Ocena:
Dla wielu fanów prawdziwego hip hopu tak naprawdę nie ma znaczenia, jaki poziom prezentuje nadchodzący album supergrupy Slaughterhouse. Oni skreślili go już teraz, przekładając swoją nienawiść do białego rapera, który nie jest Slugiem, na realną ocenę tego projektu. Co ciekawego może zaprezentować taka sprzedajna, komercyjna ekipa?
Nikt na szczęście już nie bierze opinii pedałów z kółka agonalnej miłości do Rhymesayers na serio, więc możemy spokojnie zająć się rzeczową oceną tego niezwykłego, jak na dzisiejsze czasy, projektu.
Jak zapewne wiecie, brakuje w mainstreamie grup złożonych z kilku raperów. Są kółka adoracji, jak frajerzy od Tylera Wibratora czy ambicjusze z Black Hippy, są też ekipy, które są dumne z tego, że przebywają obok siebie bez koszulek ponad ustawowy, heteroseksualny czas (A$AP Mob, Taylor Gang). Nie ma natomiast już ekip zwartych, nastawionych na wydawanie płyt pod jednym szyldem. Outkast nie żyje, Mobb Deep się żrą między sobą, G-Unit i Dipset padły. Grupy w hip hopie są potrzebne, odegrały wielką rolę, lecz niestety zaczęły wymierać w ciągu ostatnich 5 lat. Jeszcze ciekawsze jest to, że w Slaughterhouse dwóch raperów jest ze wschodu, jeden z zachodu i jeden z midwestu, co, o ile mi wiadomo, nie miało precedensu w historii tej muzyki. Tym bardziej powinniście więc kibicować, by ten pomysł wypalił.
Wiemy, że Hack oceni tę płytę na 3/5, jak zresztą 99% innych, ale czas i miejsce zobowiązuje, by to sieah rozpoczął swój bełkot.
Nikt na szczęście już nie bierze opinii pedałów z kółka agonalnej miłości do Rhymesayers na serio, więc możemy spokojnie zająć się rzeczową oceną tego niezwykłego, jak na dzisiejsze czasy, projektu.
Jak zapewne wiecie, brakuje w mainstreamie grup złożonych z kilku raperów. Są kółka adoracji, jak frajerzy od Tylera Wibratora czy ambicjusze z Black Hippy, są też ekipy, które są dumne z tego, że przebywają obok siebie bez koszulek ponad ustawowy, heteroseksualny czas (A$AP Mob, Taylor Gang). Nie ma natomiast już ekip zwartych, nastawionych na wydawanie płyt pod jednym szyldem. Outkast nie żyje, Mobb Deep się żrą między sobą, G-Unit i Dipset padły. Grupy w hip hopie są potrzebne, odegrały wielką rolę, lecz niestety zaczęły wymierać w ciągu ostatnich 5 lat. Jeszcze ciekawsze jest to, że w Slaughterhouse dwóch raperów jest ze wschodu, jeden z zachodu i jeden z midwestu, co, o ile mi wiadomo, nie miało precedensu w historii tej muzyki. Tym bardziej powinniście więc kibicować, by ten pomysł wypalił.
Wiemy, że Hack oceni tę płytę na 3/5, jak zresztą 99% innych, ale czas i miejsce zobowiązuje, by to sieah rozpoczął swój bełkot.
Przed wspierającym projekt białasem, który mimo pomrukiwań niezadowolenia hipsterów nie chce być Slugiem, stanęło zadanie daleko trudniejsze, niż choćby przy Yelawolfie. Panowie z grupy Slaughterhouse nie są bowiem ani przesadnie przebojowi, ani popularni. Nie tworzą skandali, nie prowadzą wojen przez Twitter, nie umawiają się z Kim Kardashian. Nie są bogaci, nie mają naznaczonej sukcesami solowej kariery. Swagu u nich nie zaznasz, żaden z nich nie wyoutował się ostatnio, a wasze kobiety powiedzą wam też zapewne, że nie są nawet ani trochę przystojni (zwłaszcza Joellowi współczuję). Dla przeciętnego słuchacza to czterech anonimów, uprawiających lekko staroświecki już rap bitewny, kładący nacisk na technikę. Na dodatek tak antymainstreamowo produkują się w grupie, a grupy, jak wiemy z wstępniaka, to w tej muzyce przeżytek. Miejsce takich ekip jest aktualnie w podziemiu, to nie czasy Das EFX czy Gang Starr.
A jednak, trochę na przekór chyba, Eminem postanowił tę ekipę złożoną z
a) grubego kulfona
b) murzyna, który nie jest 50 Centem, a buja się z Eminemem
c) anonima z zachodu, chyba (?)
d) bełkotliwego marudnego neurotyka podobnego do Commona z mordy i brody, choć z miej pedalskim uśmiechem
dodać do rosteru swojej wytwórni i spróbować sprzedać ten, dość mocno nieświeży dla typowego Kowalskiego, produkt na rynku muzycznym USA. Jak to się uda- zobaczymy wkrótce, póki co brak danych. Sami przyznacie jednak, że wyzwanie dla Shady'ego jest dość spore, bo z całkowicie bezbarwnych towarzysko raperów nie da się zrobić gwiazd, niektórych nie da się po prostu wypromować (Jay-Z, który stworzył absolutnie szaremu Sigelowi/Freewayowi/Bleekowi karierę od podstaw do marnego końca może być tu traktowany jako chlubny wyjątek). Po tym, jak już mi przyznacie to, dopowiecie od razu, że słychać na "Welcome to: Our House" rozpaczliwe próby słynnego białego rapera, który nie jest na swoje nieszczęście Aesop Rockiem, próby sprowadzenia niesfornych battle rapperów na drogę światła, czyli w miarę przystępnego mainstreamu.
I, jak zobaczymy w dalszej części recenzji, wyszło mu to zgrabnie, a krytycy nie powinni już akcentować "trudnego kompromisu" jako głównego leitmotivu płyty, jak to było z "Radioactive", czy, wychodząc jeszcze dalej i poza obręb Shady Records, w przypadku "Lasers".
Royce, Budden, Crooked i Joell to w dalszym ciągu nie są kandydaci na idoli, niemniej płyta wyróżnia się na tle innych tegorocznych premier różnorodnością tekstową, charakternością całej czwórki i najlepiej chyba wykonanym "ugładzeniem hardkorowych raperów" w historii całej tej muzyki. Szukając analogii, i to niedaleko, to 50 Centowi gorzej wyszło wypuszczanie Mobb Deep na salony, przynajmniej artystycznie. Eminem wykazał się daleko większą czujnością i pomysłowością, dzięki czemu panowie będą do strawienia także dla każualowych odbiorców muzyki.
A jednak, trochę na przekór chyba, Eminem postanowił tę ekipę złożoną z
a) grubego kulfona
b) murzyna, który nie jest 50 Centem, a buja się z Eminemem
c) anonima z zachodu, chyba (?)
d) bełkotliwego marudnego neurotyka podobnego do Commona z mordy i brody, choć z miej pedalskim uśmiechem
dodać do rosteru swojej wytwórni i spróbować sprzedać ten, dość mocno nieświeży dla typowego Kowalskiego, produkt na rynku muzycznym USA. Jak to się uda- zobaczymy wkrótce, póki co brak danych. Sami przyznacie jednak, że wyzwanie dla Shady'ego jest dość spore, bo z całkowicie bezbarwnych towarzysko raperów nie da się zrobić gwiazd, niektórych nie da się po prostu wypromować (Jay-Z, który stworzył absolutnie szaremu Sigelowi/Freewayowi/Bleekowi karierę od podstaw do marnego końca może być tu traktowany jako chlubny wyjątek). Po tym, jak już mi przyznacie to, dopowiecie od razu, że słychać na "Welcome to: Our House" rozpaczliwe próby słynnego białego rapera, który nie jest na swoje nieszczęście Aesop Rockiem, próby sprowadzenia niesfornych battle rapperów na drogę światła, czyli w miarę przystępnego mainstreamu.
I, jak zobaczymy w dalszej części recenzji, wyszło mu to zgrabnie, a krytycy nie powinni już akcentować "trudnego kompromisu" jako głównego leitmotivu płyty, jak to było z "Radioactive", czy, wychodząc jeszcze dalej i poza obręb Shady Records, w przypadku "Lasers".
Royce, Budden, Crooked i Joell to w dalszym ciągu nie są kandydaci na idoli, niemniej płyta wyróżnia się na tle innych tegorocznych premier różnorodnością tekstową, charakternością całej czwórki i najlepiej chyba wykonanym "ugładzeniem hardkorowych raperów" w historii całej tej muzyki. Szukając analogii, i to niedaleko, to 50 Centowi gorzej wyszło wypuszczanie Mobb Deep na salony, przynajmniej artystycznie. Eminem wykazał się daleko większą czujnością i pomysłowością, dzięki czemu panowie będą do strawienia także dla każualowych odbiorców muzyki.
Kulfon i jego "Contra"
Slaughterhouse, Slaughterhouse, ta nazwa budzi już wiele skojarzeń. Nie tylko z powodu Crookeda, który jest na tyle tępy, że nie zauważył braku jednej literki w robionym sobie tatuażu (następny obrazek wam to pokaże). Grupa, która wypuściła uznany przez fanów tradycyjnych brzmień debiut, rzekoma supergrupa, jedyna taka w hip hopie (Wu-Block też! pewnie powiecie, ale nic dobrego z tego nie wyjdzie), czterech raperów ze zmarnowanymi, albo nieistniejącymi, karierami solowymi, zbierających się w studiu, by pod klasyczne podkłady uparcie tkwić na początku obecnego tysiąclecia. Pamiętacie, te piękne czasy Rawkusa, Soundbombing, Lyricist Lounge... Czasy tak odległe, że wyłącznie najbardziej zatwardziali truskulowcy o nich pamiętają. Do tej właśnie epoki do tej pory próbowali nawiązywać panowie z SH, czy to na debiutanckim albumie, czy na ostatnim mikstejpie, który, w zgodnej opinii zaciekłych nowojorczyków, prezentuje znacznie lepszy poziom niż "Welcome to: Our House". W każdym razie nie wierzę, by w gronie odbiorców naszej muzyki trafiła się osoba, która tej grupy nie kojarzy.
Biznes, jak to biznes, rządzi się swoimi prawami, i nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał chyba, że i na legalu w potężnej wytwórni usłyszymy panów uskuteczniających hardkorowe przechwałki, przynajmniej w tak dużym stopniu.
I, jakby na skutek samospełniającej się przepowiedni, raperzy faktycznie spuścili trochę z tonu, a mimo to w dalszym ciągu reprezentują pułap umiejętności nieosiągalny dla 75% obecnej rapgry.
Jedną z cech, dzięki którym "Welcome to: Our House" może się podobać bardziej niż "On The House" jest fakt, że tematyka została tu bardziej zróżnicowana. Wiem, że dla niektórych techniczne braggadocio może być esencją i jedynym sensownym odcieniem rapu, ale czasem wyduszenie z siebie czegoś osobistego może być znacznie trudniejsze niż szukanie po słownikach synonimów i klejenie nawet najbardziej cwanych panczlajnów.
Atakujący nas z każdej strony poświęconej hip hopowi singiel "My Life", z komicznie podrygującym grubaskiem Cee-Lo, to, wbrew powszechnej krytyce, zręcznie zmontowany singiel, i choć refren może odrzucać tradycjonalistów, to na zwrotki, zarapowane z energią i świetnym flow, nikt normalny narzekać nie może.
Interesująco prezentuje się też "Our House", w którym to raperzy retrospektywnie spoglądają na swoje kariery, a Royce, co równie ciekawe, wspomina nie tylko o szacunku dla Wu-Tang (którym to jara się każdy chyba), ale także o swoim podziwie dla Canibusa, znanego przecież z konfliktu z ich bossem. A co jeszcze ciekawsze, Budden nie dostał tu swojej szansy, co jest z kolei już nie ciekawe, a dziwne, bo maruda zawsze górował nad resztą w tego typu trackach.
Podejrzane.
Ale to nie koniec dziwnych zagrywek. Na tym kawałku najdłuższą zwrotkę ma... Eminem, co jest niespecjalnie fair z jego strony. Znaczy ja wiem, że te kilkadziesiąt tysięcy nabywców albumu to fani Shady'ego, ale mógł chyba białas jednak oddać te kilka linijek biednemu Buddenowi, który pewnie siedział z kwaśną miną w kącie po zrobieniu swojego micro-bridge'a. Inną sprawą jest Joell Ortiz, który to raczył pokarać nas panczem z... Contrą. Ciekawe co sobie myślał?
-ej Eminem, białasie co nas kiedyś na statkach niewolniczych woziłeś z Ojczyzny Afryki, ale wam wybaczyliśmy i nawet możemy głosować- jak do nastolatków przemówić? jak trafić? o wiem, dzieciaki lubią gry video, więc będzie coś z Contrą
- może jednak "Call Of Duty" ziom?
- nie, Contra. Contra będzie.
Oczywiście nie do końca serio to piętnuję, bo Contra to arcyklasyka (zwłaszcza jak się dostawało broń co strzelała na pół ekranu czerwonymi kulkami chyba), niemniej można było poszukać jakiejś cwanej metafory na bazie gry z czasów już po-średniowiecznych.
Godnych upowszechnienia, choć nie zawsze naśladowania informacji możemy zaczerpnąć z "Flip A Bird", w którym to czwórka naszych nowych faworytów wspomina nie tylko swoje obyczajowe wpadki (Royce), ale także porusza wszystko to, co z narkotykami związane. Panowie, inspirowani zapewne słynnym stwierdzeniem Notoriousa B.I.G., są przekonani, że jakby nie rap, to spotkalibyście ich na dzielni rozdzielających podejrzane woreczki z prochami różniastymi. Szczęśliwie dla fanów brak sukcesu solowego nie pociągnął ich w tę złą stronę.
Kolejną podróżą w przeszłość i rozmaite problemy Rzeźników jest "Rescue Me", będący swoistą litanią demonów trapiących ich na każdym kroku. Demonów przeszłości, lęków, problemów związkowych, karierowych, Joell nawet stwierdza, że zwróci się o pomoc do boga, choć nie wymienia, którego. A to, jak wiemy, wyraz największej desperacji i zatracenia. Ale bądźcie spokojni panowie, macie swojego zbawcę, ostatnio się mniej uśmiecha i pogodził się z Eltonem, ale jest w top 10 raperów bogaczy wg Forbesa i z nim na pokładzie możecie być spokojni o następne 2,3 lata. Choć z zaczynaniem religii z nim jako postacią główną bym się wstrzymał...
Ale, ale, głębsze tematy na tym albumie mają jeszcze lepszego przedstawiciela. "Goodbye" to chyba najsmutniejszy track tego roku, z potężną dawką emocji i autentycznych uczuć po zejściach najbliższych. Usłyszeć hardkorowca Ortiza w takich klimatach jest naprawdę bezcenne. Mój ulubiony utwór z całej płyty, i trochę mniej standardowy niż reszta, singlowy "Hammer Dance" licząc. Który to, podobnie jak "Get Up" i "Die", przypomina nam, jak Rzeźnicy czarowali na poprzednich wydawnictwach. Jeśli puryści nowojorscy mieliby dla siebie coś na tej płycie znaleźć, to właśnie w tych kawałkach. Warto zauważyć, że pomimo złagodzenia wizerunku, wersy na tej płycie są dalej świetnie poskładane, nawinięte świetnym flow (nawet bełkotliwy Budden się spisał), cała czwórka naprawdę dobrze się uzupełnia i stara się pokazać wszechstronność. Rzadko się zdarza, by w grupie wszyscy raperzy mieli porównywalne umiejętności, jak spojrzycie na historię (Wu-Tang, Dipset, G-Unit, The Firm, Mobb Deepk, Cypress Hill, N.W.A.) to potwierdzicie, choć pewnie i podacie wyjątki od reguły (Outkast, Das EFX, M.O.P., Organized Konfusion). Jak już jednak skończycie się kurwa mądrzyć, to zajrzycie do następnego rozdziału tej recenzji.
Biznes, jak to biznes, rządzi się swoimi prawami, i nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał chyba, że i na legalu w potężnej wytwórni usłyszymy panów uskuteczniających hardkorowe przechwałki, przynajmniej w tak dużym stopniu.
I, jakby na skutek samospełniającej się przepowiedni, raperzy faktycznie spuścili trochę z tonu, a mimo to w dalszym ciągu reprezentują pułap umiejętności nieosiągalny dla 75% obecnej rapgry.
Jedną z cech, dzięki którym "Welcome to: Our House" może się podobać bardziej niż "On The House" jest fakt, że tematyka została tu bardziej zróżnicowana. Wiem, że dla niektórych techniczne braggadocio może być esencją i jedynym sensownym odcieniem rapu, ale czasem wyduszenie z siebie czegoś osobistego może być znacznie trudniejsze niż szukanie po słownikach synonimów i klejenie nawet najbardziej cwanych panczlajnów.
Atakujący nas z każdej strony poświęconej hip hopowi singiel "My Life", z komicznie podrygującym grubaskiem Cee-Lo, to, wbrew powszechnej krytyce, zręcznie zmontowany singiel, i choć refren może odrzucać tradycjonalistów, to na zwrotki, zarapowane z energią i świetnym flow, nikt normalny narzekać nie może.
Interesująco prezentuje się też "Our House", w którym to raperzy retrospektywnie spoglądają na swoje kariery, a Royce, co równie ciekawe, wspomina nie tylko o szacunku dla Wu-Tang (którym to jara się każdy chyba), ale także o swoim podziwie dla Canibusa, znanego przecież z konfliktu z ich bossem. A co jeszcze ciekawsze, Budden nie dostał tu swojej szansy, co jest z kolei już nie ciekawe, a dziwne, bo maruda zawsze górował nad resztą w tego typu trackach.
Podejrzane.
Ale to nie koniec dziwnych zagrywek. Na tym kawałku najdłuższą zwrotkę ma... Eminem, co jest niespecjalnie fair z jego strony. Znaczy ja wiem, że te kilkadziesiąt tysięcy nabywców albumu to fani Shady'ego, ale mógł chyba białas jednak oddać te kilka linijek biednemu Buddenowi, który pewnie siedział z kwaśną miną w kącie po zrobieniu swojego micro-bridge'a. Inną sprawą jest Joell Ortiz, który to raczył pokarać nas panczem z... Contrą. Ciekawe co sobie myślał?
-ej Eminem, białasie co nas kiedyś na statkach niewolniczych woziłeś z Ojczyzny Afryki, ale wam wybaczyliśmy i nawet możemy głosować- jak do nastolatków przemówić? jak trafić? o wiem, dzieciaki lubią gry video, więc będzie coś z Contrą
-
- nie, Contra. Contra będzie.
Oczywiście nie do końca serio to piętnuję, bo Contra to arcyklasyka (zwłaszcza jak się dostawało broń co strzelała na pół ekranu czerwonymi kulkami chyba), niemniej można było poszukać jakiejś cwanej metafory na bazie gry z czasów już po-średniowiecznych.
Godnych upowszechnienia, choć nie zawsze naśladowania informacji możemy zaczerpnąć z "Flip A Bird", w którym to czwórka naszych nowych faworytów wspomina nie tylko swoje obyczajowe wpadki (Royce), ale także porusza wszystko to, co z narkotykami związane. Panowie, inspirowani zapewne słynnym stwierdzeniem Notoriousa B.I.G., są przekonani, że jakby nie rap, to spotkalibyście ich na dzielni rozdzielających podejrzane woreczki z prochami różniastymi. Szczęśliwie dla fanów brak sukcesu solowego nie pociągnął ich w tę złą stronę.
Kolejną podróżą w przeszłość i rozmaite problemy Rzeźników jest "Rescue Me", będący swoistą litanią demonów trapiących ich na każdym kroku. Demonów przeszłości, lęków, problemów związkowych, karierowych, Joell nawet stwierdza, że zwróci się o pomoc do boga, choć nie wymienia, którego. A to, jak wiemy, wyraz największej desperacji i zatracenia. Ale bądźcie spokojni panowie, macie swojego zbawcę, ostatnio się mniej uśmiecha i pogodził się z Eltonem, ale jest w top 10 raperów bogaczy wg Forbesa i z nim na pokładzie możecie być spokojni o następne 2,3 lata. Choć z zaczynaniem religii z nim jako postacią główną bym się wstrzymał...
Ale, ale, głębsze tematy na tym albumie mają jeszcze lepszego przedstawiciela. "Goodbye" to chyba najsmutniejszy track tego roku, z potężną dawką emocji i autentycznych uczuć po zejściach najbliższych. Usłyszeć hardkorowca Ortiza w takich klimatach jest naprawdę bezcenne. Mój ulubiony utwór z całej płyty, i trochę mniej standardowy niż reszta, singlowy "Hammer Dance" licząc. Który to, podobnie jak "Get Up" i "Die", przypomina nam, jak Rzeźnicy czarowali na poprzednich wydawnictwach. Jeśli puryści nowojorscy mieliby dla siebie coś na tej płycie znaleźć, to właśnie w tych kawałkach. Warto zauważyć, że pomimo złagodzenia wizerunku, wersy na tej płycie są dalej świetnie poskładane, nawinięte świetnym flow (nawet bełkotliwy Budden się spisał), cała czwórka naprawdę dobrze się uzupełnia i stara się pokazać wszechstronność. Rzadko się zdarza, by w grupie wszyscy raperzy mieli porównywalne umiejętności, jak spojrzycie na historię (Wu-Tang, Dipset, G-Unit, The Firm, Mobb Deepk, Cypress Hill, N.W.A.) to potwierdzicie, choć pewnie i podacie wyjątki od reguły (Outkast, Das EFX, M.O.P., Organized Konfusion). Jak już jednak skończycie się kurwa mądrzyć, to zajrzycie do następnego rozdziału tej recenzji.
Anonim z zachodu i jego "tatuaż"
Wiele dobrego można powiedzieć o powyższych trackach. Są przykładem tego, jak SH sprawnie inkorporowali przyjaźniejsze uchu brzmienie, nie zatracając się w kiczu i blichtrze, które za większą "radiowością" nagrań zwykle idą w szeregu. Nie można nie zauważyć, że najbardziej ze wszystkich bryluje Crooked I. Praktycznie każdy track atakuje z pasją i agresją, świetnie się czuje w klimatach rozkminkowych jak i zdecydowanie najlepiej wychodzą mu pozy bardziej hustlerskie, z którymi koledzy miewają problemy. Czy wynika to z wyjątkowo żenującej kariery solowej (a może z żenującego jej braku?), czy po prostu z największej wszechstronności, kwestia do rozważenia.
Być może dlatego na dość festyniarskim pod względem liryki "Throw It Away" zawodnik z Kalifornii wypada najlepiej. W przekroju całego albumu wydaje mi się, że to właśnie on prezentuje najrówniejszą formę. Zaraz za nim dzielnie kroczy Ortiz, potem Royce, któremu zdarzają się dość podłe wersy (jak na "Park It Sideways"), a na końcu Joe Budden.
Joe Budden, który moim zdaniem trochę marnuje się w przyjętej przez SH konwencji, i to nie tylko tej przyjętej po zaciągnięciu się do armii Eminema. Kto słuchał płyt Buddena, ten wie, jak klaustrofobiczny, przygniatający i przygnębiający klimat potrafił ten człowiek zrobić. Nakładanie kajdana ulicznego zbira czy, o zgrozo, Mesowego kapelutka hustlera luzaka, jemu zdecydowanie najgorzej wychodzą. Jego występ oceniłbym tu na 3+, Ortiza i Royce'a na dobrą 4, a Crooked, pomimo tatuażu, na 5.
Wydaje mi się, że to on najwięcej zyska na tej grupie, z całkowitego anonima na salony, założę się, że jak któryś z nich rzuci butelką w Drake'a/wyjdzie z szafy jako biseksualista/zapowie odejście z rapu/przełoży datę premiery płyty (hehe)- to będzie to koleżka z zachodniego wybrzeża.
Dzięki niemu zapomina się, że wspomniane wyżej oba "throwy", "Frat House" i "Park It Sideways" nie zachwycają pod żadnym względem. Ot, jakiś tam dowód na to, że panowie nie pogubią się z flow także na bardziej ugładzonych podkładach. To będzie zapewne koronny dowód i amunicja do katapult hejterów oblegających bastion wszystkich zwolenników SH. W części będą mieć rację, bo panowie nie są tu w swoim żywiole, i taki 2 Chainz, Tyga czy nawet Curren$y zabija ich w takich klimatach luzem i doświadczeniem.
Tak czy siak, jak to miała być cena za wydanie płyty w majorsie, to musicie przyznać, że można tych tracków słuchać bez skrzywienia.
Ale, zbijając tak czy siak, wiadomo, że od takich zawodników z takim potencjałem można by oczekiwać najwyższego poziomu w każdej piosence, więc niniejszym niech wam będzie- przyznaję, SH złagodzili brzmienie, Eminem to diabeł a mainstream to piekło.
Być może dlatego na dość festyniarskim pod względem liryki "Throw It Away" zawodnik z Kalifornii wypada najlepiej. W przekroju całego albumu wydaje mi się, że to właśnie on prezentuje najrówniejszą formę. Zaraz za nim dzielnie kroczy Ortiz, potem Royce, któremu zdarzają się dość podłe wersy (jak na "Park It Sideways"), a na końcu Joe Budden.
Joe Budden, który moim zdaniem trochę marnuje się w przyjętej przez SH konwencji, i to nie tylko tej przyjętej po zaciągnięciu się do armii Eminema. Kto słuchał płyt Buddena, ten wie, jak klaustrofobiczny, przygniatający i przygnębiający klimat potrafił ten człowiek zrobić. Nakładanie kajdana ulicznego zbira czy, o zgrozo, Mesowego kapelutka hustlera luzaka, jemu zdecydowanie najgorzej wychodzą. Jego występ oceniłbym tu na 3+, Ortiza i Royce'a na dobrą 4, a Crooked, pomimo tatuażu, na 5.
Wydaje mi się, że to on najwięcej zyska na tej grupie, z całkowitego anonima na salony, założę się, że jak któryś z nich rzuci butelką w Drake'a/wyjdzie z szafy jako biseksualista/zapowie odejście z rapu/przełoży datę premiery płyty (hehe)- to będzie to koleżka z zachodniego wybrzeża.
Dzięki niemu zapomina się, że wspomniane wyżej oba "throwy", "Frat House" i "Park It Sideways" nie zachwycają pod żadnym względem. Ot, jakiś tam dowód na to, że panowie nie pogubią się z flow także na bardziej ugładzonych podkładach. To będzie zapewne koronny dowód i amunicja do katapult hejterów oblegających bastion wszystkich zwolenników SH. W części będą mieć rację, bo panowie nie są tu w swoim żywiole, i taki 2 Chainz, Tyga czy nawet Curren$y zabija ich w takich klimatach luzem i doświadczeniem.
Tak czy siak, jak to miała być cena za wydanie płyty w majorsie, to musicie przyznać, że można tych tracków słuchać bez skrzywienia.
Ale, zbijając tak czy siak, wiadomo, że od takich zawodników z takim potencjałem można by oczekiwać najwyższego poziomu w każdej piosence, więc niniejszym niech wam będzie- przyznaję, SH złagodzili brzmienie, Eminem to diabeł a mainstream to piekło.
Wszystkie lęki neurotyka Bidona
Diabeł, będący zarazem producentem wykonawczym całego albumu, nie poskąpił grosza na zestaw producentów, który nadałby tym 4 zbukom odpowiednio XXI-wiecznej świeżości.
Choć ksywki nie zawsze grają, i taki T-Minus na "Throw That" schodzi znacznie poniżej swojego dobrego, znanego poziomu, to cała reszta dzielnie nadąża za raperami. Odpowiedzialny za "Hammer Dance" AraabMuzik zapodał surowy i zimny elektroniczny sztylet, co ciekawe wycinając intro z kawałka zespołu KoRn, niezbyt popularnego raczej wśród samplerów. Wyszło mu to bardzo zgrabnie, zgrabnie wypadło też żywe, mocne i energiczne "Coffin" od Hit-Boya, wspomagane szalonym refrenem Busty Rhymesa. Znienawidzony przez lemingi Alex Da Kid, z nieodłączną Skylar Grey, zrobił swoje, na tradycyjnym dobrym poziomie. Jego "Our House" jest przygnębiające, oszczędne i jednocześnie wzbogacone o bardzo eminemowsko brzmiące bębny (to akurat nie zaleta), a "Rescue Me" uderza już w bardziej melodyjne, syntetyczne akcenty.
Ciekaw byłem, jak wypadnie, ciężko pewnie zapracowany przez "Life Is Good", No I.D., i nie zawiodłem się. Jego podkład do "Get Up", sięgający po sampel do muzyki z Wlk. Brytanii swym intensywnym brzmieniem i energicznością spełnia swoje zadanie, stanowi bardzo udane tło dla klasycznie składanych rymów od zbuków. Wspomnę też o Boi-1da, autorze bitu do "Goodbye", świetnie operującym emocjami w każdej nucie, a który przecież tak wiele mógł zepsuć, i zrobić z bardzo poważnego kawałka pastisz.
Pastisz się nie przytrafił, a "Welcome to: Our House" zyskało kolejny plus do swojej muzycznej warstwy. Warstwy naprawdę dobrej, skrojonej dokładnie na miarę takiego lekko cross-overowego dzieła, jakim jest ta płyta. Dla każdego coś miłego, dla truskulowca "Get Up", dla fana D12 "My Life" czy "Throw That", i choć daleko tu komukolwiek z bitmejkerów do miana wizjonera, to nie wiem, czy jest sens od nich więcej wymagać.
Slaughterhouse, przy całej swojej unikalności, rapgry nie zmieni, nowych trendów nie stworzy, wątpię, by dzieciaki od Compton po NYC marzyli o CV któregoś z nich.
Produkcja jest znacznie mniej brudna i gęsta niż na debiutanckim "Slaughterhouse", ale dzięki temu, dzięki swojej wyglamourowanej i uradiowionej (są takie słowa) twarzy, może być strawna nie tylko dla fanatyków wspomnianego ś.p. Rawkusa.
Choć ksywki nie zawsze grają, i taki T-Minus na "Throw That" schodzi znacznie poniżej swojego dobrego, znanego poziomu, to cała reszta dzielnie nadąża za raperami. Odpowiedzialny za "Hammer Dance" AraabMuzik zapodał surowy i zimny elektroniczny sztylet, co ciekawe wycinając intro z kawałka zespołu KoRn, niezbyt popularnego raczej wśród samplerów. Wyszło mu to bardzo zgrabnie, zgrabnie wypadło też żywe, mocne i energiczne "Coffin" od Hit-Boya, wspomagane szalonym refrenem Busty Rhymesa. Znienawidzony przez lemingi Alex Da Kid, z nieodłączną Skylar Grey, zrobił swoje, na tradycyjnym dobrym poziomie. Jego "Our House" jest przygnębiające, oszczędne i jednocześnie wzbogacone o bardzo eminemowsko brzmiące bębny (to akurat nie zaleta), a "Rescue Me" uderza już w bardziej melodyjne, syntetyczne akcenty.
Ciekaw byłem, jak wypadnie, ciężko pewnie zapracowany przez "Life Is Good", No I.D., i nie zawiodłem się. Jego podkład do "Get Up", sięgający po sampel do muzyki z Wlk. Brytanii swym intensywnym brzmieniem i energicznością spełnia swoje zadanie, stanowi bardzo udane tło dla klasycznie składanych rymów od zbuków. Wspomnę też o Boi-1da, autorze bitu do "Goodbye", świetnie operującym emocjami w każdej nucie, a który przecież tak wiele mógł zepsuć, i zrobić z bardzo poważnego kawałka pastisz.
Pastisz się nie przytrafił, a "Welcome to: Our House" zyskało kolejny plus do swojej muzycznej warstwy. Warstwy naprawdę dobrej, skrojonej dokładnie na miarę takiego lekko cross-overowego dzieła, jakim jest ta płyta. Dla każdego coś miłego, dla truskulowca "Get Up", dla fana D12 "My Life" czy "Throw That", i choć daleko tu komukolwiek z bitmejkerów do miana wizjonera, to nie wiem, czy jest sens od nich więcej wymagać.
Slaughterhouse, przy całej swojej unikalności, rapgry nie zmieni, nowych trendów nie stworzy, wątpię, by dzieciaki od Compton po NYC marzyli o CV któregoś z nich.
Produkcja jest znacznie mniej brudna i gęsta niż na debiutanckim "Slaughterhouse", ale dzięki temu, dzięki swojej wyglamourowanej i uradiowionej (są takie słowa) twarzy, może być strawna nie tylko dla fanatyków wspomnianego ś.p. Rawkusa.
Murzyn od Eminema, ale nie 50 Cent
Seryjny zabójca wegetarian uniewinniony:
+ Czterech ciekawych raperów
+ Świetna forma Crookeda i Joella
+ Zróżnicowana, choć nie genialna warstwa liryczna
+ Solidna warstwa muzyczna
+ Mało featuringów
+ Dobre refreny (poza "Flip A Bird")
+ Niezły klimat
+ Rozsądny kompromis między hardkorem i cross-overem
+ Czterech ciekawych raperów
+ Świetna forma Crookeda i Joella
+ Zróżnicowana, choć nie genialna warstwa liryczna
+ Solidna warstwa muzyczna
+ Mało featuringów
+ Dobre refreny (poza "Flip A Bird")
+ Niezły klimat
+ Rozsądny kompromis między hardkorem i cross-overem
SLAUGTERHOUSE:
- fani czekali pewnie na coś innego
- wypełniacze, patologiczne "Throw That"
- czasem słabsze pojedyncze zwrotki
- Cee-lo w teledysku
- lekko w tyle za inspirującymi tekściarzami
Diabeł
- fani czekali pewnie na coś innego
- wypełniacze, patologiczne "Throw That"
- czasem słabsze pojedyncze zwrotki
- Cee-lo w teledysku
- lekko w tyle za inspirującymi tekściarzami
Diabeł
Slaughterhouse przybyło, pograło, niekoniecznie do kotleta, i odjechało. Goście dobrze się bawili, ale o bilety na następną taką balangę niekoniecznie będą się zabijać. "Welcome to: Our House" jest silne charyzmą i doświadczeniem czterech zaprawionych w bojach raperów, silne solidną warstwą muzyczną i niezłym klimatem, istotną w roku 2012. To wystarczająco, by zapaść w pamięć, acz za mało, by kandydować do tytułu płyty roku.
Wypada tylko mieć nadzieję, że Slaughterhouse nie skończy rozbite, jak D12, albo na rozdrożu, jak Obie Trice, bo, szczerze mówiąc, nie wiem, jakie kolejne ruchy w swoich karierach mogliby wtedy wszystkie cztery rzeźnickie zbuki wykonać. Na kulkę w łeb jako chwyt pod publiczkę już za póżno, wszyscy za starzy na "Klub 27". Życzę wobec tego panom powodzenia.
Wypada tylko mieć nadzieję, że Slaughterhouse nie skończy rozbite, jak D12, albo na rozdrożu, jak Obie Trice, bo, szczerze mówiąc, nie wiem, jakie kolejne ruchy w swoich karierach mogliby wtedy wszystkie cztery rzeźnickie zbuki wykonać. Na kulkę w łeb jako chwyt pod publiczkę już za póżno, wszyscy za starzy na "Klub 27". Życzę wobec tego panom powodzenia.
Ciekawe co wyszło z tej płyty. Czekałem na nią, ale obawiałem się, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Potem świetny mixtape i apetyt się zaostrzył. Trzeba sprawdzić. I czekam na recenzję.
OdpowiedzUsuńpewnie znowu średniawka będzie, a z zespołów ostatnio dali radę całkiem Random Axe
OdpowiedzUsuńHahaha! :)
OdpowiedzUsuńOceniłem na 3,5/5, ale nie zmienia to faktu, że już zrobiłem preorder i jest to zdecydowanie najbardziej wyczekiwany przeze mnie album roku. Jeszcze będę katował, ocena może się zmienić, ale jestem odrobinę zawiedziony.
Niestety Schwarzu ale Random Axe, jak na swój potencjał, wydało strasznego przeciętniaka. Pisałem chyba o tej płycie w którymś podsumowaniu.
OdpowiedzUsuń"Czekałem na nią, ale obawiałem się, że nic dobrego z tego nie wyjdzie."- jestem po pobieżnym wysłuchaniu i może na razie nie zdradzę więcej, ale dobrze się stało, że większość tracków z deluksa nie weszła na retailową wersję standardową.
No teraz, już po przesłuchu, mogę powiedzieć, że wydali ładny album, który, razem z mikstejpem, będę długo katować. Podoba mi się. :)
OdpowiedzUsuńAlbum moim zdaniem bardzo dobry, mimo tego, że Rzeźnicy zaliczyli ostry regres liryczny, bardzo dobrze poradzili sobie z częścią techniczną i zapodali zajebiste flowsy. Dużo tracków introspektywnych da się wychwycić i to one są mocną częścią tego albumu bo braggi są bardzo bezbarwne i nijakie. Gdzie te linijki wbijające w fotel jak na debiucie? Ani jednego zajebistego puncha nie zapamiętałem po dwóch przesłuchaniach. Bity za to są bardzo dobre według mnie, chociaż to one są potwierdzeniem tezy, że Rzeźnicy chcieli na siłę zrobić album mainstreamowy. Tak jak Max Payne 3 nie jest Max Payne'em, to ten album nie jest albumem Slaughterhouse wg. mnie. Przynajmniej nie w pełni. 4/5 bym dał raczej, przy czym wspomnę że debiut i EP jak dla mnie 5/5.
OdpowiedzUsuńdebiut i Ep na 5/5? odważnie :)
OdpowiedzUsuńZ EP faktycznie przesadziłem może, bo w podsumowaniu roku dałem +4 i to by była adekwatna ocena, nie wiem czemu napisałem 5/5, pewnie przez późną porę. Ale debiutowi nic nie brakuje moim zdaniem.
OdpowiedzUsuńNo jak na swój potencjał to nie zachwycili, ale summa summarum krażek nagrali dobry,
OdpowiedzUsuńA SH zaskakująco udane po pierwszym odsłuchu
SH wypadli znacznie lepiej niż Random Axe, które zgubiła jednowymiarowość i zerowy replay value. Ciekawszym porównaniem by było LCN vs. SH. w 2009 zdecydowanie rzeźnicy wygrywali, teraz nie jest to takie proste już.
OdpowiedzUsuńpierwsze SH to było jakieś 3/5 dla mnie, a Random Axe spokjnie 4/5, przypadło mi ich brzmienie do gustu, a kilka tracków (Everybody, nobody Somebody i The Hex) rozpierdalało. No i koniec końców Random Axe mam na półce w oryginale, a debiutem SH chwilę się pobawiłem i zapomniałem o nim, dużo lepsze były solówki Royca.
OdpowiedzUsuńA nowe SH póki co spore i miłe zaskoczenie, dużo lepiej niż myślalem że będzie
A co do sH vs LCN to ja mam całkowicie odmienne zdanie. A Brand You Can Trust było dużo lepsze od Slaughterhosue LP, ale z kolei Masters Of The Dark Arts znacznie ustępuję Welcome to Our House. Nie żebym hejtował nowe LCN, ale coś czuję, że Rzeźników będę jeszcze długo katował (a może i pokuszę się na oryginała), a LCN nowe już mi się znudziło
OdpowiedzUsuńZajebisty masz spoiler w sygnaturze na slg, może faktycznie załóż takiego maila, ciekawe ile by było chętnych do zatrudnienia.
OdpowiedzUsuńBoję się, że ta płytka podzieli los albumu Yelawolf'a i zmarnuje potencjał siedzący w Rzeźnikach. Dobra, biorę się za sprawdzenie i zobaczymy co wyjdzie. Mam też nadzieję, że twoja recenzja wyjdzie dosyć szybko bo chciałbym skonfrontować moją opinię z twoją (oczywiście jeśli nie będzie się zgadzała), jak tylko to przesłucham.
OdpowiedzUsuńKiedy ukaże się ta recka?
OdpowiedzUsuńKiedy ukaże się recka?
OdpowiedzUsuńDługo powstaje co? Do niedzieli będzie recenzja, jeszcze jeden wpis i zapowiedź recenzji DMX'a.
OdpowiedzUsuńAle spokojnie, nie zamierzam, wzorem raperów, robić traileów albo snippetów zapowiedzi.
a kiedy kontynuacja jakiegoś cyklu ?
OdpowiedzUsuńsieah kłamie! Sam widziałem making of trailera z jego udziałem. SPRAWDZONE INFO.
OdpowiedzUsuńProszę, napisz tu coś o tym attack the block kweli'ego, strasznie ejstem ciekaw! a widziałem że słuchałeś. Dlaczego what would kool herc say? a nie what would kool sieah say
OdpowiedzUsuńdlaczego duszyczka Lupe Fiasco została zniszczona przez komercyjną machinę sieah'?
OdpowiedzUsuńPatrząc na single i jego wszechobecne ego nie sądzę, by coś zostało zniszczone, myślę, że nawet stał się silniejszy o nowe doświadczenie.
OdpowiedzUsuńA co do Taliba to świetny mixtape, zaskoczony byłem aż. Będzie opis w zbiorczym podsumowaniu.
"MC Hammer"? Nie wiedziałem... A tak poza tym, to opinia zbliżona do mojej, tylko ja daję 4,5 - jak na razie, tegoroczny faworyt.
OdpowiedzUsuńI czekam na reckę DMX'a. Jeśli ten leak, to nie fake, to ja oceniam na 3,5. Słychać troszkę, że Earl się postarzał niestety.
To ze skandalami to trochę nieprawda, bo w tamtym roku w sieci wylądowało zdjęcie gołych jaj Royce'a (o której to sytuacji mówi w "Flip A Bird") i naprawdę było to trochę przerażająco "na topie".
OdpowiedzUsuńWspomniałem o tym w opisie kawałka "Flip A Bird". Ale wiesz to trochę mało, jakbyśmy mieli określić SH jako skandalizującą ekipę.
OdpowiedzUsuńDMX'a dziś posłucham. Nie liczę na nic dobrego, zadowolony będę jak da radę utrzymać poziom 3,5/5.
Ja daję 3,5/5 jako fan DMX'a, bo naprawdę od dziecka jaram się jego muzyką, a faktyczna wartość może być trochę niższa. Niemniej, parę tracków jest bardzo spoko.
OdpowiedzUsuńOczekuję na recenzję Good Music z taO_Okimi oczkami. :)
OdpowiedzUsuńTo już wyciekło? Damn.
OdpowiedzUsuńhttp://www.hiphopdx.com/index/singles/id.21999/title.slaughterhouse-f-eminem-skylar-grey--our-house-extended-version?utm_source=feedburner&utm_medium=feed&utm_campaign=Feed%3A+hiphopdx%2Fnews+%28HipHopDX.com%29
OdpowiedzUsuńRapbzdury interweniują.
haha z recenzentów chyba tylko ja zwróciłem uwagę na brak wersów Buddena. tak czy siak- dobrze dla niego.
OdpowiedzUsuńnajprzystojniejszy rzeźnik to Crooked I, zdecydowanie : )
OdpowiedzUsuńJoell też to wie, i nie napawa go to optymizmem :)
OdpowiedzUsuń