sobota, 30 października 2010

Kid Cudi - Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager [November 9, 2010]


Ocena:


Miałem na początku roku zajawkę na zrecenzowanie dobrych płyt z 2009, które siłą rzeczy pominąłem, gdyż blog wystartował na początku 2010. Słomiany polski zapał wziął górę, i w końcu oceniłem tylko "Us" od Brothera Ali, "Solitary Confinement", OBFCL 2" i "Blueprint 3", a miałem wielkie plany. Miał być "State of Arts" Hilltop Hoods czy "Relapse" Eminema, a przede wszystkim "Man On The Moon: The End Of The Day" Kid Cudiego.

Żałuję, że się nie udało. Była to jedna z moich ulubionych płyt roku słusznie minionego, który, szczerze mówiąc, w natłok dobrych płyt w mainstreamie nie obfitował (2010 go zjada bez problemu, a przecież hip hop umarł, co Nas?).
Cudder zainteresował mnie już zresztą wcześniej, piękny mixtape "A Kid Named Cudi" z całą masą fajnych gej-rapowych akcentów gościł w odtwarzaczu waszego ulubionego recenzenta. Idealnie pasował do wytwórni Kanye Westa, który właśnie takich raperów powinien gromadzić (a Common Sense im przewodzić powinien, i swoimi wypielęgnowanymi metroseksualnymi dłońmi rozdzielić Morze Truskulowe na dwa niczym Mahomet czy tam Mojżesz), i propsy pogromcy straszliwej i owianej złą sławą Taylor Swift za to się należą (tylko nie szalej Kanye i nie wysyłaj fotki tego, co zobaczyła ta fanka, nie kocham cię niestety)
Nie słuchaliście debiutu? Warto się zainteresować, "Pursuit Of Happiness" to prawdopodobnie jedna z lepszych kawalin i singli 2009 roku. Płytę oceniłbym na 4,5/5, była naprawdę ciekawa i klimatyczna.
Jednak nie ma sensu recenzowanie poprzedniej płyty w sytuacji, gdy Scott Ramon Seguro Mescudi (co jest psiakość z tymi imionami swoją drogą, Nas Olu Bin Dara Jones czy Lonnie Rashied Lynn, Jr., kiedy zadebiutuje jakiś raper, który będzie się nazywał John Smith czy coś) przypomniał o sobie wydając kolejny album.
"Man On The Moon- The Legend Of Mr. Rager" jest kontynuacją tego, co słyszeliście na debiucie, tyle, że... No właśnie, tyle że. O tym dalej w recenzji.


Beastie Boys

Słuchając tej płyty przypomniała mi się właśnie ta zacna grupa. Pamiętacie, dlaczego byli tacy znakomici? Wyróżniała ich świetna, zróżnicowana muzyka i teksty absolutnie z dupy, pijackie, szalone, krejzolskie, spalone, niespójne, przypominające o ich punkowych rodowodzie.
To samo, oczywiście zachowując pewne proporcje między legendą rapu a newcomerem, można stwierdzić po sprawdzeniu tej płyty. Aż takiego kolażu muzycznego jak na albumach Żydków może nie ma tu, ale mimo wszystko, są jakieś analogie.
Kid Cudi nie jest lirycznym monsterem, nie zaskoczy cię (no na pewno będę pisał z dużej litery "cię", przecież ogólnie czyta mnie samo ścierwo i paru normalnych ludzi) jakimś konceptem zaskakującym (tak wiem że było zaskoczy wcześniej) czy też punchem... zaskakującym, wielokrotny rym także nie zaskoczy ;( cię tu raczej. Słowem, tekstowo ten cd wypada drugim uchem, choć nie można też stwierdzić, że linijki są paskudne jak u Chingy'ego czy innego Pitbulla.
Warto zauważyć, że chyba więcej tu rapu niż na "jedynce", i chyba powinno to cieszyć, co prawda B.o.B raczej zjada Cudiego jednym wersem, a jego płyta jest chyba trochę lepsza, to fajnie jednak, że Cudi nie porzucił całkowicie rapu, bo porzucanie rapu jest złe (tak, to do ciebie Curtis Jackson).
Czekaj no czarnuchu, o czym jest w zasadzie ta płyta? Praktycznie o niczym i wszystkim, jest tu sporo tekstów traktujących o samym Cudim, jego rozterkach, smutkach, tęsknotach i o wszystkich takich pierdołach, które może przeżywać typek, który promuje obcisłe dżinsy (Popek dopisał ten fakt do listy kurewstwa i upadku zasad).
Większość tracków coś tu rozkminia, "Scott Mescudi Vs. the World", "Mr. Rager", "All Along" czy "These Worries" to spojrzenie na wnętrze samego Cudiego, dowiecie się tu, co sądzi o świecie, własnym życiu, uczuciach i podobnych, bezużytecznych dla gangsterów informacji. Podane to jest w rozśpiewanym, klimatycznym sosie, nie ma więc ryzyka zmulenia się przy takowym tracku, choć przy "All Along" co wrażliwsi na ckliwe wzruszenia mogą się skrzywić.
Znajdą się tu jednak także trochę inne tematycznie tracki, "Marijuana" traktujące o zawiłości symboli matematycznych na obeliskach w Shangri-La, he he he, żarcik, oczywiście traktujące o THC czy próbujące chyba być psychodelicznym "MANIAC" to istotne odstępstwa od normy. Można tu znaleźć nawet parę wersów ulicznych (Wylin' Cuz I'm Young) czy też parę linijek o dupeczkach usłyszeć (Erase Me, The Mood). Nie skrzywisz się tu słysząc jakąś wyjątkowo słabą metaforę ("I play hoes like an arcade game" prześladuje mnie po nocach, oj Ching-a-ling zbóju), raczej się dołączysz do tworzonej przez Cudiego ściany różnorakich emocji, które są dostarczane przez jego dźwięki do naszych uszu, i przetwarzane w ośrodku mózgu odpowiadającego za uczucia (ohoho, czas zatrudnić ghostwritera do takich epickich porównań chyba).
Śpiew jest na zacnym poziomie, oczywiście Luther Vandross to to nie jest w żadnym calu, ale jest progres w stosunku do jedynki chyba.
Szkoda natomiast, że nie ma nigdzie MGMT ;(
Są za to inni goście, dobrze dopasowani, Ye dość dobra zwrotka, Mary J. Blige fajnie dopełniająca tracki, Cage chyba też dobrze (nie wsłuchiwałem się).



Nie byłoby tej płyty bez produkcji, bez tych wszystkich czułych smaczków, pop-rockowych czy elektronicznych aranżacji. I choć niewiele tu znanych nazwisk (są Jim Jonsin i No I.D., Smeezingtons niby znani, ale dopiero po sprawdzeniu kto w skład wchodzi), to poziom produkcji jest baaardzo zadowalający.
Znajdziesz tu zarówno fajne bardziej elektro akcenty (Scott Mescudi Vs. the World,We Aite (Wake Your Mind Up), The Mood, These Worries) jak i soulowo-rnb klimaty (Don't Play this Song) by skończyć na pop-rocku (Erase Me, All Along), po drodze zahaczając o podkłady, jakie mogłyby się znaleźć na czystym gatunkowo rapowym albumie (Ashin' Kusher, The End, Trapped in My Mind). Cieszy sampel w "Mojo So Dope", piękny, jeden z lepszych z tego roku, spokojnie mógłbym powiedzieć, że wygrzebał go Kno.
Wszystko to tworzy jedną, melodyjną, inspirującą całość.
Nie ma tu Kanyego chyba w creditsach, ale czuć tu jednak jego rękę. Chwała mu za to, Cudi właśnie na takich spokojnych, rytmicznych, chwytliwych, perfekcyjnie udających zaawansowane, zróżnicowane muzycznie, podkładach brzmi najlepiej.
Musiałbyś być mrukiem strasznym, by w ogóle nie wczuć się w brzmienie tego cedeka.
Nawet w "Erase Me", czyli obrzydliwie wręcz chwytliwy i wpadający w pamięć song, który wyróżnia się zdecydowanie, choć w plebiscycie na najlepszy kawałek wybiorę chyba jednak "Mr. Rager" albo "Scott Mescudi vs. The World".


No dobra, czas na podsumowanie:

Plusy:
+ bardzo dobry klimat
+ fajna, melodyjna, zróżnicowana produkcja
+ refleksyjna, spokojna, akurat na taką porę roku
+ Cudi w formie
+ ja słyszę progres
+ więcej rapu niż na debiucie!

Minusy
- jeden dość słaby bit (GHOST! konkretnie)
- lirycznie to gigant nie jest
- nie każdemu ten rozśpiewany klimat przypadnie
- nie ma MGMT
- no i nie ma O.S.T.R.'a ;(
- ale serio szkoda, że MGMT nie ma


Wypada chyba nadmienić, jak "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager" wypada na tle poprzednika. Wg mnie jest lepiej, spójniej (o, nie ma takiego słowa, ok, bardziej spójnie wy nieczułe słownikowe nerdy), ciekawiej muzycznie, i choć może nie ma czegoś na miarę "Pursuit Of Happiness" ("Erase Me" to nie to samo), to niżej niż debiutu tego cd nie da się ocenić. Wydaje mi się też, że choć Cudi w dalszym ciągu Kool G Rapem nie jest, to jakość wersów jest lepsza, te jego braggadocio na "Mojo So Dope" czy "Ashin' Kusher" chyba dobrze rokuje na przyszłość... o właśnie, "Mojo So Dope", bardzo zacny track, dodajcie do listy waszych ulubionych tracków w 2010 roku.
Ktoś może powiedzieć, ta płyta nie jest ani najlepsza rapersko, ani nie ma szans zwojowania list rockowych, więc czemu niby mamy to chwalić? I czemu nie pisałeś nic o tym, że Cudi czerpie tylko z tego, co stworzyli Typical Cats?
No właśnie, czemu, mam dla ciebie odpowiedź, zaczyna się na "W" ;(
Jak koniecznie chcesz rozkładać każdy cd na czynniki pierwsze, to może lepiej sobie daruj, "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager" nie jest dla ciebie.

Lubisz rap z dużą ilością śpiewu, miękki raczej, bez przemocy i ulicznej prawdziwości? Kanye West, B.o.B to twoje klimaty? Identyfikujesz się z gej-rapem? Muzyka cię wzrusza (ale nie jesteś gejem, proszę zaznacz to, zaznacz to, to dla mnie ważne) i zmusza do refleksji?
Bierz bez wahania.
Słuchając tego, czujesz się istotnie tak, jak sugeruje nazwa wytwórni, Good.

wtorek, 12 października 2010

Kno- Death Is Silent [October 12, 2010]


Ocena:


Cunnilingus (łac. cunnilinctio) – metoda seksu oralnego polegająca na stymulowaniu (pieszczeniu) narządów płciowych partnerki, zwłaszcza jej łechtaczki, za pomocą ust, warg oraz języka. Cunnilingus występuje zarówno w kontaktach heteroseksualnych, jak i u kobiet bi- oraz homoseksualnych. Dla części kobiet oralne pieszczoty łechtaczki są techniką ułatwiającą osiągnięcie orgazmu.

Takim właśnie patusem jest omawiany tu pan, znany głównie z zespołu Cunninlynguists (oczywiście dwa, nomen omen, człony tej nazwy nie mają nic wspólnego z seksem oralnym, ale jakiś wstęp musiał być).
A zespół ten znany jest głównie właśnie nie z tego, że rymuje o seksie, ale z reprezentowania tzw. spiritual hip hopu- głębokich przemyśleń, smutnych sampli, refrenów chwytających za serce i takich tam opcji dla niedowartościowanych.
Ja co prawda jestem zazwyczaj oporny jeśli chodzi o wzruszenia i łzy, no, ale mój avatar z Tibii niestety zakończył swój żywot po wysłuchaniu "The Gates" z płyty "A Piece Of Strange". Są więc na pewno ludzie, którzy ekipę tę pokochają od pierwszego wejrzenia.
Baaardzo mocną stroną Cunninlynguists są świetne produkcje Kno, trudno znaleźć kogoś innego, kto potrafi zrobić z sampli taki klimat. Te właśnie bity podciągały trochę oceny płyt tria z dirty southu, bo nie ma się co oszukiwać, że Kno czy Deacon dysponują jakimś potężnym warsztatem technicznym. Stawiali raczej na wspomniany klimat i koncepty, i dzięki temu ich mjuzik ma coś magicznego w sobie.
Można powiedzieć więc, że klimatu i paru zacnych konceptów spodziewałem się, zaczynając odsłuch "Death Is Silent".


Music To Cut Your Wrist To

Jeśli potraktować "Death Is Silent" jako koncept album o życiu i śmierci, albo no chociaż kurwa o przygłupach nie radzących sobie z życiem i przyprawiających starych o problem zbierania ich ścierwa z chodnika/czyszczenia wanny z krwi, to spisał się autor albumu nad zwyczaj dobrze.
Historia opowiedziana w "La Petit Morte", mówiąca o śmierci, przechodzeniu na drugą stronę, jest naprawdę magiczna, aż szkoda, że taka krótka. Zwraca uwagę wysamplowany Kanye na końcu, mogliby coś nagrać razem w sumie.
Tak samo zresztą ciekawie napisane "Loneliness", mistyczniej trochę o kobiecie, szerzej niesprecyzowanej, jest na tyle interesujące, by poświęcić temu trackowi więcej uwagi. Czy na pewno rapuje o kobiecie? Może o czymś innym? Do rozkminienia we własnym zakresie.
O depresji, radzeniu sobie z nią, uczuciach, całym twoim wnętrzu opowiada "Rhythm Of The Rain", a temat śmierci porusza "They Told Me", natomiast smutne dzieje miłości i związków znajdziesz w "Spread Your Wings".
Całkiem sporo tutaj tych przygnębiających tematów. Przygnębiający jest nawet całkiem zacny storytell pod tytułem "I Wish I Was Dead", Tonedeff wkurzony złem świata zmierza w stronę światełka w tunelu, zaś Kno poznaje, czym kończą się złe wybory partnerek życiowych. Fajne, i zaskakujące nawet na końcu.
Są (na szczęście dla wrażliwych ślizgowców) także bardziej pozytywne akcenty na tym cd. "Graveyard" prezentuje bardziej bitewną wersję Kno... i na szczęście jest samotne w tej konwencji, za to "Not At The End" motywuje, roztacza wizje przyszłości, i to bardziej pozytywne niż pozostałe tracki na płycie.
Wszystko to daje nam zdecydowanie jedną z ambitniejszych tekstowo pozycji w tym roku. Nie ma tu może fajerwerków jakie znajdziemy u K-Rino czy Canibusa, Kno daleko do Eminema, ale jak dasz szansę jego wizji rapu, to może cię to wciągnąć.
Może zresztą lepiej, że nie atakuje tu jakimiś z dupy wielokrotnymi, że nie próbuje zabijać flow? Do konceptu płyty należy się dostosować, głupio by było, jakby nagle po jakimś głębokim tracku zaczął świrować battle rappera i oczyszczać miasto z tych, którzy są nie najsest, ale łorst. Tak mi się przynajmniej wydaje.


MOJE ŻYCIE JEST CHUJOWE!!!!!:(:( ////ANIU JESTEŚ CAŁYM MOIM ŻYCIEM :*~~


Ocenę tej płyty podnosi jednak wybitna produkcja. Wiedziałem oczywiście, że Kno potrafi swoim samplingiem budować atmosferę, ale tutaj wzniósł się już na prawdziwe wyżyny, jego aranżacje prezentują się tutaj jak twoja ulubiona dolinka z huśtawkami na tle Doliny Marinera.
W "If You cry" pięknie przygrywa sampel z jakiegoś jazzowego kocura, w "Loneliness" mamy do czynienia z genialnym bassline'em, w "Petit La Morte" jeden z lepszym sampli gitarowych, jakie dane mi było słyszeć. "Graveyard" z kolei na początku atakuje klimatami folkowymi, by potem doprawić to silnymi synthami. Dodać do tego starannie dobrane sample wokalne/refreny i mamy obraz całości.
Mistrzowsko połączył syntezatory z gitarami, pianinami, skrzypcami, instrumnentami dętymi, czasem nawet rytmami orientalnymi, zrobił z tego kolaż lepszy niż twój lokalny dostawca parówek, stworzył coś ze zlepku wielu gatunków.
Brzmi to wszystko wspaniale, na pewno najlepiej wyprodukowana płyta w tym roku.


Dziś cierpię na Facebooku, jebać naszą klasę!!1one

Miałem wahania przy ocenianiu tej płyty. W końcu Kno nie jest wielkim raperem, nie ma megaflow ani wielokrotnych, a płyta może zmulić tych bardziej odpornych na takie klimaty.
W sumie jednak tacy odporni po ten album i tak nie sięgną, a koncept płyty i jej klimat są idealną wymówką do tego, by nie robić z siebie drugiego Kool G Rapa. Jak jest melancholia i refleksja, to ma być melancholia i refleksja, a nie flow i wielokrotne. Wymówka zapewne stworzona nie do końca celowo, bo byłoby to bardzo chytre i pomyślane po mistrzowsku, chyba zbyt chytre jak na zwykłego dobrego zioma z południa.
Podsumowując:

Megan Fox
+ najlepiej wyprodukowana płyta w tym roku
+ sporo refleksji, zadumy, melancholii
+ ładne koncepty i fajny storytell
+ brak poważnych wad (tak, to też należy wymienić)

Pierwsza Dama RP Anna Komorowska
- ?
- no, może co twardsze głowy znudzić
- innych z kolei zbyt mocno przygnębi

Dodam też, że jakby każdy undegroundowy album był tak przystępny a jednocześnie ambitny jak ten, to bez wątpienia porzuciłbym dirty south i wrócił do tych wariatów których kochają na ślizgu.

Jeżeli dla ciebie kwintesencją rapu są mocne linijki i klasyczne bity, to musisz szukać innych płyt (choćby najnowszy 7L & Esoteric).
Natomiast jeśli jesteś wrażliwym chłopcem o delikatnej psychice, któremu zdarza się poronić łzę przy ulubionym wykonawcy, to...

wypierdalaj z tego bloga cioto.
Natomiast, po trzecie primo, jeśli cenisz sobie klimat, refleksję, piękną produkcję i bardziej ambitne teksty oscylujące wokół życia i śmierci, to ten cd jest dla ciebie wręcz idealny.
Powiem ci tak, jak ta muzyka cię nie ruszy, to już nic cię nie ruszy. Ale pamiętaj, życie jest piękne nie? Odłóż to.
5/5- bo to zdecydowanie majstersztyk produkcyjny i również liryczny, piękny, ambitny, a jednocześnie przystępny dla zwykłego zjadacza chleba (w odróżnieniu choćby od uderzającego w podobne tony na "Li(f)e" Sage'a Francisa). Są refreny, są normalne teksty, nie ma żadnej jebanej postmoderny, po której paru przygłupów przykleiłoby temu albumowi łatkę "awanghardowy" i lista fanów na tych paru przygłupach by się skończyła. Tymczasem "Death Is Silent" może się jarać każdy, a uniwersalność to piękna cecha.

PS: wysłałem kopię "Death Is Silent" do Justina Biebera z dopiskiem "ZRÓB TO, Magik zrobił i dalej żyje". Oczywiście nie dodałem, że Magik żyje w naszych sercach, mam nadzieję, że to nie robi różnicy.