Ocena:
Rap z zachodniego wybrzeża, przynajmniej w tym mainstreamowym wydaniu, to w ostatnich latach raczej niezbyt wesoły temat. Zasadniczo tylko The Game odniósł jakiś tam sukces, a to i tak dzięki kolegom ze wschodu, którzy mu załatwili bity znanych producentów, w tym Dr. Dre. Tego samego Dre, któremu nie chciało się robić bitów na recenzowany tu album. Dodać do tego marną płytę Dogg Pound z tego roku, Snoopa pragnącego nagrać Doggystyle 2, i mamy pełen obraz. Na firmamencie zawsze znajdowała się jeszcze jedna postać, O'Shea Jackson, konkretnie Ice Cube, który zaatakował nas właśnie nową płytą. Czy rzeczywiście Cube Jest Zachodem? Co by na to powiedział John Wayne? Jak zareagowałby Old Shatterhand?
Przede wszystkim, "I Am The West" miało być powrotem do zachodniego brzmienia, tego klasycznego. W pierwszych wywiadach Kostka mówił, że będzie Dre, Quik, Sir Jinx, że to będzie to, na co czekają wyposzczeni fani brzmienia rodem z L.A.
Ja tam specjalnie wyposzczony nie byłem, bo g-funk był i się skończył, w gangsta rapie wschód już dawno przeskoczył zachód, a reszta nurtów (hyphy np.) niezbyt mnie pasjonowała. Do zapowiedzi podchodziłem więc ostrożnie, ale mimo wszystko, po co rozpowiadać takie brednie, jeśli się nie ma pewności? Psychofani już widzieli oczyma wyobraźni New World Order, tymczasem dostali Bangladesha.
Trzeba jednak powiedzieć, że Ice Cube rozsądnie podszedł do niektórych aspektów tej płyty. Zadbał, by było dostatecznie dużo przemyśleń na temat świata, ludzi, rapgry. Da się tu wyczuć frustrację jak i protest. I choć ustatkowany 40-paro letni tatuś nie jest może ideałem buntownika, to jednak dobrze, że takie tracki się tu znalazły.
Wobec całkowicie miałkiego lirycznie albumu DPG, ten cedek jawi się jako niebo wręcz, jeśli szukasz czegoś głębszego.
"No Country For Young Men"- najlepszy chyba kawałek na całej płycie, to odważny komentarz na temat USA, na temat ludzi i zasad, które łamane być nie powinny. Cube nie nawłaził się w dość dużą ilość dup by dostać nagrodę? To właśnie tu usłyszycie (cóż, więc nagród od VH1 nie traktuje chyba poważnie xD iksde).
Z kolei na "Hood Robbin'" demaskuje amerykański sen jako jedne wielkie kłamstwo, Obama w TV pierdoli o zmianie, a ty siedzisz nad rachunkami i się zastanawiasz, co cię podkusiło do ruchania tej tłustej kurwy, która leży za ścianą, i robienia tylu bezsensownych bezużytecznych bachorów. A i ludzie kłamią, a i rzą też! Ojej ale zaskocznie!
Inne mocne lirycznie kawałki to np. "Drink The Kool-Aid" czy "Life In California" w którym wyraża swe za przeproszeniem wkurwienie z otóż następującego powodu, konkretnie takiego, że go w radiach nie grają. Cóż, radia grają to, co się sprzedaje, myślałem, że to wiesz, Kjup.
Wracając do tematu, znajdziesz na tym albumie zacne lirycznie kawałki, jest ich nawet większość, czy może "większa połowa", w starych gangsterskich klimatach też zresztą (Your Money Or Your Life).
Cytacik:
"Microphone fiend with that guillotine killa team
You motherfuckers wanna mount to a hill of beans
When i ride by well over 35
You're still running high scared of a drive-by"
Ładna technika, a gangsterska otoczka zachowana, takiego Cube'a lubimy.
Jak dodać do tego zwykle towarzyszącą im zacną produkcję, to już zaczyna być bardzo dobrze. No, ale są też ciemne strony czy tam kurwa druga strona medalu. Jaka?
Inne kawałki z kolei są zupełnym nieporozumieniem, jaki w ogóle był koncept dla "It Is What It Is"? Refren zajmujący 3/4 całego utworu, jakieś zbędne zbyteczne dukanie niepotrzebnego tekstu, toż to nie jest Skarb w Srebrnym Jeziorze tylko psi kloc w Jeziorku Czerniakowskim. Można by spokojnie go wywalić z tracklisty.
Tak samo zresztą "All Day, Every Day". Argh, jak ja tego nienawidzę. Nie rozumiem naprawdę, po co ktoś robi takie tracki, skoro radia tego i tak nie wezmą, skoro kobiety i tak przez to nie kupią płyty, skoro kluby i tak nie będą tego grały?
Czasem mam wrażenie, że po prostu jest jakiś prikaz, który mówi tym przygłupom, że taki song należy nagrać, żeby był po prostu. Ani to hit, ani banger, ani nawet znośny song.
Jest taki cytat w "Life In California":
If Jay-Z can rap about the NYC
Why can't I talk about the shit I see
Without Alicia Keys, without going rnb
This ain't Mo-Town this is R-A-P
no, jak to ma być R-A-P na "All Day, Every Day", to dziękuję.
"She Couldn't Make It On Her Own" również nie imponuje poziomem linijek, dobrze chociaż, że Cube pokazał, jak się wykorzystuje dobre flow.
Te 3 songi znacznie obniżają poziom liryki na "I Am The West", na szczęście nie jest ich znowu tak dużo. W dalszym ciągu ocena oscyluje wokół 4/5.
Tym bardziej, że...
Bity są czasami naprawdę dobre, może nie jakieś ociekające g-funkiem, ale bardzo dobrze sklecone i zaaranżowane.
"I Rep That West" czy "Nothing Like L.A." oferują to, czego chcieli chyba ci najwięksi fani. Szkoda oczywiście, że nie ma Dre czy Quika, ale to, co dostaliśmy, w niektórych przypadkach rekompensuje te braki.
"No Country For Young Men" to wręcz idealne tło dla treści, które przekazuje Ice Cube.
"Life In California" może trochę ogólnym brzmieniem przypomina popowy hit sprzed paru lat, ale też daje radę, widać, że chciano tu pokazać słoneczne Cali.
Jakby każdy bit był na tym cd tak dopracowany, to było naprawdę bardzo dobrze.
Niestety, w pamięć raczej zapadną te koszmarki, które będą bohaterami koszmarów waszego ulubionego recenzenta przez czas jakiś jeszcze.
"She Couldn't Make It On Her Own" to naprawdę kaplica. Lubię czasem retro wiecie, ale żeby od razu do czasów C64 i Pegasusa? Przecież na płycie Bangsa były mniej więcej takie "hiciory"...
"Urbanian", nawet radosny track tekstowo, ma podkład który mógłby zastąpić krzesło elektryczne, a "Ya'll Know Who I Am" ma dodane jako bonus do fatalnej całości odgłosy trzepania prześcieradła przez sąsiadkę z góry.
Bangs w założeniu ma być śmieszny więc u niego to tak nie boli, ale jak ktoś takie coś puszcza do mainstreamu i żąda za to od raperów normalnych pieniędzy, a ci to jeszcze na dodatek przyjmują z otwartymi ramionami, to przestaje być zabawnie...
"Soul On Ice" i "All Day, Every Day" także nie imponują niczym.
Wychodzi na to, że spójność produkcyjna okazał się problemem, przewidziałem to, i spisałem w formie pamiętnika, cena 15zł + koszt wysyłki (za granicę 20zł, adaptacja hollywood- 1.000.000 $). Czasem nie lubię mieć racji.
Może wypada się cieszyć, że słabe bity towarzyszą tu zazwyczaj marnym tekstom? Tyle, że to taka radość przez łzy.
Wypada akapit poświęcić gościom.
Nie ma tu żadnego nowego gracza poza OMG i Doughboyem (ponoć synami Cube'a, nie chciało mi się tego weryfikować), nie ma Nipsey, nie ma Crookeda czy nawet Blu. Ludzi, którzy mogą zbudować coś na zachodzie, kiedyś. Jest ziomek z Westside Connection i jest ok, jest zapomniany Jayo Felony.
Ktoś, kto zaplanował taki właśnie koncept featów moim zdaniem zawiódł.
Oczywiście można mówić, że przez to jest więcej Cube'a a mniej gwiazd, że nie ma Wayne'a czy Kanyego, albo jeszcze lepiej Biebera, no ale chciałoby się na płycie promującej niby zachód usłyszeć więcej zachodnich legend.
Jak goście są nieistotnymi postaciami, to i w ich wersy nie chciało mi się wsłuchiwać szczerze mówiąc, nie wiem więc, jaki poziom prezentuje OMG i Jayo w 2010 roku.
Należy zatem przejść do konkluzji tego nudnego wypracowania.
Plusy
+ trochę zachodniego vibe'u czuć
+ Ice Cube zazwyczaj w fomie
+ bity zazwyczaj dobre
+ teksty zazwyczaj mocne
Minusy
- no właśnie, zazwyczaj, bo i horrory tekstowo/muzyczne tu przeżywamy.
- mało gości z zachodu
Reasumując, nowy album Ice Cube'a nie zdefiniuje rapu z LA na nowo, nie zapisze się w annałach jako klasyk, nie sprowokuje większej ilości czarnuchów z Compton do chwycenia za majka zamiast glocka. Naiwny byłeś, jak myślałeś, że g-funk i Kalifornia odrodzą się razem z premierą tego cd.
Sporo też zależy od tego właśnie, czego konkretnie oczekiwałeś.
Chciałeś rewolucji? Tu jej nie znajdziesz.
Chciałeś solidnego albumu? "I Am The West" to dobry wybór.
Howgh!