piątek, 31 grudnia 2010

Recenzje w pigułce vol. 2

Whoa, a to był vol.1?- spyta się statystyczny obserwator tego blogaska.
Otóż był, w czerwcu- http://rapbzdury.blogspot.com/2010/06/it-was-best-of-times-rok-2010.html
Czas jednak leci jak szalony, i to już 6 miesięcy od tamtego wpisu sobie minęło. Rapsy nie stały w miejscu, raperowcy również, pojawiły się pozycje wybitne, średnie, marne, i przemarne.
Jeśli masz za mało inteligencji/wiedzy/ikry do stworzenia sobie własnego obrazu na tegoroczne premiery, to kontynuuj.





JESTEŚ PRAWIE JAK GOSPODARKA CHIN I PRAWIE JAK KANYE, SERIO, bitch.
Bardzo mocne, równe płyty, które narobiły zamieszania na moich listach.


Skillz- The World Needs More Skillz
Ocena 4,5/5

Plusy
+ WYBITNA PRODUKCJA
+ Skillz w dobrej fomie
+ tracki o kobietach, które nie są wypełniaczami marnymi, brawo
+ fajny klimat
+ świetne refreny

Minusy
- hmmm
- cóż, wielkim jakimś tekściarzem to Skillz nie jest


John Regan- Sorry I'm Late
Ocena 4,5/5

Plusy
+ ładne zróżnicowanie liryczne
+ świetna produkcja
+ dobre koncepty
+ osobista, przemyślana, równa płyta
+ znów refreny
+ odpisał na wiadomość na www.itsbx.com

Minusy
- nie ma, choć trochę słychać, że to pierwsze kroki Johna w rapgrze


Te 2 płyty są na tyle wybitne i na tyle nieuwzględnione w normalnych moich recenzjach tutaj (też nie wiem, o co chodzi), że mają taką właśnie odrębną kategorię. W tym wypadku "prawie" wcale nie robi wielkiej różnicy.
------------------------------------------------------------------------




JESTEŚ TAKI YCD!!
Wydałeś bardzo dobrą płytę, istotną w tym roku, nie zawiodłeś oczekiwań.


Blacastan- Blac Sabbath
Ocena 4/5

Plusy
+ bardzo mocne lirycznie
+ sporo fajnych konceptów
+ atakuje również dobrą techniką
+ ogólnie- klimat jak na pierwszej płycie Immortal Technique'a
+ tyle, że z lepszymi bitami...

Minusy
- ...nie zawsze niestety jednak, to w zasadzie jedyna wada
- potrafi trochę zmulić


Bizzy Bone- Crossroads 2010
Ocena 4/5

Plusy
+ sporo serca włożonego w rapowanie
+ zróżnicowanie liryczne
+ osobista, czasem refleksyjna płyta
+ dobrze śpiewa (tak powinien brzmieć Wayne na "Rebirth")
+ znakomite bity

Minusy
- ze dwa marne wypełniacze
- głos Bizzka może wiele osób wkurwić


Fat Joe- The Darkside Vol.1
Ocena 4/5

Plusy
+ świetny powrót Grubego
+ mocne, uliczne bity
+ w większości dobra nawijka Józka
+ słychać, że mu się chce

Minusy
- odkrywcza lirycznie to nie jest
- parę osób może kręcić na niektóre co dziwniejsze bity
- wypełniacz
- dość słabe featuringi


Killah Priest- The 3 Day Theory
Ocena 4/5

Plusy
+ jak to zawsze u Priesta teksty, koncepty, storytelle
+ dobry mistyczny klimat
+ mocni goście

Minusy
- jak to zawsze u Priesta, flow
- potrafi ten cd zmulić


Young Buck- The Rehab
Ocena 4/5

Plusy
+ bardzo mocna produkcja
+ na której Bucku z chęcią i pasją jedzie z koksem
+ flow, głos

Minusy
- brak fajerwerków w warstwie lirycznej
- trochę martwi brak gości



Devin- Gotta Be Me
Ocena 4/5

Plusy
+ wyruchał sporo dobrych dupeczek na tej płycie
+ spalił tony ziela
+ wydoił hektolitry szampanów
+ a to wszystko do zacnych duszących bitów

Minusy
- ciekawe ile cierpliwości będę miał do Devina nagrywającego to samo od lat
- wiadomo, jakichś killerów-linijek tu nie znajdziecie


8ball & MJG- From The Bottom 2 The Top
Ocena 4/5

Plusy
+ solidna dawka bangerów
+ legendy w formie, 8Ball trochę lepiej brzmi niż na "Ten Toes Down"
+ wszystko to, co w południu najlepsze
+ bardziej dopracowana niż poprzedniczka

Minusy
- hejterzy będą narzekać, że znowu tylko o kurwach


Curren$y- Pilot Talk, Curren$y- Pilot Talk 2
Ocena 4/5

Plusy
+ obie płyty wspaniale wyprodukowane
+ poprawiające się z każdym miesiącem flow Currensjego
+ godny następca Devina
+ kolejny brylant z południa

Minusy
- jeszcze tylko poprawi technikę, pancze i będzie wybitnie


Copywrite- The Life And Times Of Peter Nelson
Ocena 4/5

Plusy
+ świetna, wielowątkowa warstwa liryczna
+ genialne pancze
+ doskonały klimat, ciężki, czasem smutny
+ sporo osobistych przemyśleń, wspominek

Minusy
- czasem zawodzi produkcja, i to bardzo

Warto też wspomnieć o płytach Buckwilda i Celpha, 7l & Esoteriku nowym, Black Milku i paru innych.
Sporo ogólnie płyt, które zasługują na mocne 4/5.
------------------------------------------------------------------------



JESTEŚ ULUBIONYM RAPEREM JUSTINA BIEBERA.
Rozczarowałeś, wypierdalaj.


Cassidy- C.A.S.H.
Ocena 2/5

Plusy
+ Cassidy w naprawdę dobrej formie
+ flow, pancze, technika- wszystko świetne wręcz

Minusy
- ale za te bity powinni kogoś ukrzyżować, najgorsze w tym roku
- wkurwia serio zmarnowany potencjał tego albumu
- beka z okładki


Twista- The Perfect Storm
Ocena 2/5

Plusy
+ ze 2, 3 dobre tracki są
+ czasem Twista przypomina sobie, jak dobrze jechać

Minusy
- średnia produkcja
- monotonia
- słabi goście
- kiedy on przestanie nagrywać single, a zacznie znowu robić płyty?
- jak cię Waka Flocka zjada energią na tracku, to czas myśleć o emeryturze


Diddy (Dirty Money)- Last Train To Paris
Ocena 1,5/5

Plusy
+ ze trzy fajne kawałki się znajdą...

Minusy
- reszta to jednak jakaś techniawkowo-dansowa mieszanka
- i pewnie ktoś mu to znowu napisał, nieudolnie zresztą


Juvenile- Beast Mode
Ocena 1/5

Plusy
+ nie ogłuchłem podczas słuchania tej płyty
+ a także nie spadłem z krzesła
+ nie zszedłem na zawał
+ nie spalił mi się komputer
+ nie zdechł pies
+ a Kaczor nie został prezydentem

Minusy
- nie starczyłoby miejsca

Dodać do tego rozczarowania z pierwszego rankingu, i te zrecenzowane w normalny sposób, i top 10 najgorszych płyt tego roku się uzbiera.
Dziękuję za uwagę.
------------------------------------------------------------------------

Podsumowanie roku 2010 niedługo. A tymczasem czas chyba zacząć świętowanie 2011. Nie żebym wam ścierwa miłej zabawy i dużo zdrowia życzył, ale do zobaczenia w następnym roku.
I tak tu wejdziecie, musicie.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Ghostface Killah- Apollo Kids [December 21, 2010]


Ocena:


Jakkolwiek ryzykownym posunięciem jest wypuszczanie albumu na krótki okres przed świętami (oficjalna premiera 21 grudnia), to Dennis Coles nie musi już gonić za wynikami na listach Billboardu, bo ikoniczna spuścizna Wu-Tang Clanu, i renoma budowana przez wybitnie solidną dyskografię solową, pozwalają mu na marketingową nonszalancję, i artystyczną swobodę. Otwartym pozostaje pytanie, czy akurat ten album chciałbyś znaleźć pod choinką 24.12 (inne wyznania, wybaczcie dyskryminację), i czy Bozia, św. Mikołaj i rodzące się niedługo dzieciątko, zrobione za plecami biednego Józka, świecić będą jasno nad "Apollo Kids".


Surowo oceniając marną jakość merytoryczną tego bloga, i czując, że nadszedł czas, by zabrać w końcu głos, 3 wybitne persony wracają zza woalu zaświatów, by pomóc nieporadnemu recenzentowi wykonać swoją robotę, czyli ocenić sprawiedliwie płytę.
Witamy:

2Pac, czyli ten optymista, z pasją, uduchowiony, skażony lekką domieszką poezji. Taki amerykański Eldo. W wolnych chwilach martwi się, co wyrośnie z czarnuchów w gettach.

Notorious B.I.G.- spec od tego, co gorące, cykające, mainstreamowe, wie, jak odpalić cygaro, jak on powie "bejbe bejbe!" to twoja kobieta zastanowi się, czemu spotyka się z takim frajerem, jak ty.

ODB- stary, brudny drań, który starości nie dożył, brudu za to zaznał, ile trzeba. Nie ma niczego ciekawego do przekazania, powiedział ochronie, że jest nowym specjalistą d/s powierzchni płaskich, czyt. sprzątaczem. Umarł, bo się zaćpał, ot, typowe.


W tak znakomitym gronie czas przejść do konkretów.
"Apollo Kids" to, jeśli dobrze liczę, 9 studyjna płyta od Ghosta, który zdążył w tym roku mocno nadwerężyć moje zaufanie, wydając, z Methem i Chefem, wyjątkowo paskudną i nudną płytę jako Wu Massacre. Pamiętacie zresztą moją recenzję, krótka, wkurwiona, pełna rozczarowania i prawie łez. O tym koszmarze zapomniałem szybko na szczęście. I zapomniał sam Ghost, który postanowił kontynuować to, co mu wychodzi najlepiej, czyli rapsy pełne slangowych przechwałek o tym, co nosi, nie tylko na dupie, ale także w kieszeni, z czego strzela, i czym imponuje dobrym dupeczkom.

O liryce porozmawiam z panem 2Pac'iem, powiedz im, Pac:
Piękne tu liryki, tęskne me spojrzenie pada na zagony
Wybacz matrono, serce me ciągnie do ojczyzny, za horyzont,
o umrzyj, jadzie Gorgony!
Zobacz Shakur na wolno masz tutaj prz...

ekhm
???
Sorry fakt, zapomniałem się, dawno nie miałem materialnego majka w dłoni, chciałoby się czasem puścić free dla kogoś innego niż te świętoszkowate nudziarze tam na górze.
Mój ziom Ghostface to prawdopodobnie najbardziej uliczny wariat, i najbardziej wariacki ulicznik, jakiego spotkacie w swym życiu.
Teksty nie są może piękne i budujące, nie potrafią opisać ani dać rady młodym czarnym braciom walczącym o przetrwanie w geccie. Ghostface nie rapuje o ulicy, on jest ulicą. Dlatego chciałem go w Death Row East, trudno o drugiego tak prawdziwego człowieka w tym gatunku muzycznym.
Brak głębi w tekstach na tej płycie trochę mnie smuci. Jednakże potem zdaję sobie sprawę, że pełno tu soczystych linijek, parę razy Tony zaprezentował wybitną technikę, jak choćby w "How You Like Me Baby", widać, że to stara szkoła rapu.
Mrok i agresja bijąca z tekstów mnie co prawda trochę mierzi, ale nie ma możliwości stwierdzenia, że te teksty nie są do bólu realne. A taki ma być hip hop.
Peace

Dzięki, Pac.

Martwi może rzeczywiście trochę brak zróżnicowania tekstowego, tematyka to głównie kurwy i ulica.
Ulica to jednak esencja tej muzyki, jej serce. Sam robiłem sporo ulicznych tracków, i do tej pory robię.
Odpowiem, co myślę o obecnym stanie rapgry, o Lil Wayne'ie, 50 Cencie, Eminemie i innych, wiem, że miliony ludzi chcą to wiedzieć. Otóż...

Może potem, Pac.

Coś w tym jest, tym bardziej, że można dodać "In Tha Park, które to jest trackiem wspominkowym Ghosta i frontmana The Roots, Black Thoughta.
To może być główna wada tej płyty, Ghost jako Ghost, nie zmienił się ten człowiek od debiutu.

ODB chce coś dodać?

ŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA MOJA RENKA PRZENIKA PRZEZ ABAŻUR!!!!!!!!

...
Nie podoba mi się także dość marny lirycznie "Handcuffin Them Hoes", bardziej by pasował na jakiś mixtape, mocno niedomaga ten track. Chyba można lepiej zrobić song disrespectujący kobiety.
Hymn ulicy 2010, piękne i chyba najlepsze z płyty "Ghetto, pozwala trochę zapomnieć o tym, że to kolejny song w tym samym klimacie, i rozkoszować się mrokiem nowojorskich alejek.
Grające rolę lasta, but not leasta, "Troublemakers" ze świetnymi Chefem, Redmanem i Mr.Methem idealnie kończy album całkiem mocnym pierdolnięciem.
Dodając do tego świetne flow, wspaniała charyzmę i genialną postawę w stylu "I don't give a fuck" pana Colesa, to już czasem bywa wręcz genialnie, inspirująco.
Po prostu przyzwyczaj się, że u Ghosta to nie poziom tekstów, ich złożoność, a raczej ich wariackość, przekładana slangiem i niewesołymi historiami z osiedla, decyduje o jakości.
Jak jesteś fanem Ghostface'a, i fanem wybitnie ulicznych, bandziorowatych klimatów, nie przeszkadza ci 3/4 płyty na tę samą modłę, to nawet tekstowo będzie ci się to podobać, ja tam odjąłem trochę za ten fakt monotematyczności, coby było, że rozumiem teksty po angielsku.

A jak sprawa z tym, co przygrywa do tekstów Ghosta?
Bity oceni Biggie, mój człowiek, jak idzie o to, co jest gorące.

Bejbe bejbe, te bity nie są mocne, w'sz'comówię, nie zrobi ten czarnuch z tego hita, w'sz'comówię, nie ma w ogóle ucha do bitów, a mi zarzucał śmieć pierdolony, że kseruję Nasa, haha, w'sz'comówię, jebać tego czarnucha, ten czarnuch może dostać za swoje, chodź tu, w'sz'comówię, marny waćpanie kurwa czarnuchu, czarnuchy kozaczą a boją się, w'sz'comówię, rozwiążemy to jak mężczyźni kurwa czarnuchu jak szlachcice uliczni, jak rodzina królewska z getta, zrobię z tobą czarnuchu takie disco, w'sz'comówię, kurwa czarnuchu, że będziesz robił kurwa czarnuchu Pretty Girl Rock jak Keri Hilson, dobra kurwa z niej, w'sz'comówię, z tej Keri, żałuję, że obijałem mordę Faith, choć w'sz'comówię, ta kurwa się ruchała z tym czarnuchem, którego nie zabiłem wcale, w'sz'comówię, tak tak, pamiętam o "Apollo Kids", no ok kurwa, powiem coś kurwa, w'sz'comówię, nie są takie złe kurwa, są uliczne kurwa, no kurwa uliczne, tak pojebanie uliczne, że kurwa w'sz'comówię pierdolę to. Czarnuch wiedział, że będzie z tego uliczny album, kurwa, w'sz'comówię, Pete Rock mój czarnuch, szkoda, że RZA tu nic nie produkował, kurwa, czarnuch wie, jak zrobić banger, kurwa, taki kurwa banger, że aż kurwa czarnuchy czują kurwa ciary na plerach.


New York, New York, big city of dreams...


Bejbe bejbe, respekt B.I.G. To może być to, Nowy Jork, co go określa? Oczywiście.
Klasyczne brudne bity początku lat 90-tych.
Co prawda konflikty między RZĄ (można tak zapisać?) a resztą klanu są znane, to jednak człowiek chciałby, by ten szaleniec znów coś zrobił, zaczarował po raz kolejny, przywrócił czasy trzydziestu sześciu czamberów. Każdy z nostalgią wspomina tamte chwile, nawet ja, który w tamtych czasach jarałem się Scatman Johnem i chyba Hanson (wiem).
Spokojnie jednak, za produkcję odpowiadają znane twarze, Scram Jones, Pete Rock, Jake One, jak i paru nołnejmów (Frank Dukes, Anthony Acid i inni).
Jest nowojorsko, jest mrocznie czasem, jest dobrze. Czasem może bity zaskakują (Superstar, do tego tańczą gangsterzy pewnie), ale rzadko jest to zaskoczenie negatywne. Rzadko, bo np. pętla lecąca w zwrotce w "2Getha Baby" potrafi człowieka przyprawić o wymioty. To akurat nie wyszło.
Yakub (kimkolwiek jest) ma szczęście, że go nie znam, spierdolił dość równy poziom brzmienia płyty. Szukać go nie będę, bo kolejny chujgowie Chino Maurice dał wspomniany "Handcuffin Them Hoes", radośnie plumkający, idyllicznie pyrkający kakofoniczną, zgniłą treścią żołądka jakiegoś wszystkożercy, który, umierając z głodu, trafił przypadkiem na wysypisko śmieci.
Byłoby pewnie idealnie, gdyby Pete Rock zajął się produkcją, choć najlepiej spisał się chyba Anthony Acid, i jego genialne "Ghetto".
Ciekawie zaprezentował się kawałek "Starkology", maksymalnie wręcz minimalistyczny, aż dziwny trochę nawet przez to, jakby nie był oficjalny, tylko nagrany na jakiś bootleg z wariatami z Wu Famu, z jakimś ShinToi Allahem czy innym KnowledgeGod-Darkimem (bo oni tak się tam nazywają).
Cieszą jednak dalej fajne sample, fajnie, że chciało się to komuś ogarnąć, że Ghost wiedział, że takie esencjonalne, chropowate podkłady są tym, czego nam w tym roku trochę brakuje.

Pokłony biję przed gośćmi. Dobrano ich tu świetnie. Killah Priest i GZA zniszczyli, Busta dowiódł, że jest świetnym raperem, The Game dał chyba jedną ze swoich lepszych zwrotek, potwór Joell rozpiździł, a Chef, Redman i Method Man pięknie jechali. Dawno nie słyszałem płyty, na której praktycznie WSZYSTKIE featy byłyby udane, szacunek dla ciebie Starksu.


Hej, czas może podsumować:

Prezenty dostaną:
+ w większości dobre bity
+ będący w stałej, dobrej formie Ghost
+ reprezentujący wysoki poziom goście
+ dobre nowojorskie wajby, jakie płyną z tej płyty

A rózgę otrzymają:
- ze dwa słabsze podkłady
- dość jednowymiarowe teksty


Jingle bells, jingle bells ziomy dobre. Kevin niedługo znów sam w domu, ubieranie choinki, które wydawało się zawsze proste, jak mamusia to robiła, zacne żarcie, które kosztuje niesamowicie dużo.
Kupcie sobie ziomy ten album, jak tylko pojawi się w Polsce.
Najlepszy chyba uliczny cd w tym roku. A i klimat Wu Tang Clanu czuć, jak się wysilisz trochę.
I to wszystko bez kłaniania się trendom, brudnemu południu, z sercem i pasją.
Ghostface uznawany jest za tego z kolektywu Wu, który równością dyskografii zadziwia. "Apollo Kids" ten stan pieczętuje.
Amen.

PS: Biggie oczywiście przejaskrawiony, ale te jego zdania w wywiadach sugerowały, że to niezły kołek, i bardzo podobnie się wypowiadał do tego, co zaprezentowałem. Cóż, raperem był wybitnym, mimo wszystko.
















2h później

EJ CO TEN CZARNUCH MÓWI, JESTEŚMY MARTWI? EJ? EJ? KTOKOLWIEK?

niedziela, 5 grudnia 2010

Redman- Reggie [December 7, 2010]


Ocena:


Są zjawiska/rzeczy, które się nie zmieniają. Komputerowi przegrańcy życiowi, którzy chwalą się, że spędzają Sylwestra w Zonie (z gry Stalker, serio tacy byli), wiedzą, nie zmienia się wojna (New Vegas piękna gra, swoją drogą). Prawie zawsze chodzi o to, żeby tego drugiego zaciukać, nieważne, czy włócznią, czy taktycznym ładunkiem nuklearnym. Nie zmienia się Janusz Korwin-Mikke, co rok z rozbrajającą szczerością, i zupełnie na serio, się pyta ekologów- "gdzie to globalne ocieplenie, skoro śnieg za oknem?" Nie zmienia się kondycja i dobre samopoczucie polskich drogowców. Nie zmienia się kościół katolicki, wiernie trwający na straży ideałów i dogmatów sprzed ponad tysiąca lat, w dobie zderzaczy hadronów.
Zmienia się pogoda, zmienia się nastrój, zmienia się kobieta, którą do niedawna uważałeś za taką, która nigdy głosu nie podnosi.
Zmieniają się też raperzy, nie zawsze na lepsze.



Reginald Noble, czyli znany wszem i wobec Redman, przeszedł w moim słowniku pewnego rodzaju metamorfozę.
Nie próbował ukrywać przed nikim, że ten album był robiony trochę na odwal się. W wolnym tłumaczeniu-
I was actually doing this album when I was doing the Blackout II album with Meth. It was supposed to be a mixtape, but it came out as an album. I was actually supposed to put out Muddy Waters II now, but this album came along.
(no chyba nie myślałeś durniu z Polski B, że będę tłumaczył, jeszcze raz się kurwo z jakiegoś Żychlina wpakuj na mój pas bez kierunków, a zobaczysz).
Taka deklaracja wiele mówi o omawianej płycie, Redman ot tak, wypluł z siebie jakiś tam odrzut, byle tylko coś wydać. Pomijając oczywistą bekę z Nasa, któremu panowie z Def Jam nie chcą wydać tego jego wiekopomnego ponoć "Lost Tapes 2", wydając jednocześnie np. właśnie album Redmana, to nie oceniam tego jako dobrej praktyki.
Zresztą sami spójrzcie na minę Nasa:


Reggie raczej kojarzył się mi przynajmniej zawsze z ciężkimi, brudnymi funkowymi bitami i niepodrabialnym, luzackim stylem i takimż flow. Teksty schodziły na drugi plan, ale potrafił walnąć dobrym bekorodnym panczem (I spend so much money on chalk and the indo/my weed supplier need to build a drive through window).
Jednakże fani Redmana wiedzą, że funkowe bity odeszły w niepamięć już na poprzedniej solówce, czyli "Red Gone Wild", zaś Redman to już nie ten sam wariat, co w 1993 roku.
No właśnie, nie ten sam już wariat wydał płytę, która od samego początku i dnia zapowiedzi, mnie tylko rozczarowywała i przypierała do muru coraz bardziej niewiarygodnymi newsami. No bo producenci tacy sobie (poza Khalilem i Rockwilderem, którzy zresztą zawiedli), brak tradycyjnej już kontynuacji historii z serii "Soopaman Luva" czy równie kultowych skitów, nawet wieści o autotune się pojawiły. Całości żałości dopełniła wyjątkowo paskudna okładka, tylko chyba Cassidy miał gorszą w tym roku.

No, ale najważniejsze jest nie to, co było w newsach, a to, co dostaliśmy. I od razu mogę powiedzieć- jest lepiej, niż się spodziewałem, i gorzej, niż na poprzednich płytach.
Przede wszystkim- niedoróbki słychać głównie w warstwie producenckiej, cóż, nazwiska na liście bitmejkerów nie porażają. Piona i legitymacja partyjna PiS dla tych, którzy bez gogla wiedzą, kto to jest Rich Kidd albo Threesixty (ten drugi na google wyskakuje jako sklep ze zdrową żywnością), są co prawda wspomniani fejmowi Khalil, Rock czy nawet TY Fyffe (jak się go czyta? Ti Łaj Fyf?), ale niestety, nie dali tu oni swoich najlepszych w karierze produkcji, delikatnie mówiąc.
Takie np. singlowe "Def Jammable" męczy uszy, ciężko w zasadzie dotrwać do końca kawałka przez kakofonię, którą tu zaserwował zacny przecież Khalil.
"That's Were I Be" byłoby spuszczone w klopie nawet przez Waka Flockę, uwierzcie, takie pseudogorące, stylizowane na klubowe, "bangery" są rakiem toczącym kulturę hip hopową głęboko niczym wielki murzyński strap-on, którym żona poniżała Eldokę podczas ich nocy poślubnej.
Jesteś fanem narkotycznych bełkotów Redmana i Methoda, i chciałeś sobie sprawdzić, jak prezentuje się "1 Witcha Boi", to nie oczekuj cudów, bo panowie Dominic Jordan & Jimmy Giannos, kimkolwiek są, nie spisali się przynajmniej najlepiej (łohoho i tu jakiś matoł się ucieszył i zaraz napisze w komencie o zasadach stosowania "bynajmniej", szybka piłka, prosta zagrywka- wybynajmnieniaj w podskokach), a kawałek ani nie buja, ani nie zachęca do zapalenia czegoś, ani nawet nie wpływa pozytywnie na heroinę która rośnie w mojej szklarni. Chciałem pozytywnych wajbów, dostałem mierny, absolutnie nieimponujący uczniacki podkładzik.
"Tiger Style Crane", kończący zresztą cały album, nie wywołał u mnie niczego poza wzruszenie ramion. Końcóweczka mogłaby być jakoś tam urozmaicona.
Byłem ciekaw, jak Reggie da sobie radę bez Ericka Sermona, i o ile po "lekturze" "Red Gone Wild" byłem w miarę zadowolony, to teraz nie boję się zakrzyknąć "Ratujcie rzekotki!" czy tam "Ericku, wróć".
Główny zarzut do produkcji jest taki, że te podkłady są absolutnie przeciętne, czasem denerwujące, plumkające i niebezpiecznie przaśne, przypomina się tu trochę sytuacja z ostatnim album Reflection Eternal. Nie znaczy to, że wszystkie bity są fatalne, jest parę całkiem niezłych pozycji, "Rockin' Wit Da Best" czy "All I Do" dają radę, nie ranią receptorów dźwięku jak ich koledzy z tracklisty.
Nie są one jednak chyba skrojone na rapera tak niekonwencjonalnego, jak Reggie, nie może on dostać niczego tak nieubłaganie przeciętnego, bo staje się przez to zagubiony, czego dowodem chyba pisana przez Gandziora liryka do "Def Jammable".


Gandzior, tak po prostu, dzięki, że jesteś

Ponarzekaliśmy, czas trochę popropsować to i owo, bo nie jest tak, że płyta jest tragiczna, w końcu 3,5/5 to w miarę dobra ocena.
Miło słyszeć Redmana dającego swoje krejzolskie wersy ponownie, na luzaku próbującego ujeżdżać te niekiedy słabowite podkłady. Praktycznie poza tym singlem to wszystkie kawałki tekstowo mi odpowiadają, niektóre może uderzają trochę w sztampę i klimaty, w których Reggie niezbyt się czuje, jak "All I Do" sławiące jego miłość do muzyki (to raczej domena jakiegoś Masta Ace'a czy innego tam pedofila), ale potem przypomina słuchaczowi swoje najlepsze czasy wrzucając wersy o radości z podróżowania i koncertowania (Lemme Get 2) czy po prostu przypomina o swoim statusie i o tym, jak się utrzymał w rapgrze przez te wszystkie lata (When The Lights Go Off). Że niby kogo to obchodzi? Przepraszam, a teraz wypierdalaj, głosowanie na wójta twojego Wypizdowa trwa jeszcze 44 minuty.
Ekhem, wracając do liryki, to, powtórzę się, fajnie znów słyszeć Redmana składającego dobre linijki, często komiczne, buńczuczne, czyli po prostu dobrze go słyszeć, jak jest sobą. Bo większość tekstów na tym cedeku to Reggie sławiący swoje nadludzkie narkotyczne skillse, marne skillse twojego ulubionego rapera i Reggie szukający okazji, by zrobić psikusa dzielnicowemu Żuczkowi i spalić jointa pod komendą.
Jak lubisz zabawne punchline'y, przekazywane za pomocą głosu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym, i za pomocą idealnego flow, to masz swoją niszę.
Co prawda PackFM chyba jednak lepiej zrealizował konwencję płyty "z przymrużeniem oka", to można na "Reggie" znaleźć całkiem sporo satysfakcjonujących akcentów.
Goście? Są. Ale jakby ich nie było, to fakt. Poza Method Manem i Bunem ("1 Witcha Boi" niestety daleko do "City Lights" z "Blackout 2", na którym to kawałku był ten sam zestaw raperów) nikt nie wyrył mi się w pamięci, musiałem aż zerkać na tracklistę. Faith Evans raczej tu nie pasuje, Kool Moe Dee... hmmm, to dość ciekawa sprawa. Nie wiem, czemu napisane jest "ft. Kool Moe Dee", skoro ten zacny pan ze starej szkoły rapu nie ma tu nawet jednej wersu, nawet refrenu samodzielne nie wykonuje? Słychać tylko jakieś cuty z jego kawałków. Wierzę, że jakiś zamysł w tym był, czekam więc na wyjaśnienia.
Co do autotune, to pojawia się w dwóch miejscach na płycie, nie wierzę jednak, by komuś on przeszkadzał, np. na "When The Lights Go Off", świetnym skądinąd kawałku.

Czas więc na podsumowanie:

Plusy
+ Reggie w dobrej formie jak idzie o teksty
+ Tradycyjnie mocne flow
+ Charyzmy i luzu także mu nie brakuje
+ Parę (za mało niestety) zacnych podkładów
+ Spodziewałem się czegoś gorszego
+ Na szczęście nie zrobił niczego z O.S.T.R.'em

Minusy
- Parę paskudnych bitów
- Jawna kpina ze słuchacza w zapowiedziach, bezczelność nawet
- bezbarwni w sumie goście
- Gdzie ten Kool Moe Dee? :(
- Płyta gorsza niż poprzedniczka


Cóż, Redman jako MC to dalej ścisła czołówka rapgry, i udowodnił, że nie są mu straszne inne klimaty niż te znane z szalonych czasów Def Squadu. Odnajduje się w różnych konwencjach, coś na czym w tym roku poległ np. Kurupt, a takie odnajdywanie się to domena tych najlepszych w historii.
A że czasem niektóre elementy tego klimatu (bity) nie są równie imponujące co sam MC, to tym gorzej dla tych elementów. Bo Reggie nie zwalnia, zapowiada "Muddy Waters 2", i zapewne niejednym pięknie złożonym wersem nas jeszcze uszczęśliwi.
Będą lepsi producenci, będzie lepszy koncept na płytę, wrócą skity i "Soopaman Luva", to będzie znowu pięknie.
"Reggie" potraktujmy jako nic nieznaczącą, niewielką wpadkę w pięknej dyskografii naszego herosa z New Jersey.

No ok, to I'm out.
Do zobaczenia przy okazji następnej recen...


Co jest Nasir?



?????



Aaaa, czekajcie na "Lost Tapes 2" ziomy!!


sobota, 13 listopada 2010

Kanye West- My Beautiful Dark Twisted Fantasy [November 22, 2010]


Ocena:



Na wstępie, przepraszam, John Regan *. Wspomnę cię jeszcze, nie panikuj.
Muzycznym wydarzeniem listopada jest jednak premiera nowego albumu Kanye Westa.
Wcześniej zatytułowana była ona "Good Ass Job", a większość kawałków znana już była od jakiegoś czasu dzięki nieocenionemu internetowi. Jestem jednak spokojny o sprzedaż "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", raz, że jest teraz na topie, wymienia zdania z Dżordżem Dablju i wysyła fotki kutasa kobietom e-mailem, dwa, że ma poparcie środowisk homoseksualnych, a ci nie pozwolą mu umrzeć.


Oceniając płytę można stwierdzić, że "Good Ass Job" było adekwatnym tytułem, ten cd jest wręcz idealnym przykładem tego, jak powinna brzmieć mainstreamowa płyta w 2010 roku. Pisałem to już wcześniej przy okazji innych płyt recenzowanych tu? Czepiasz się kurwiu szczegółów, no ale trza chyba to doprecyzować. Były owszem w tym roku w mainstreamie płyty równie dobrze wyprodukowane, Skillz choćby czy Curren$y, ale jakoś żadna z nich nie tworzyła takiej idealnej całości (Skillz był blisko). Kanye spędził sporo czasu nad konceptem płyty, doszedł do słusznego wniosku, że nie będzie robił z siebie tekściarza stulecia na siłę, dodał do tego wspaniałe podkłady, i oto mamy, "The Chronic" midwestu.



Spokojnie, jak się zastanowisz czym silny był debiut Doktora, to może jednak po części przyznasz mi rację. Dre nawet własnych tekstów tam nie pisał, więc Kanye go tu rozkłada na łopatki. Te płyty były potęgą muzyczną, idealnym wyrazem pewnych nurtów w rapie, Dre- gangsterskiego podejścia do życia i nonszalanckiego do godności kobiet, Kanye- nieco hedonistycznego, acz niepozbawionego okazyjnej zadumy i spojrzenia wstecz. Ten album na nowo rozpali chęć raperów na bity od Kanyego, i jestem pewien, że nikt wcześniej takiego albumu w tym regionie nie stworzył.
Nie utoruje raczej tylu dróg i ścieżek rozwoju, co debiut Dre, dlatego też wyżej w rankingu nie stanie, lecz, zachowując owe proporcje, można powiedzieć, że Kanye tworzy historię.
Możesz sobie płakać do Taliba Kweliego i Deltrona, ale teraz to Lil Wayne, Eminem, Kanye i Jay-Z wyznaczają, co jest godne w mainstreamie. Nie pasuje? Wiesz, gdzie są drzwi.



^ Tak właśnie, mam nadzieję jeden z drugim, że ta płyta u was w posiadaniu jest, i to bynajmniej nie z rapidshopu.
Wracając do "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" (mógł jakiś łatwiejszy tytuł wziąć, na szczęście jest ctl c-ctrl v, no i na szczęście jest OSTR) nie da rady powiedzieć, że Kanye zaskoczył czymś szczególnym w kwestii liryki, ba, śmiem twierdzić, że bardziej skupiony na linijkach i kreatywny był na "Graduation", jednak jak się przyjrzeć koncepcji płyty, to jasnym się staje, że nie potrzeba tutaj jakichś kozackich panczy, pasowałyby tu jak pięść do kożucha czy tam wół do rosołu.
Dowiesz się tu, choćby z "Dark Fantasy", jak Kanye wspinał się na szczyt kariery. Niezbyt pouczające może dla takiego wyrobnika za 2000zł brutto jak ty, ale jako początek opowieści sprawdza się nawet nieźle.
Tematem przewodnim jest, jak wspomniałem, kobieta. W większości przynajmniej kawałków (kurwa jeszcze łososia w Biedrze muszę kupić) można usłyszeć, co Kanye myśli o takiej, czy innej pani.
Bywają te rozkminy poważniejsze, jak w "All Lights", gdzie West wspomina problemy z żoną i córką, czy w "Devil In A New Dress" gdzie mamy opis wyjątkowo pięknej, ale i niebezpiecznej lady, przechodząc w bardziej hedonistyczne klimaty np. na "Hell Of A Life".
Można czasem się chyba zastanowić, czy tak zacne klimatycznie songi jak np. "Lost In The World" nie zasługiwały może na jakieś ambitniejsze treści, ale pamiętajmy, że to Kanye, nie K-Rino.
Bez podjarki wysłuchałem tego niby politycznego komentarza Herona, rozczłonkowanego między przedostatni i ostatni song. Niby dobrze, że jakieś poglądy są, ale nie prezentuje tam żadnej ciekawej myśli. Już chyba bardziej bekowa jest linijka

I treat the cash the way the government treats AIDS

Trzeba jednak przyznać, że parę razy Kanye przejawia oznaki progresu, np. na "Power", nawet jeśli pominąć trochę nieheteroseksualny wers:

I don't need your pussy bitch, I'm on my own dick

to jego wersy są naprawdę mocne.
Tak samo na "So Appaled".

Coś jeszcze? A. "Runaway" jest tak fatalnie zaśpiewany, że aż... doskonały.
I do tego klimatyczny, z bardzo dobrą zwrotką zioma z Clipse. Pewnie też tak czasem masz, że wspominasz z łzami błędy które popełniałeś w relacjach z laskami... serio tak masz? To beka z ciebie miękka cioto.


Jednak najlepsze zwrotki na tym albumie, w liczbie dwóch, zarapował... Jay-Z.
Nie pierwszy raz zresztą pokazuje Hova, gdzie jest miejsce innych. Wspomniał też tych wszystkich jego byłych przydupasów, którzy zapomnieli, dzięki komu w ogóle ktoś chciał ich słuchać. Beanie Sigel, Camron, to dla was

All I see is these niggaz I made millionnaires
Millin about, spillin they feelings in the air


u mad doggy?

W ogóle goście na ctrl-c-ctrl-v są wybitni. Nie znalazłem żadnej słabej zwrotki od nich (no, może zwrotka CyHiego lekko oodstaje). Raekwon trochę brzmi jakby z innej bajki na "Gorgeous", ale nie zniszczył tego, co stworzył wcześniej Kańje.
Świetnie wypadła Nicki Minaj, Jay-Z to po prostu Bóg rapu, ładnie rymuje Pusha T, nawet Oficer Bawse dał radę.
To wszystko daje mieszankę strawną w moim mniemaniu, oczywiście, jak liczyłeś na koncepty i techniczne wersy, to będziesz psioczył niczym stara gruba wiejska kwoka na grzędzie widząca studentów gadających o wczorajszej szalonej imprezie "dudes only" przy Radiohead, ale daj szansę Kanyemu na oczarowanie cię klimatem, bo fotek kutasa przez maila zakładam z góry, że nie chcesz.
Płynnie tym sposobem przechodząc do warstwy muzycznej:


te brudasy u góry to King Crimson, "brytyjska grupa z kręgu awangardowego i progresywnego rocka" bla bla bla bla, czyli ogólnie muzyka dla gejów. Jednak przydali się tym razem, bo sampel od nich w "Power" jest wspaniały. Prosty podkład, a jednak doskonały, na pewno jeden z lepszych w tym roku.
Potem jednak słyszymy "Hell Of A Life", i szczena opada niżej. Tak napierdalać po klawiszach może tylko Kanye (i oczywiście jakiś zjebany podziemny producent, którego mi tu zaraz durniu wymienisz, a który chuj mnie obchodzi, "a M-Phazes? ;( ;(" -pyta ze łzami w oczach pedał ze ślizgu-, tak on też mi lata), taki pomysł może mieć tylko Kanye, by zmieszać to z ciężkim syntetykiem przy zwrotkach. Wg mnie najlepszy track na całym albumie. Zaraz po nim "Lost In The World", z niesamowitym auto-tune'owym refrenem i klimatem elektro-funku lat 80-tych.
Usłyszysz tu też trochę Westa w starym stylu, samplującego soul, choćby w "Devil In A New Dress", "Dark Fantasy" i "Blame Game".
Aranżacja jest doskonała, każdy sampel, każdy instrument ma swoją rolę (w "Runaway" pianinko niby potem schodzi na dalszy plan, ale jest tam, i ty wiesz o tym), dopracowaną i dopilnowaną w każdym calu.
Sampel z "Gorgeous" jest po prostu wybitny, za to w "All Of The Lights" Kanye pięknie połączył nowoczesność z tym, co już znamy, i nawet Rihanna tego nie była w stanie zepsuć (a nawet ładnie wypadła), a "So Appaled" brzmi kosmicznie i niepokojąco niczym... no kurwa nie wiem (może jak huknięcie sowy w lesie w nocy? ach te wspomnienia z ognisk na koloniach). Zabrakło konceptu. Posłuchajcie sami.
Została wytworzona ładna równowaga między bangerami (Power, Hell of A Life, Monster) a spokojnymi kompozycjami (Runaway, Blame Game), także jak masz problemy z Ying i Yang to zamiast iść w ślady Magika spróbuj zaaplikować sobie ten cd jako lekarstwo.
Słucha się tego po prostu świetnie, przyjemnie, bez żadnego skipa. Każdy podkład jest inny, charakterystyczny, nie do podrobienia, i zostanie w pamięci na pewno.
Replay value określam na poziomie 5/5.
Kanye powinien wrócić na tron i znów stać się człowiekiem najczęściej produkującym płyty w mainstreamie, nawet Eldo powinien się zgłosić, chyba.

Muszę wspomnieć o naprawdę wybitnie zrobionych refrenach, w sumie "Lost In The World" słucham głównie właśnie dla tej części muzycznego utworu. Od razu stajesz się happy. I kto powiedział, że auto-tune umarło? Auto-tune > Mf Doom.

Jakby to zawrzeć w formacie zero-jedynkowym:

Plusy
+ niesamowita produkcja
+ świetne koncepty muzyczne, sample, instrumenty, aranżacja
+ parę zacnych zwrotek Kanye'ego
+ doskonałe featy (Jay-Z zwłaszcza)
+ świetny klimat
+ wybitne refreny
+ przewiduję też, że replay value będzie ogromny
+ i plus dla mnie za kolejną doskonałą reckę

Minusy
- lirycznie to nadal nic wielkiego
- jakby się uprzeć, to "Blame Game" można by odrzucić
- RZA i Rae chyba nie pasują tu
- a pozostali goście w zasadzie zgodnie zjedli Kanye'ego na jego własnym cd


Można się spierać, czy "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" zasługuje na taką ocenę.
Pamiętajcie jednak pastuchy jebane, że moje 5/5 nie równa się niestety piątkom dawanym płytom przez "The Source", mimo, że bardzo by mi taki stan rzeczy pasował.
Jak wg was należy się tu ocena 0/5 bo nie ma Damu The Fudgemunka, to wasze prawo, choć wiedzcie, że obiłbym wam te zapryszczone oszklone minus-czwórkami mordy bez zastanowienia. Dlaczego?
Dlatego, że Kanye wydał prawdopodobnie swój najlepszy album, najbardziej dopracowany pod względem muzyki, a ty tutaj zrzędzisz. Chciałeś pewnie pięknych ciepłych sampli jazzowych w sam raz do wspólnych kolacji przy świecach z chłopakiem. Zły adres.
Chcesz coś pięknego? Masz:



Chcesz dobrej muzyki, tak po prostu, będącej dobrą bez żadnej dozy pretensjonalności i durnego świrowania złego chłopca?
Już wiesz, co sprawdzić (podpowiedź- tak, recenzowaną tu płytę).
Jak koniecznie chcecie się znęcać nad warstwą liryczną, to pamiętajcie o koncepcie płyty, o której przypomina choćby okładka, na której nie znajdziesz Kanyego w zadumie nad winylami i gramofonem. Porównaj to choćby do innej płyty również celującej w taki hedonistyczny image, czyli "Battle Of The Sexes", a zobaczysz, że w tym stylu nikt nie nagrał lepszej płyty, i nie nagra, chyba, że nazywa się Kanye West.






* John Regan wydał debiut roku a ty kurwa przygłupie jakąś Hi-Fi Bandą się jarasz.

sobota, 30 października 2010

Kid Cudi - Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager [November 9, 2010]


Ocena:


Miałem na początku roku zajawkę na zrecenzowanie dobrych płyt z 2009, które siłą rzeczy pominąłem, gdyż blog wystartował na początku 2010. Słomiany polski zapał wziął górę, i w końcu oceniłem tylko "Us" od Brothera Ali, "Solitary Confinement", OBFCL 2" i "Blueprint 3", a miałem wielkie plany. Miał być "State of Arts" Hilltop Hoods czy "Relapse" Eminema, a przede wszystkim "Man On The Moon: The End Of The Day" Kid Cudiego.

Żałuję, że się nie udało. Była to jedna z moich ulubionych płyt roku słusznie minionego, który, szczerze mówiąc, w natłok dobrych płyt w mainstreamie nie obfitował (2010 go zjada bez problemu, a przecież hip hop umarł, co Nas?).
Cudder zainteresował mnie już zresztą wcześniej, piękny mixtape "A Kid Named Cudi" z całą masą fajnych gej-rapowych akcentów gościł w odtwarzaczu waszego ulubionego recenzenta. Idealnie pasował do wytwórni Kanye Westa, który właśnie takich raperów powinien gromadzić (a Common Sense im przewodzić powinien, i swoimi wypielęgnowanymi metroseksualnymi dłońmi rozdzielić Morze Truskulowe na dwa niczym Mahomet czy tam Mojżesz), i propsy pogromcy straszliwej i owianej złą sławą Taylor Swift za to się należą (tylko nie szalej Kanye i nie wysyłaj fotki tego, co zobaczyła ta fanka, nie kocham cię niestety)
Nie słuchaliście debiutu? Warto się zainteresować, "Pursuit Of Happiness" to prawdopodobnie jedna z lepszych kawalin i singli 2009 roku. Płytę oceniłbym na 4,5/5, była naprawdę ciekawa i klimatyczna.
Jednak nie ma sensu recenzowanie poprzedniej płyty w sytuacji, gdy Scott Ramon Seguro Mescudi (co jest psiakość z tymi imionami swoją drogą, Nas Olu Bin Dara Jones czy Lonnie Rashied Lynn, Jr., kiedy zadebiutuje jakiś raper, który będzie się nazywał John Smith czy coś) przypomniał o sobie wydając kolejny album.
"Man On The Moon- The Legend Of Mr. Rager" jest kontynuacją tego, co słyszeliście na debiucie, tyle, że... No właśnie, tyle że. O tym dalej w recenzji.


Beastie Boys

Słuchając tej płyty przypomniała mi się właśnie ta zacna grupa. Pamiętacie, dlaczego byli tacy znakomici? Wyróżniała ich świetna, zróżnicowana muzyka i teksty absolutnie z dupy, pijackie, szalone, krejzolskie, spalone, niespójne, przypominające o ich punkowych rodowodzie.
To samo, oczywiście zachowując pewne proporcje między legendą rapu a newcomerem, można stwierdzić po sprawdzeniu tej płyty. Aż takiego kolażu muzycznego jak na albumach Żydków może nie ma tu, ale mimo wszystko, są jakieś analogie.
Kid Cudi nie jest lirycznym monsterem, nie zaskoczy cię (no na pewno będę pisał z dużej litery "cię", przecież ogólnie czyta mnie samo ścierwo i paru normalnych ludzi) jakimś konceptem zaskakującym (tak wiem że było zaskoczy wcześniej) czy też punchem... zaskakującym, wielokrotny rym także nie zaskoczy ;( cię tu raczej. Słowem, tekstowo ten cd wypada drugim uchem, choć nie można też stwierdzić, że linijki są paskudne jak u Chingy'ego czy innego Pitbulla.
Warto zauważyć, że chyba więcej tu rapu niż na "jedynce", i chyba powinno to cieszyć, co prawda B.o.B raczej zjada Cudiego jednym wersem, a jego płyta jest chyba trochę lepsza, to fajnie jednak, że Cudi nie porzucił całkowicie rapu, bo porzucanie rapu jest złe (tak, to do ciebie Curtis Jackson).
Czekaj no czarnuchu, o czym jest w zasadzie ta płyta? Praktycznie o niczym i wszystkim, jest tu sporo tekstów traktujących o samym Cudim, jego rozterkach, smutkach, tęsknotach i o wszystkich takich pierdołach, które może przeżywać typek, który promuje obcisłe dżinsy (Popek dopisał ten fakt do listy kurewstwa i upadku zasad).
Większość tracków coś tu rozkminia, "Scott Mescudi Vs. the World", "Mr. Rager", "All Along" czy "These Worries" to spojrzenie na wnętrze samego Cudiego, dowiecie się tu, co sądzi o świecie, własnym życiu, uczuciach i podobnych, bezużytecznych dla gangsterów informacji. Podane to jest w rozśpiewanym, klimatycznym sosie, nie ma więc ryzyka zmulenia się przy takowym tracku, choć przy "All Along" co wrażliwsi na ckliwe wzruszenia mogą się skrzywić.
Znajdą się tu jednak także trochę inne tematycznie tracki, "Marijuana" traktujące o zawiłości symboli matematycznych na obeliskach w Shangri-La, he he he, żarcik, oczywiście traktujące o THC czy próbujące chyba być psychodelicznym "MANIAC" to istotne odstępstwa od normy. Można tu znaleźć nawet parę wersów ulicznych (Wylin' Cuz I'm Young) czy też parę linijek o dupeczkach usłyszeć (Erase Me, The Mood). Nie skrzywisz się tu słysząc jakąś wyjątkowo słabą metaforę ("I play hoes like an arcade game" prześladuje mnie po nocach, oj Ching-a-ling zbóju), raczej się dołączysz do tworzonej przez Cudiego ściany różnorakich emocji, które są dostarczane przez jego dźwięki do naszych uszu, i przetwarzane w ośrodku mózgu odpowiadającego za uczucia (ohoho, czas zatrudnić ghostwritera do takich epickich porównań chyba).
Śpiew jest na zacnym poziomie, oczywiście Luther Vandross to to nie jest w żadnym calu, ale jest progres w stosunku do jedynki chyba.
Szkoda natomiast, że nie ma nigdzie MGMT ;(
Są za to inni goście, dobrze dopasowani, Ye dość dobra zwrotka, Mary J. Blige fajnie dopełniająca tracki, Cage chyba też dobrze (nie wsłuchiwałem się).



Nie byłoby tej płyty bez produkcji, bez tych wszystkich czułych smaczków, pop-rockowych czy elektronicznych aranżacji. I choć niewiele tu znanych nazwisk (są Jim Jonsin i No I.D., Smeezingtons niby znani, ale dopiero po sprawdzeniu kto w skład wchodzi), to poziom produkcji jest baaardzo zadowalający.
Znajdziesz tu zarówno fajne bardziej elektro akcenty (Scott Mescudi Vs. the World,We Aite (Wake Your Mind Up), The Mood, These Worries) jak i soulowo-rnb klimaty (Don't Play this Song) by skończyć na pop-rocku (Erase Me, All Along), po drodze zahaczając o podkłady, jakie mogłyby się znaleźć na czystym gatunkowo rapowym albumie (Ashin' Kusher, The End, Trapped in My Mind). Cieszy sampel w "Mojo So Dope", piękny, jeden z lepszych z tego roku, spokojnie mógłbym powiedzieć, że wygrzebał go Kno.
Wszystko to tworzy jedną, melodyjną, inspirującą całość.
Nie ma tu Kanyego chyba w creditsach, ale czuć tu jednak jego rękę. Chwała mu za to, Cudi właśnie na takich spokojnych, rytmicznych, chwytliwych, perfekcyjnie udających zaawansowane, zróżnicowane muzycznie, podkładach brzmi najlepiej.
Musiałbyś być mrukiem strasznym, by w ogóle nie wczuć się w brzmienie tego cedeka.
Nawet w "Erase Me", czyli obrzydliwie wręcz chwytliwy i wpadający w pamięć song, który wyróżnia się zdecydowanie, choć w plebiscycie na najlepszy kawałek wybiorę chyba jednak "Mr. Rager" albo "Scott Mescudi vs. The World".


No dobra, czas na podsumowanie:

Plusy:
+ bardzo dobry klimat
+ fajna, melodyjna, zróżnicowana produkcja
+ refleksyjna, spokojna, akurat na taką porę roku
+ Cudi w formie
+ ja słyszę progres
+ więcej rapu niż na debiucie!

Minusy
- jeden dość słaby bit (GHOST! konkretnie)
- lirycznie to gigant nie jest
- nie każdemu ten rozśpiewany klimat przypadnie
- nie ma MGMT
- no i nie ma O.S.T.R.'a ;(
- ale serio szkoda, że MGMT nie ma


Wypada chyba nadmienić, jak "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager" wypada na tle poprzednika. Wg mnie jest lepiej, spójniej (o, nie ma takiego słowa, ok, bardziej spójnie wy nieczułe słownikowe nerdy), ciekawiej muzycznie, i choć może nie ma czegoś na miarę "Pursuit Of Happiness" ("Erase Me" to nie to samo), to niżej niż debiutu tego cd nie da się ocenić. Wydaje mi się też, że choć Cudi w dalszym ciągu Kool G Rapem nie jest, to jakość wersów jest lepsza, te jego braggadocio na "Mojo So Dope" czy "Ashin' Kusher" chyba dobrze rokuje na przyszłość... o właśnie, "Mojo So Dope", bardzo zacny track, dodajcie do listy waszych ulubionych tracków w 2010 roku.
Ktoś może powiedzieć, ta płyta nie jest ani najlepsza rapersko, ani nie ma szans zwojowania list rockowych, więc czemu niby mamy to chwalić? I czemu nie pisałeś nic o tym, że Cudi czerpie tylko z tego, co stworzyli Typical Cats?
No właśnie, czemu, mam dla ciebie odpowiedź, zaczyna się na "W" ;(
Jak koniecznie chcesz rozkładać każdy cd na czynniki pierwsze, to może lepiej sobie daruj, "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager" nie jest dla ciebie.

Lubisz rap z dużą ilością śpiewu, miękki raczej, bez przemocy i ulicznej prawdziwości? Kanye West, B.o.B to twoje klimaty? Identyfikujesz się z gej-rapem? Muzyka cię wzrusza (ale nie jesteś gejem, proszę zaznacz to, zaznacz to, to dla mnie ważne) i zmusza do refleksji?
Bierz bez wahania.
Słuchając tego, czujesz się istotnie tak, jak sugeruje nazwa wytwórni, Good.