czwartek, 13 maja 2010

Nas & Damian Marley- Distant Relatives [May 18, 2010]


Ocena 4/5


Byłeś kiedyś w Afryce? Nie? Nie bój się, Nas też nie był. Tak przynajmniej utrzymują hejterzy. Nie przeszkodziło mu to jednak w roznieceniu w sobie ognia proafrykańskiego aktywisty już na wcześniejszych płytach. Odbywa się to oczywiście wg miłościwie panującej wśród czarnej raperskiej braci doktryny pierwszeństwa Afrykańczyków we wszystkim, nauce, religii, medycynie, piśmiennictwie. Naszą, czyli białych ludzi, winą jest to, że panuje tam biedota i nieszczęście, a kobiety mają brzydkie obwisłe cycki.
Już czujesz na sobie karcące mocą ponadczasowego wyrzutu spojrzenie faraona?


Grafomański ten wstęp, sorry.
Ekhem...
Płyta legendy nowojorskiej sceny i równie znanego potomka wielkiego Boba była jedną z najbardziej wyczekiwanych pozycji w 2010 roku, zarówno przez zawsze niezadowolonych truskulowców, jak i zawsze respektujących Nasa mainstreamowców.
Niżej podpisany sam się ostro jarał perspektywą współpracy ciekawego duetu dwóch (wiem, wiem) charyzmatycznych wykonawców.
Nas jednakże nie raz już nas zawiódł nie potrafiąc dobrać sobie pasujących do jego flow podkładów, ewentualnie sobie takowe dobierał, ale brzmiały one jak największe kozaki z płyty Bangsa. Jak jest tym razem?

Perfect definition what a wife is, I like this*

Nie myślcie po lekturze wstępu (to ten pogrubiony), że album będzie ciężki w wymowie i ciężkostrawny. To nie "3rd World" Immortal Technique'a. Jest on raczej luźnym koncepcyjnie i ideologicznie hołdem dla Czarnego Lądu. Jeśli ktoś spodziewa się zajęcia jakiegoś zdecydowanego stanowiska wobec problemów tamtych rejonów, to się przeliczy.
Niektóre kawałki są interesująco wymowne, np. w "Dispear" Nas wciela się w uciskanego przez rząd, rekinów z Wall Street, kłamliwe media i wojsko czarnego obywatela. Nie zamierza się jednak poddawać. Znamy wszyscy sytuację z krajów afrykańskich w których biali często sami okłamują i uzbrajają tubylców, by toczyli za nich brudne wojenki. "Tribal War" ukazuje złość Nasa nie tylko na fakt procederu transportowania niewolników z Afryki, ale także na głupotę ich samych, którzy już zasymilowani wciąż szukają problemów i nie szanują własnych braci, Damian dokłada swój protest przeciwko wartościom dzisiejszego świata i mamy kolejny wymowny track.
Afrykańsko jest też w "The Land Of Promise" (Nas i Damian marzą o idealnym świecie rządzonym przez czarnych), "In His Own Words" (garstka spostrzeżeń na temat warunków sanitarnych i społecznych na Czarnym Lądzie), trochę narzekania na portret Afryki w mediach i pytań dotyczących samej struktury naszego świata w "Patience", podnoszący ludzi z tamtego rejonu na duchu "Africa Must Wake Up", i kończące tę wyliczankę wspominaniem liderów ruchu czarnych, tych ulicznych i tych legendarnych, w "Leaders".
Nie przedstawiają te tracki żadnych odkrywczych myśli, nie proponują żadnych rozwiązań poza ogólnikowymi wezwaniami do jedności i apelami o rozsądek i należytą pamięć i szacunek. Nie można powiedzieć, by były ciekawe koncepcyjnie (no, może poza "Dispear"), ale nie oczekiwałem tego, i wy też nie powinniście. To jest tylko muzyka, nie wiec.

She said she want to have a family raise kids someday

Nie samą Afryką płyta jednak stoi. Mamy tu także inne akcenty, najlepszy chyba na płycie "Friends" o... friendsach (a czego się spodziewałeś), "Nah Mean" o niczym konkretnym niestety (+ słaby wers Nasa), pozostające w sferze pobożnych życzeń apele o rozwagę w "My Generation" z niespodziewanym featem. Lil Wayne'a czy też bardziej religijne i motywujące "Count Your Blessings".
Czy konieczne były te tracki? Jak dla mnie mogłoby ich nie być na dobrą sprawę, poza "Friends", które musi zostać, to właśnie w tych szukałbym najsłabszych kawałków na "Distant Relatives".

I see you dressed up in white face covered in vail

Lirycznie płyta jest zróżnicowana, zarówno Damian jak i Nas mają trochę co innego do przekazania. I trzeba przyznać, że Damianowi to chyba lepiej wychodzi, przynajmniej pod względem formy. Nasowi zdarza się gubić się w bicie (Africa Must Wake Up) dawać średnie wersy (Nah Mean), nie mieć pomysłu na tekst (As We Enter ok intro ale można go było lepiej zrobić). Damian go na tych kawałkach zjada bez trudu.
Nie dał tu Nas zasadniczo żadnego pięknego wersu, podszedł do tego bardziej ze strony rzemieślniczej, i choć nie można odmówić jego tekstom plastyczności i tej charakterystycznej nasirowskiej głębi, to poza paroma nielicznymi wyjątkami jego wersy są tylko poprawne. A wersy Nasa które nie prowokują ludzi do myślenia, pozbawiające go jego duszy ulicznego poety mogą być czasem niestrawne.
Wydaje mi się, że jakby Nas napisał te zwrotki jakiemuś raperowi z lepszym flow (Jiiiiga!), to efekt byłby lepszy. Nie każdy potrafi się odnaleźć w takich podkładach, zachęcających do podśpiewywania, improwizowania z ragga, zmianą tempa, innego akcentowania. Pseudo-spoken-word na "Africa Must Wake Up" obnażył braki Nasa w sferze płynięcia po innym klimatycznie bicie. Dlatego Damian błyszczy, nie dlatego, że jest go więcej, nie dlatego, że umie śpiewać. Na "Nas Is Like" jego feat. popadłby w zapomnienie po minucie.
Brakuje też czasem spójności, może trzeba było pójść na maxa w stronę Afryki będącej głównym konceptem płyty, zamiast tracki o niej traktujące przeplatać zupełnie innymi?

We can spend our honeymoon in the states

Produkcyjnie płyta urzeka aranżacją żywych instrumentów i inkorporacją afrykańskich chórków w ojczystym języku, bębnów, jamajskich spalonych rytmów. Świetne jest "Patience", genialne jest "Leaders", cudowne jest "Friends". Dawno nie słyszałem na mainstreamowej płycie tak ładnie zilustroanej egzotycznej inspiracji z krajów odległych (nie, "Arab Money" się nie liczy). Jest to ogromny plus tego albumu, coś, co podnosi ocenę w stopniu niewyobrażalnym, i to, co ją odróżnia od pozostałych społeczno-politycznie zróżnicowanych płyt. KLIMAT!

Te bardziej tradycyjne bity (Strong Will Continue, Nah Mean, Count Your Blessings) są może i same w sobie znośne, ale nie pasują tu wg mnie trochę, niczym Maciek z Klanu wśród bogów Olimpu. "My Generation" jawi się trochę zbyt radośnie...

I gave her my half rib, half my crib, half my cake

Wszystkie powyższe zalety i wady dają nam w miarę jasne spojrzenie na to, gdzie ta płyta zakotwiczy, stawiam raczej na Przystań Chwały niż Zatokę Przeklętych. Mamy bowiem lirycznie nieobojętną, zaangażowaną na swój prosty sposób, mimo wszystko optymistyczną produkcję, raczej pięknie niż śmiesznie różniąca się od wydawnictw z lat poprzednich. Nie stroni od polityczno-społecznych spostrzeżeń, jednocześnie nie jest napastliwa, nie pokazuje palcem winnych i nie mówi, wzorem polskiego 2Paca, "wiecie co z nimi zrobić".

Jest to udany eksperyment, który może dać początek nowej potędze.
Był już mix z popem, rockiem i metalem, bluesem i jazzem, czas teraz na prawdziwy come back do korzeni rapu, które dogorywają ponoć na biednej Jamajce, a nie w grobie z Magikiem. Mówię o prawdziwym zjednoczeniu, nie o "jak to polisman przeszukuje mnie" w wersji murzynieckiej.
Jak zabierze się do tego raper z lepszym flow (no sorry Nas), będzie odpowiednia produkcja, tematyka, dogra się do tego jakiś utalentowany K'naan czy inny tam regowiec, to jest prawdopodobne, że dostaniemy album dla którego ocena 5/5 będzie jedyną odpowiednią.

You my queen God bless you


Plusy-
- Damian w wysokiej formie
- świetnie zaaranżowane i wykonane jamajsko/afrykańskie bity
- zacny pierwotny koncept, hołd dla Czarnego Lądu
- wykonanie tego konceptu (Afryka jest tu obecna, także dzięki tekstom)
- zaangażowanie społeczne w tekstach, realizm i plastyczność wersów Nasa
- klimat
- refreny

Minusy
- słabsze momenty Nasa (flow, słabsze wersy i brak konceptu)
- mniej imponujące bity z gatunku tradycyjniejszych
- bity choć świetne, to niektóre trudne do opanowania dla Nasira
- wkradająca się niespójność
- struktura kawałków (za długie czasem wersy Damiana kosztem tych Nasa)
- Kelis zarobi głównie na tej płycie, nie Nas :( :( :(
- chęć opisu jej warstwy lirycznej rozciągnęła niedopuszczalnie rozmiary tej recki


*- cytaty oczywiście z kultowego już "K-I-SS-I-N-G" napisanego przez Nasa dla Carmen (musiałem się wyzłośliwić trochę).

6 komentarzy:

  1. Dobra recenzja, ale mógłbyś nie nadużywać słowa "wers", że tak się przyczepię. W pewnym momencie masz 4 zdania pod rząd i 4 razy wciskasz ten nieszczęsny wyraz. No i "wers" po polsku nie oznacza niestety całej zwrotki, ale pojedynczą linijkę. Takie kalki językowe z angielskiego nie brzmią zbyt dobrze. Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z flow Nasa jest taka sprawa, że w niektórych kawałkach wręcz zajebiście płynie jeśli chodzi o samo brzmienie wokalu, w tym potrafi być mocnym, ale faktycznie czasami gubi się w podkładach i wypada z pętli, a szkoda. Samej płycie dał bym podobną ocenę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie z tymi wersami racja. Jakoś się już przyzwyczaiłem. Postaram się na przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
  4. oO to już wyszło? muszę sprawdzić.

    OdpowiedzUsuń
  5. Akurat fakt że nie wszystkie bity są w style "afrykańskim" to dobra rzecz, płyta wciąż jest w klimatach afrykańskich ale dzieki tym paru innym podkładom nie męczy tą Afryką. Początkowo w ogóle mi się nie podobał ten krązek, teraz powoli się do niego przekonuje. Żeby jeszzce tylko Nas nie pieprzył tyle o tych biednych czarnych braciach z Afryki. No ale to tylko muzyka jak trafnie zauwazyłeś. schwarz

    OdpowiedzUsuń
  6. no przesłuchałam dwa razy. nie wiem, średnio jak dla mnie, chyba jestem truskulowcem i jestem niezadowolona. od kiedy pamiętam reggea nie było moją mocną stronę i chyba tak już zostanie. pozdrawiam Kelis która już pewnie planuje swoje super drogie wakacje :)))

    OdpowiedzUsuń