąd ocena), "Mr. Nice Watch" to dobry banger, a bonusowy "Who Dat" to świetny pokaz tego, że Cole jest w stanie odnaleźć się nawet na żywszym podkładzie, to chyba najlepiej raper wypada w momentach, gdy zaczyna rozmyślania.
Cieszę się jednak, że postawił na różnorodność, i zdecydował się w niektórych kawałkach również pochwalić swoje własne umiejętności. "God's Gift" czy "Rise and Shine" elegancko komponują się z resztą tracklisty.
Dzięki temu płyta nie jest monotematyczna i przewidywalna, a sam raper zostawia sobie wystarczające pole do manewru na następnym kawałku.
I już całkowicie na koniec, ładny cytat, niejako deklarujący postawę Cole'a do tego, co sądzą inni:

I run the town they tried to call me underground
I spun around like, you wish
Homie my backpack louis, now watch just how I do this
I got the nerds rappin' hard shit, dummies rappin' smart shit,
Mozart meets Humphrey Bogart with this from the heart shit




O ile jasnym już jest, że J.Cole nie pozwolił wejść sobie na głowę ludziom z wytwórni, nie pozwolił narzucić jakiejkolwiek wizji innej od swojej własnej, to smaczku całemu wydawnictwu dodać może fakt, że Cole jednak konsultował niektóre rzeczy z Hovą (który to zresztą figuruje w creditsach jako "Composer", razem z, co ciekawe, Kanye Westem, choć to pewnie dlatego, że "Work Out" korzysta z dawnego hitu Gayfisha).
Zapewne niezwykle doświadczony w kwestiach marketingowych Jigga przekazał młodzikowi niezbędne wskazówki, które pozwoliły "Cole World: The Sideline Story" być jeszcze lepszą, wciągającą pozycją. Na 16 dostępnych na surowej (bez bonusów) trackliście songów, Cole nie produkował tylko 3, a przy jednej był jednym z producentów. To niezwykle odważny zabieg, wyraz młodzieńczego zapału i buty, której ostatnio trochę nam brakuje, ale także wielkiego, moim zdaniem, ryzyka. W końcu to tak łatwo wziąć coś od Lugera, J.U.S.T.I.C.E Leauge albo Boi-1-dy, ogłosić to wszem i wobec wielkim hitem i patrzeć, jak słupeczki rosną.
Cole zdecydował się na inną drogę, porzucił schematyzm popularnych trapowych przepisów na banger, i nadał swojej płycie unikalne jak na mainstream w 2011 roku brzmienie.
Cd ma ujmujące, soulowe, spokojne brzmienie, prawie całe, tyle, że przerobione na podobieństwo "Blueprint" Jaya, melodyjne, wciągające, intrygujące. Nie ma tu 5 sekund z jakiegoś starego hiciora i dodanych basów, jak to nam kocha wciskać 9th Wonder czy inny Pete Rock (ostatnio).
Dopieszczone do granic możliwości sample cieszą ucho, a świetnie dograne partie z żywych instrumentów zapewniają dodatkową magię (w nagraniach brała m.in. udział Miri Ben Ari, fanom hip hopu raczej znana, i którą możecie zobaczyć na focie poniżej).


Kobieta na pewno wie, jak obchodzić się ze smyczkiem!


Omawiana tu płyta ma w sobie sporo z tego, co zachwyciło fanów na "Blueprint" czy "College Dropout". Nie jest, nie ma prawa nawet być, tak wizjonerska jak ww. arcydzieła, ale wprowadza produkcyjnie trochę różnorodności do dość skostniałego ostatnio rapświata. Nie jest to muzycznie klon "Watch The Throne", nie próbuje Cole w żaden sposób, jako producent, brzmieć jak któryś ze święcących dziś hitmejkerów.
"Cole World: The Sideline Story" jest melodyjne, wpadające w ucho, ale w żaden sposób nie ociera się nawet o tandetę czy chęć szybkiego zarobku (który z kolei popieram, zarabiaj pieniądze czarnuchu, rób komercyjne plastiki, będę cię wspierał, razem wygramy walkę z truskulowcami i pedałami od Tylera The Wibratora).
Nie byłoby oczywiście mowy o tak wysokiej ocenie w rubryce "Muzyka", jakby WSZYSTKIE bity były zrobione na jedną modłę (nawet 9th Wonder się tego ustrzegł na "Wonder Years"). Na szczęście mamy celujący w bardziej imprezowe klimaty "Mr. Nice Watch", mamy żywsze "Cole World", "God's Gift" i bonusowe "Who Dat", mamy wreszcie słoneczne, bujające talkboxem i luzem "Work Out", ostatecznie już kurwa mamy naćpanego Adama OSTR Ostrego pędzącego 150 km/h z diabolicznym śmiechem wprost na przechodzące przez pasy małe dziecko z kucykami, pierwszymi książkami od mamy w plecaku szkolnym, niosące małego białego puchatego króliczka, który niedługo spłodzi maleńkie, przecudne króliczątka, które będą piszczeć i zamykać ślepka jak światło będzie je razić, a potem zasypiać słodko na poduszce dziewczynki.

Samodzielna droga na szczyt:
+ Świetna, nastrojowa produkcja
+ Różnorodna lirycznie, dorosła
+ Bardzo ciekawy, niesztampowy raper
+ Udane występy gościnne (tak, jestem psychofanem Jaya)
+ Świetny klimat


"-Mamo, dostałem 6! -No i chuj, i tak masz SM":
- żadnych większych wad nie dosłyszałem (no, poza tą linijką)
- można niektóre tracki określić mianem wypełniaczy

J.Cole przebojem wdarł się na rynek, i prędko go nie opuści. Nie jest może jeszcze na Tronie (bo na tronie bywa każdy zdrowy człowiek, a trony bez półeczki a ze spadkiem są zmorą lekarzy), ale ma szansę w niedalekiej przyszłości, pod warunkiem ciągłego rozwoju, może strącić Wielbłąda i PedoRybę z piedestału.
Jeśli lektura owej recenzji nie spowodowała, że masz ochotę sam iść na tron, to zainteresuj się debiutanckim albumem nowej gwiazdy gwiazdorskiej wytwórni, która to gwiazda gwiazdy w ogóle nie przypomina, gwiazda, gwiazda, gwiazda, gwiazda.
jak jesteś jednym z tych kundli, którzy narzekają, że murzyni śpiewają tylko o laskach i kasie, to może już czas sprawdzić kogoś, kto o tych tematach nawija rzadziej niż ministrowie infrastruktury otwierają nowe odcinki autostrad (tak, da się rzadziej).
A jak nie masz ochoty i nie sprawdzisz z zasady, to twoje zdanie jest nieważne i nieistotne, a zdanie Cole'a może niedługo znaczyć całkiem sporo.
Oczywiście wszystko pod czujnym okiem Iluminata Cartera, pociągającego za sznurki z cienia.