piątek, 16 września 2011

Najbardziej przereklamowani raperzy (Pt. 1)

Są kobiety pistolety, są raperzy kanonierzy- jak raczyła nam zaśpiewać pewna wyjątkowo podła, stara i odpychająca flądra.
Peszek?
Skąd. Szczęście dopisuje raperom od niepamiętnych już czasów, a muzyczny biznes przymyka oko na wpadki, bo na owych raperach żeruje. Zero wpadek- zero młyna, prosta kalkulacja. Są jednak raperzy uświęceni, niemalże męczennicy. Prawdziwym Polakom powinno być blisko do ideałów umartwionego bełkotu.
Stara prawda jest taka, że zwykle te najbardziej święte krowy najgorzej znoszą krytykę, a jako że jestem wielkim fanem negatywnych wibracji, to nie mogłem się oprzeć.
W końcu psioczenie i krytykowanie jest najprzyjemniejsze.


Przecenieni raperzy to swoją drogą ciekawa, i obszerna kategoria, w której może się znaleźć każdy.
Są hejterzy, którzy nawet do kategorii "Najbardziej biały raper-neonazista" dopasują Lil Wayne'a, ale tutaj hejtujemy merytorycznie.

Na początek należy sobie powiedzieć, co czyni rapera wielkim, co powoduje, że zostaje zapamiętany, że wchodzi do kronik, annałów, historii.
Wyodrębnijmy osobne kategorie:

Kod 1: Dyskografia

Kod 2: Długowieczność

Kod 3: Wpływ na rapgrę

Kod 4: Faktyczne rapowe skille

Kod 5: Rozpoznawalność



Pozostaje zatem przejść do meritum, żadnych dowcipów tym razem.

Choć może...
Przychodzi Chada do lekarza...
Nie, to nie może się udać.

Warto chyba jednak zaznaczyć, że na końcu znajdzie się małe FAQ dla wszystkich czytających.

1. Masta Ace


Ocena: 4/5

Ocena: 5/5

Ocena: 0/5

Ocena 3,5/5

Ocena 2/5

Ok, Masta Ace to zręczny storyteller, "A Long Hot Summer" to świetna płyta, a "Disposable Arts" niewiele gorsza, w karierze w zasadzie jakieś tam pojedyncze wpadki (żałosna płyta z Edo G choćby), ale... co czyni Mastera godnym top 10 wszech czasów? Nie miał on specjalnie porywających tekstów, nie przecierał nowych szlaków, nie wypromował ani żadnego stylu, ani żadnego nowego kota, a Kool G Rap i Big Daddy Kane w latach 90-tych w porównaniu do jego nursery rhmesów jawili się jako prawdziwi bogowie (choć, w sumie nimi byli). Dajcie 5 argumentów na to, że Masta Ace jest lepszy od Nasa, Jaya, Paca, Biggiego, Chucka, Ice Cube'a czy wyżej wymienionych kolegów z Juice Crew.
G Rap czy Kane stworzyli tak wiele, mafioso rap, wielokrotne, Jaya, Nasa, Mobb Deep, Raekwona, Notoriousa... Masta Ace stworzył legion zaślinionych internetowych gimbusów.
Jeśli natomiast twierdzisz, ze to po prostu zacny MC, bez wynoszenia go pod niebiosa, to masz moje błogosławieństwo.

2. Evidence


Ocena: 2,5/5

Ocena: 3,5/5

Ocena: 0/5

Ocena 2/5

Ocena 1/5

Wiele podejść robiłem do Evidence'a, za każdym razem odrzucony jego nijakim flow, wkurzającym głosem który przypomina skrzyżowanie Chady, Bilona i Korasa, i marniutką materią tekstów.
Ktoś solidnie nas nabrał, mianując tego człowieka legendą podziemia.
Nie znalazłem u niego niczego ciekawego, intrygującego, czegoś, co ma Canibus, K-Rino, Vakill, Del, Gift Of Gab, Brother Ali czy Apathy. Nawet Necro i Vinnie Paz, których fanem jestem bardzo umiarkowanym, oferują więcej rozrywki niż frontman Dilated Peoples.
Jakieś pomysły na odpowiedź na pytanie, czemu aż tak Ev jest wielbiony?
Podpowiem, 99% raperów z podziemia ma dobrą technikę, stylowo jedzie, dobiera sobie dobrze bity. Ale co wyróżnia akurat jego?

3. R.A. The Rugged Man


Ocena: 0,5/5

Ocena: 5/5

Ocena: 0/5

Ocena 4,5/5

Ocena 3/5

Zawsze zastanawiało mnie, co ludzie widzą w tym szalonym człeku, że go tak wielbią, i zaraz sam sobie odpowiadałem- R.A. jest, w odróżnieniu od Evidence'a, bardzo utalentowany, charakterystyczny, każdy aspekt rapowego warsztatu ma praktycznie opanowany. Ale potem widzę posty, które mówią, że w rankingu białasów Rugged Man plasuje się wyżej niż Eminem. Z jakiej racji?
Solówka Rugged Mana była solidna, nic więcej. Jest niewolnikiem zwrotki na "Uncommon Valor", zapętlił się lirycznie, w co drugim songu opowiada, jak to kiedyś wszyscy go chcieli, jak go Neptunes oglądali, jak był w studiu z gwiazdami, i jak teraz się odmieniło i żyje ubogo. Przyjmij to na klatę białasie, Biggie wcale cię nie lubił, co zresztą wyszło przy okazji słynnego wywiadu, a z biznesu wypadają ci, którzy są na takie zabawy za słabi.
Nie neguję skillsów Ruggeda (co zresztą widać w ocenie), po prostu współczynnik dickriding/osiągnięcia jest zbyt bliski zeru.

4. Tyler, the Wibrator


Ocena: 0/5

Ocena: 1/5

Ocena: 0/5

Ocena 0,5/5

Ocena 4/5

O Tylerze powiedziałem już wiele przy okazji recenzji jego tegorocznego """dzieła""" (zauważ potrójny cudzysłów) "Goblin", i zdania nie zmieniłem.
Z rozbawieniem obserwuję hype na tego człowieczka, porównania do Neptunes, Eminema czy Wu-Tang Clan (że niby to przedszkole OFCKJCJDCSDWDEADEW ich przypomina).
Twórczość tego człowieka jest delikatnie mówiąc nieciekawa, nieświeża, cuchnąca tandetą i sztampowością na kilometr, mimo usilnych starań fanów by jakoś uzasadnić argument o ich świeżości.
Doprawdy, jestem w kropce jeszcze bardziej niż w przypadku Eva, który chociaż potrafi nie wkurwiać i pozwala przebrnąć całą płytę.
Czasem daję szansę płytom, którym dałem niską ocenę, i sprawdzam je jeszcze raz. W przypadku "Goblin" nie mam ochoty.

5. Big L


Ocena: 2/5

Ocena: 1/5

Ocena: 3/5

Ocena 5/5

Ocena 4/5

Big L to zapewne najbardziej kontrowersyjna postać na tej liście.
Widzicie ocenę przy "faktycznych rapowych skillach"? Innej oceny Lamontowi dać nie można (tak, wiem, że długowieczność nie może być wysoka nie z jego winy, no, ale jak obiektywnie...), bo faktycznie chłopak ten potencjał miał genialny.
Z drugiej strony nagrał jedną płytę, która, co ciekawe, nie zoatała wcale przez prasę branżową obwołana klasykiem na starcie. "The Source" dało 4/5, a to były czasy, gdy ten magazyn był wiarygodny. Wydał tylko jeden cd, i nie ma szans się mierzyć z raperami, których dyskografia przekroczyła albo oscyluje wokół 10.
A tu ludzie stawiają go obok legend, które w rapgrze są już prawie 2 dekady.
Nie tędy droga. Sam potencjał nie kwalifikuje cię do grona najlepszych.
Ja też mogę sobie gdybać, o jakby Waka Flocka teraz się zastrzelił, to za 5 lat mógłby zmądrzeć i nagrywać klasyki, wrzucajcie go do top 10.


-----------------------------------------------------------------------------

Tak to się prezentuje.
Pozostaje jeszcze zawrzeć obiecany FAQ-

1. Hej, nienawidzę Lil Wayne'a, Jaya-Z i Wiza Khalifę. Dlaczego nie ma ich w zestawieniu?

Zapewne ośle dlatego, że to moje zestawienie, dlatego, że ten wpis mówi o raperach mniej popularnych, i dlatego, że wyżej wymienieni mają wystarczająco dużo hejterów, żeby stwierdzić, że nie są przecenieni. Przecenione mogą być tylko święte krowy, i tylko o nich będę pisał.


2. Dlaczego nie ma tu rapera XX?

Raz, raper XX nie istnieje (miał być dowcip).
Dwa, to moje zestawienie.
Trzy, zapewne znalazłbym 100 powodów, dla których XX nie jest przeceniony tylko po to, by cię zgasić.

3. Dlaczego jest tu raper XX?

Raz, to moje zes... (ech, z jakimi durniami człowiekowi przychodzi obcować)
Dwa, patrz #3 pytanie wyżej, i odpowiednio przekształć.

4. Dlaczego oceniasz raperów przez cyferki? A gdzie miłość do muzyki?

Bo tylko liczby nie kłamią.

5. Dlaczego tylko 5?

Cóż, przyznam się, ciężko mi było znaleźć więcej przykładów.

6. Dlaczego Korwin-Mikke przepada w każdych wyborach?

Bo głosują ludzie, którzy już zeszli z utrzymania mamusi.

7. Kiedy Korwin wygra?

Jak regulamin Miss Polonia dopuści posiadanie wąsów.

8. Dlaczego tak nienawidzisz polaków patriotów katolików smoleńskich?

Kogoś trzeba.

-----------------------------------------------------------------------------

Część pierwsza zakończona. Wrócimy niebawem, z częścią dotyczącą tych bardziej mainstreamowi przyjaznych ksywek.

czwartek, 8 września 2011

Lil Wayne- Tha Carter IV [August 29, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat

Dwayne Carter całą swoją osobą uosabia marzenie każdego czarnego młokosa, uciekającego z getta, z rozbitej rodziny, z nędzy, smrodu, brudu, ubóstwa i elektoratu PiS. Od czasu premiery "Tha Carter 3" ten pocieszny karzeł jest na ustach całego świata, a przynajmniej tej części, która wypełnia sobie wolny czas słuchając gadania do sampli, zwanego dla niepoznaki rapem. Nie znam szczerze mówiąc nikogo, kto by obojętnie przechodził obok tej persony. Weźmy takiego np. Stylesa P z D-Block, jakieś 75% słuchaczy odpytanych nie będzie w stanie określić swojego stanowiska wobec tego, skądinąd zacnego, MC. Z Tunechim nie jest tak łatwo, z nim jest jak z Metallicą, brudasy toczą nieustanne batalie o to tylko, czy oni się skończyli po wiadomej płycie, czy może dalej "kopią tyłki". Wayne'a uwielbiasz, albo nienawidzisz. Nie ma opcji pośrodku. Cóż, może nie jest to powód do dźgania bawiącego w Hadesie Arystotelesa i wyśmiewania jego Złotego Środka, ale jakąś laurkę to raperowi z Louisiany wystawia. Takie podejście słuchaczy zwykle cechuje największe legendy, nikt o zdrowych zmysłach nie spiera się o jakiegoś Torae.
Jak dodamy do tego zaskakująco dobrą sprzedaż płyty w pierwszym tygodniu (965 tys. whoa) to pozostaje tylko zapytać, czy, wzorem tracka jakiś czas temu nagranego przez Wayne'a i Yo Gottiego, kobiety kłamią, faceci kłamią, a liczby nie, i czy recenzowana tu płyta zasługuje na takie właśnie wskaźniki RIAA i Soundscan.


Dziedzictwo Carterów solidnie ciąży na plecach Wayne'a.
Tak, tak można określić atmosferę towarzyszącą premierze tej płyty, zapowiedziom, singlom nawet. Żaden z singli nie zbliżył się nawet do hitowości "Lollipop", hajp na "C4" był zdecydowanie mniejszy niż 3 lata temu.
Bo czym była Trójka? Kamieniem milowym muzyki rozrywkowej i wyznacznikiem dla wielu aspirujących do mainstreamu raperów. Bez tej płyty nie byłoby raczej boomu na autotune, którego potem używali nawet tak niespodziewani tu zawodnicy, jak Ghostface Killah czy Blueprint. Na tej płycie znajdowały się też cudowne, zupełnie odmienne klimatycznie kawałki, które zamykały jadaczki nawet największym marudom.
Dwójka to z kolei Weezy jeszcze przed wielkim sukcesem, praktycznie bez słabego momentu, świetnie wyprodukowane i pomyślane. I chyba trochę zapomniane i niezauważane, a przecież to dirty south w najlepszym wydaniu, spokojnie wytrzymujące porównanie z choćby "King", "The Dude" czy "The Fix".
Jedynka miała naprawdę sporo mocnych momentów, genialną produkcję Manniego Fresha i Wayne'a może trochę jeszcze mniej nastawionego na karkołomne pancze, ale już w pełni wyewoluwo... wywelouw... wyleouw... uformowanego jako MC.
Pozostaje więc zadać sobie pytanie, czy Czwórka jest godnym następcą Wielkiej Trójki, czy tylko marnymi popłuczynami po esencjonalnych poprzednikach, niczym władca Cuauhtemoc.

I lock my area down - you can ask these boys
They know Weezy got more white than the Backstreet Boys


Zastawiając się nad warstwa tekstową "Tha Carter IV", należy sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie- jakim tekściarzem Weezy jest?
Czy to James Joyce rapu? A może Tomasz Mann? (nie, to nie ten od Materny).
Ja bym go raczej określił takim rapowym Wolterem. Sporo przemyśleń od niego należy traktować z przymrużeniem oka, mnóstwo cytatów z jego dorobku to klasyki, i do samego końca, nawet po śmierci (w przypadku Wayne'a patrząc oczywiście w tym wypadku w przyszłość) wzbudza ożywione dyskusje, jest postacią niejednoznaczną i barwną.
I choć naturalnie format artystyczny Wayne'a jest znacznie ciaśniejszy niż ten wybitnego twórcy epoki francuskiego Oświecenia, to rozsądni ludzie zrozumieją mój myśli tok.
Bo Lil Wayne to, jak François-Marie Arouet, błyskotliwość, humor, przejaskrawienie i nierzadko absurd.
No, ale skoro już się naraziłem fanom Woltera, to czas przejść do faktycznego opisu tego, co Wayne zmajstrował na płycie.

Don't leave without the heaters
Believe this, my nina's got more shelves than Adidas


Na początek mocne stwierdzenie- Lil Wayne tekstowo nie zawiódł na tej płycie.
Tam, gdzie tylko mógł, albo tam, gdzie się odważył, zaprezentował swoje najlepsze strony, nie nadużywając hashtagów, nie uciekając się do jakichś pseudo-nowatorskich zabiegów. Jeśli podobał ci się "I Am Not A Human Being", to jesteś w domu.
Wayne swobodnie operuje konwencjami w kwestii wrzucania niewiarygodnych i niezupełnie przemyślanych onelinerów.

Tunechi you a murderer, boy you just be killing shit
Yeah you know that money talk, I am the ventriloquist


albo

Life is a choice, and death is a decision
Times have changed, but fuck it get a new watch


Takich linijek na płycie jest naprawdę mnóstwo. Można oczywiście sobie narzekać, że to już było, że ile można tworzyć wariacji na temat "life's a bitch...". Można też psioczyć, że po poniedziałku jest wtorek a imię Waldemar zaczyna się na "W" a nie na bardziej bohemiarskie "Ę". Ludzie, którym nie podoba się liryka Wayne'a, przypominają mi socjopatów, którzy lubią wyrywać muchom skrzydełka. Rozkminiają te wersy Wayne'a, jakby recenzowali tomik poezji.
Ojej, to nie ma sensu, przecież Wayne nie jest samolotem :(:(:(:(
Oczywiście takim życzę powolnej i bolesnej śmierci na jakąś wyjątkowo paskudną odmianę nowotworu.
Faktem jest natomiast, że na praktycznie wszystkich kawałkach Lil Wayne tutaj jedzie perfekcyjnie. Swoim charakterystycznym flow maluje wystarczająco dobre obrazy, wystarczająco dużo wplata w to absurdu i humoru, by brzmiało to interesująco i satysfakcjonująco.
Jeśli tylko nie jesteś znudzony konwencją, manierą rapu, jaką przejawia ostatnio Wayne, to nie powinieneś się rozczarować.
Tym bardziej, że można tu znaleźć także coś innego, niż typowe Waynowe crazy-braggadocio. "President Carter" czy "Abortion" to świetnie napisane, niejednoznaczne popisy charyzmy i kreatywności Tunechiego, a "Mirror" to introspektywny hicior który spokojnie może ustać wszystkie rundy z "I Miss My Dawgs". Grzechem byłoby nie wspomnieć o bardzo klimatycznym "Nightmares Of The Bottom", perfekcyjnie pojechanym "She Will" czy genialnym tekstowo, singlowym " 6 Foot 7 Foot". Sporo tutaj esencjonalnego Weezy'ego, całej jego persony, jego charakteru i niesamowitości.
Szkoda, że nie wszystkie kawałki działają tak magnetycznie, "How To Love" będący w całości wyśpiewanym, autotune'owym hymnem miłosnym niespecjalnie porusza, a nawet mierzi. Nigger to jest rap, czy Taylor Swift?
Nie inaczej jest z jego mroczniejszym odpowiednikiem, "How To Hate, byłby chyba nawet niezłym trackiem, gdyby nie zdecydowanie ZA DUŻY udział T-Paina. Tego samego T-Paina, którego chwaliłem jakiś czas temu tu na blogu za świetny refren na płycie Khaleda... Cóż, jego wycie na autotune i zbędne bridge odstraszają skutecznie od tego songa.
"So Special" będący kolejnym kawałkiem o płci pięknej, jestem w stanie ostatecznie zaakceptować.
Zaakceptować też bez problemu mogę to, jaką drogą poszedł Wayne, jaką ścieżkę obrał, jeśli idzie o tworzenie hip hopowych utworów. Różnoracy recenzenci mają z tym właśnie ten problem, oczekują od Lil Wayne'a rewolucji, by potem w recenzji obok dać wtórnemu i nudnemu Random Axe ocenę 4/5.
Wayne ma to do siebie, że nudny nigdy nie jest. Jest mistrzem w dostarczaniu lirycznej rozrywki, której to przykładów na "C4" nie brakuje w zasadzie w żadnym z kawałków.


I get head in the strangest places
two at the same time, call it changin faces


"Tha Carter IV" nie było tanią płytą. Producenci zaproszeni na ten projekt robią wrażenie. Sporo dolarów musieli wziąć panowie z duetu Cool & Dre (Dre nie jest cool, bo "Detox" znowu przełożony, hehe, no co? no dobra, dobra) czy z J.U.S.T.I.C.E. League. Nie ma jednak tu także natłoku fejmów, nie wiem, czy powinienem wiedzieć, kim jest Megaman czy Snizzy. Jak popatrzeć na wikipedii, to okazuje się, że powinienem znać T-Minusa czy Kenoe, ale z ręką na sercu (a nie na kutasie z powodu zajawki, że nowa recka sieaha w necie, perwersowaty skurwielu, pań to nie dotyczy oczywiście, możecie rączkę tam zostawić) odpowiedzcie, czy wy ich kojarzycie? Mieszanka producencka jest strawna, płyta ma zróżnicowany vibe, są bangery jak bangery "Blunt Blowin" czy "She Will", są spokojniejsze akcenty jak "Nightmares Of The Bottom" i "Mirror", za którymi podąża absolutny potwór, epicki "Abortion", który jest oczywiście najlepszym cutem z całego albumu.
Z "6 Foot 7 Foot" mam mały problem, linijki obu panów są świetne, natomiast na podkład kręciłem trochę nosem od jakiegoś czasu, na tle pozostałych, nawet "How to Love" czy "How To Hate" prezentuje się jak denerwująca, bzycząca mucha zakłócająca twój letni pobrowarny, hamakowy letarg na działeczce. No, ale cóż, Bangladesha ze wsi wygonisz, ale wsi z... sami rozumiecie.
Ktoś rozsądny doglądał produkcji na "Tha Carter IV", creditsy mówią, że to niejaki Cortez Bryant, czyli były Prezydent wytwórni Young Money. Wykonał swoją robotę rzetelnie, i wśród brzmień na albumie odnajdą się zarówno fani cykaczy i bangerów, jak i zwolennicy alternatywnej strony Tunechiego, budowanej wokół "Let The Beat Build" czy "Playing With Fire".

I know the game is crazy, it's more crazy, than it's ever been
I'm married to that crazy bitch, call me Kevin Federline


Osobną kwestią są goście, którzy tutaj są jednym z jaśniejszych punktów płyty.
O przyjaźni Techa i Wayne'a wiadomo już dawno, był Weezy na "All 6's & 7's", jest N9ne na "Tha Carter IV". Tym lepiej dla Techa, należy mu się w końcu ta sława i dolary.
Jego zwrotki na interludzie są genialne, tak uderzająco różne, odmienne od tego, co prezentuje główny MC na tej płycie, że aż chce się to przewijać.

Bustę Rhymesa przemilczę, bo to, co ten człowiek wyczynia ostatnio, to zasługuje na poemat ku czci. Twój ulubiony rapera tak nie potrafi.
Wielkie brawa także dla Nasa, który udowodnił, że może się jednak czasem odnaleźć na bicie.
Może będzie to herezją, ale Rick Ross wparował z genialną zwrotką, charyzmą, energią, agresją, swoim tubalnym głosem i jak na moje to przyćmił gospodarza.
Wielką szkodą jest, że nie ze wszystkimi gośćmi Wayne zdecydował się skrzyżować szpady, i odpuścił sobie zwrotki na kawalinach z Nasem i Bustą czy tym z Andre 3000 i Techem.
To chyba najpoważniejszy zarzut wobec całej płyty.
Wiem, że każdy ma teraz kompleks "Renegade" czy "Made You Look Remix", ale chyba jednak lepiej polec w boju, niż czmychać w popłochu z białą flagą.
Takim bicz mółwom mówimy tu zdecydowanie "nie".
Zwłaszcza, że nie zawsze przecież musiałby wypaść najsłabiej, w końcu te skomlenie/dziamganie/jęki które wydaje z siebie Shyne, który nigdy nie powinien zamieniać upuszczania mydła w pierdlu na rymowanie do mikrofonu, nawet ja mógłbym swoją 16-ką rozjechać.

Going against me is atheist
I got my angels on my shoulders and a quarter of that angel dust

Platyna w 2 tygodnie, na przekór wszystkim:
+ Bardzo dobra forma liryczna Wayne'a
+ Modulowanie głosu, zwane też flow, niezmiennie świetne
+ Świetni w większości goście
+ Dobre refreny (poza tymi T-Paina oczywiście)
+ Niezgorszy klimat, budowany spokojniejszymi trackami
+ A i bangerów sporo się znajdzie
+ Świetnie się sprzedaje!!! *




Yeah he kissed Baby and he was proud to do so:
- bit do 6 Foot 7 Foot
- stchórzenie przed konfrontacją z innymi raperami
- "How to Love" i "How To Hate"
- żałosny Shyne
- podły T-Pain
- TO PRZECIEŻ TEN SAM CO NAGRAŁ "LOLIPOP" :/ :/ :/ ;(
- mniejszy rozmach, swoboda niż na Trójce.

1 2 3 way, 4 4 makes 8, 9 times outta 10 its 11 or a 12 gauge,
Friday the 13th thats the day that hell raise,
But ya'll boys 2 week, like 14 days

"Tha Carter IV" nie jest najlepszą płytą w roku 2011, nie jest lepsza niż "Watch The Throne" czy "Revenge Of The Barracuda", a nawet do "Doggumentary" trochę jej brakuje.
Podszedł tutaj Wayne do rapu na trochę mniej sposobów niż na "Tha Carter 3", mniejszą epickość zbudował. Nie jest może już tak intrygujący i nieobliczalny, a teksty, może poza lasagną, rzadko kiedy już tak bawią, jak kiedyś, ale nowy album to w dalszym ciągu warty sprawdzenia efekt muzycznego dorastania i ewoluowania.
Cieszy mnie wysoka sprzedaż, to dobrze, że ludzie dalej chcą kupować płyty.

Nawet jeśli Wayne nie zrewolucjonizował tutaj świata, nawet jeśli niepotrzebnie dissuje Hovę i Tylera the Wibratora (hehe), to nie był to stracony czas poświęcony na wysłuchanie tego, co też ten wariat sobie znowu ubzdurał w tej upalonej łepetynie.
Płyta raczej dla długoletnich fanów tego rapera, nie dla aspirujących neofitów, czy hejterów. Tych drugich nie brakuje, choć z czasem stali się karykaturami samych siebie, trzymają w rękach dłoń trupa prawdziwego hip hopu unosząc ją w geście triumfu, nie zauważając, że obiekt westchnień już dawno zaczął cuchnąć.
Bez zrozumienia podstaw, bez przyjęcia do wiadomości i tolerowania konwencji, w której obraca się Weezy, nie można obiektywnie ocenić jego dokonań. Jak dla ciebie Tunechi to dalej tylko gwiazdka, która nagrała "Lollipop", to marnujesz tylko swój czas. Wiem, że modne jest posiadania zdania na temat wszystkiego, ale zrób światu przysługę i choć raz zamknij mordę.








* To dla wszystkich osłów, którzy twierdzą, że oceniam płyty przez pryzmat sprzedaży, a do tej pory nie mieli wiarygodnego cytatu z mojej twórczości, który takie nastawienie by potwierdzało. Teraz już macie.