niedziela, 26 września 2010

Ice Cube- I Am The West [September 28, 2010]


Ocena:


Rap z zachodniego wybrzeża, przynajmniej w tym mainstreamowym wydaniu, to w ostatnich latach raczej niezbyt wesoły temat. Zasadniczo tylko The Game odniósł jakiś tam sukces, a to i tak dzięki kolegom ze wschodu, którzy mu załatwili bity znanych producentów, w tym Dr. Dre. Tego samego Dre, któremu nie chciało się robić bitów na recenzowany tu album. Dodać do tego marną płytę Dogg Pound z tego roku, Snoopa pragnącego nagrać Doggystyle 2, i mamy pełen obraz. Na firmamencie zawsze znajdowała się jeszcze jedna postać, O'Shea Jackson, konkretnie Ice Cube, który zaatakował nas właśnie nową płytą. Czy rzeczywiście Cube Jest Zachodem? Co by na to powiedział John Wayne? Jak zareagowałby Old Shatterhand?

Wódz Kłamliwy Szczur

Przede wszystkim, "I Am The West" miało być powrotem do zachodniego brzmienia, tego klasycznego. W pierwszych wywiadach Kostka mówił, że będzie Dre, Quik, Sir Jinx, że to będzie to, na co czekają wyposzczeni fani brzmienia rodem z L.A.
Ja tam specjalnie wyposzczony nie byłem, bo g-funk był i się skończył, w gangsta rapie wschód już dawno przeskoczył zachód, a reszta nurtów (hyphy np.) niezbyt mnie pasjonowała. Do zapowiedzi podchodziłem więc ostrożnie, ale mimo wszystko, po co rozpowiadać takie brednie, jeśli się nie ma pewności? Psychofani już widzieli oczyma wyobraźni New World Order, tymczasem dostali Bangladesha.

Wódz Elokwentny Kojot

Trzeba jednak powiedzieć, że Ice Cube rozsądnie podszedł do niektórych aspektów tej płyty. Zadbał, by było dostatecznie dużo przemyśleń na temat świata, ludzi, rapgry. Da się tu wyczuć frustrację jak i protest. I choć ustatkowany 40-paro letni tatuś nie jest może ideałem buntownika, to jednak dobrze, że takie tracki się tu znalazły.
Wobec całkowicie miałkiego lirycznie albumu DPG, ten cedek jawi się jako niebo wręcz, jeśli szukasz czegoś głębszego.
"No Country For Young Men"- najlepszy chyba kawałek na całej płycie, to odważny komentarz na temat USA, na temat ludzi i zasad, które łamane być nie powinny. Cube nie nawłaził się w dość dużą ilość dup by dostać nagrodę? To właśnie tu usłyszycie (cóż, więc nagród od VH1 nie traktuje chyba poważnie xD iksde).
Z kolei na "Hood Robbin'" demaskuje amerykański sen jako jedne wielkie kłamstwo, Obama w TV pierdoli o zmianie, a ty siedzisz nad rachunkami i się zastanawiasz, co cię podkusiło do ruchania tej tłustej kurwy, która leży za ścianą, i robienia tylu bezsensownych bezużytecznych bachorów. A i ludzie kłamią, a i rzą też! Ojej ale zaskocznie!
Inne mocne lirycznie kawałki to np. "Drink The Kool-Aid" czy "Life In California" w którym wyraża swe za przeproszeniem wkurwienie z otóż następującego powodu, konkretnie takiego, że go w radiach nie grają. Cóż, radia grają to, co się sprzedaje, myślałem, że to wiesz, Kjup.
Wracając do tematu, znajdziesz na tym albumie zacne lirycznie kawałki, jest ich nawet większość, czy może "większa połowa", w starych gangsterskich klimatach też zresztą (Your Money Or Your Life).
Cytacik:

"Microphone fiend with that guillotine killa team
You motherfuckers wanna mount to a hill of beans
When i ride by well over 35
You're still running high scared of a drive-by"


Ładna technika, a gangsterska otoczka zachowana, takiego Cube'a lubimy.

Jak dodać do tego zwykle towarzyszącą im zacną produkcję, to już zaczyna być bardzo dobrze. No, ale są też ciemne strony czy tam kurwa druga strona medalu. Jaka?

Wódz Wkurwiający Giez

Inne kawałki z kolei są zupełnym nieporozumieniem, jaki w ogóle był koncept dla "It Is What It Is"? Refren zajmujący 3/4 całego utworu, jakieś zbędne zbyteczne dukanie niepotrzebnego tekstu, toż to nie jest Skarb w Srebrnym Jeziorze tylko psi kloc w Jeziorku Czerniakowskim. Można by spokojnie go wywalić z tracklisty.
Tak samo zresztą "All Day, Every Day". Argh, jak ja tego nienawidzę. Nie rozumiem naprawdę, po co ktoś robi takie tracki, skoro radia tego i tak nie wezmą, skoro kobiety i tak przez to nie kupią płyty, skoro kluby i tak nie będą tego grały?
Czasem mam wrażenie, że po prostu jest jakiś prikaz, który mówi tym przygłupom, że taki song należy nagrać, żeby był po prostu. Ani to hit, ani banger, ani nawet znośny song.
Jest taki cytat w "Life In California":

If Jay-Z can rap about the NYC
Why can't I talk about the shit I see
Without Alicia Keys, without going rnb
This ain't Mo-Town this is R-A-P


no, jak to ma być R-A-P na "All Day, Every Day", to dziękuję.
"She Couldn't Make It On Her Own" również nie imponuje poziomem linijek, dobrze chociaż, że Cube pokazał, jak się wykorzystuje dobre flow.
Te 3 songi znacznie obniżają poziom liryki na "I Am The West", na szczęście nie jest ich znowu tak dużo. W dalszym ciągu ocena oscyluje wokół 4/5.
Tym bardziej, że...

Wódz Ćwierkający Knur

Bity są czasami naprawdę dobre, może nie jakieś ociekające g-funkiem, ale bardzo dobrze sklecone i zaaranżowane.
"I Rep That West" czy "Nothing Like L.A." oferują to, czego chcieli chyba ci najwięksi fani. Szkoda oczywiście, że nie ma Dre czy Quika, ale to, co dostaliśmy, w niektórych przypadkach rekompensuje te braki.
"No Country For Young Men" to wręcz idealne tło dla treści, które przekazuje Ice Cube.
"Life In California" może trochę ogólnym brzmieniem przypomina popowy hit sprzed paru lat, ale też daje radę, widać, że chciano tu pokazać słoneczne Cali.
Jakby każdy bit był na tym cd tak dopracowany, to było naprawdę bardzo dobrze.

Wódz Wykastrowany Skowronek

Niestety, w pamięć raczej zapadną te koszmarki, które będą bohaterami koszmarów waszego ulubionego recenzenta przez czas jakiś jeszcze.
"She Couldn't Make It On Her Own" to naprawdę kaplica. Lubię czasem retro wiecie, ale żeby od razu do czasów C64 i Pegasusa? Przecież na płycie Bangsa były mniej więcej takie "hiciory"...
"Urbanian", nawet radosny track tekstowo, ma podkład który mógłby zastąpić krzesło elektryczne, a "Ya'll Know Who I Am" ma dodane jako bonus do fatalnej całości odgłosy trzepania prześcieradła przez sąsiadkę z góry.
Bangs w założeniu ma być śmieszny więc u niego to tak nie boli, ale jak ktoś takie coś puszcza do mainstreamu i żąda za to od raperów normalnych pieniędzy, a ci to jeszcze na dodatek przyjmują z otwartymi ramionami, to przestaje być zabawnie...
"Soul On Ice" i "All Day, Every Day" także nie imponują niczym.
Wychodzi na to, że spójność produkcyjna okazał się problemem, przewidziałem to, i spisałem w formie pamiętnika, cena 15zł + koszt wysyłki (za granicę 20zł, adaptacja hollywood- 1.000.000 $). Czasem nie lubię mieć racji.
Może wypada się cieszyć, że słabe bity towarzyszą tu zazwyczaj marnym tekstom? Tyle, że to taka radość przez łzy.

Wódz Nieistotny Skunks

Wypada akapit poświęcić gościom.
Nie ma tu żadnego nowego gracza poza OMG i Doughboyem (ponoć synami Cube'a, nie chciało mi się tego weryfikować), nie ma Nipsey, nie ma Crookeda czy nawet Blu. Ludzi, którzy mogą zbudować coś na zachodzie, kiedyś. Jest ziomek z Westside Connection i jest ok, jest zapomniany Jayo Felony.
Ktoś, kto zaplanował taki właśnie koncept featów moim zdaniem zawiódł.
Oczywiście można mówić, że przez to jest więcej Cube'a a mniej gwiazd, że nie ma Wayne'a czy Kanyego, albo jeszcze lepiej Biebera, no ale chciałoby się na płycie promującej niby zachód usłyszeć więcej zachodnich legend.
Jak goście są nieistotnymi postaciami, to i w ich wersy nie chciało mi się wsłuchiwać szczerze mówiąc, nie wiem więc, jaki poziom prezentuje OMG i Jayo w 2010 roku.

Wódz Sprawiedliwy Ogar

Należy zatem przejść do konkluzji tego nudnego wypracowania.

Plusy
+ trochę zachodniego vibe'u czuć
+ Ice Cube zazwyczaj w fomie
+ bity zazwyczaj dobre
+ teksty zazwyczaj mocne


Minusy
- no właśnie, zazwyczaj, bo i horrory tekstowo/muzyczne tu przeżywamy.
- mało gości z zachodu


Reasumując, nowy album Ice Cube'a nie zdefiniuje rapu z LA na nowo, nie zapisze się w annałach jako klasyk, nie sprowokuje większej ilości czarnuchów z Compton do chwycenia za majka zamiast glocka. Naiwny byłeś, jak myślałeś, że g-funk i Kalifornia odrodzą się razem z premierą tego cd.

Sporo też zależy od tego właśnie, czego konkretnie oczekiwałeś.
Chciałeś rewolucji? Tu jej nie znajdziesz.
Chciałeś solidnego albumu? "I Am The West" to dobry wybór.

Howgh!

sobota, 18 września 2010

K-Rino- Annihilation Of The Evil Machine [September 7, 2010]


Ocena:



You see man, rap... rap never changes. It just how it is.- powiedział zin do pustego krzesła. Zwykle krzesło zajmował Percy, tłusty, jowialny i wiecznie niedomyty manager restauracji, w której zin kontynuował tradycję polskiej husarii, myjąc talerze po statystach, tych wszystkich Johnach i Michaelach, wyborcach laburzystów, ludziach, na których widok zin miewał mdłości, ludziach, którzy nie dość, że nie słyszeli nigdy Typical Cats, to na dodatek nie wiedzieli, lub nie obchodziło ich, że zin ma prawicowe poglądy i że nie toleruje gejów siedzących na jednym krześle.
You see man, rap... rap never changes. It just how it is.- wybełkotał, polerując kieliszek, sam do siebie po raz kolejny zin, dbając, by ta cwana linijka nie wyleciała mu z głowy.
Bo wiedzieć trzeba, że zin pracował w Londynie, w barze "Candy Boy", barze z tzw. gay friendly sortu. Zin zastanawiał się kiedyś, skąd wzięło się to całe "wyzwolenie", co się zmieniło, co posypało, komu naszeptał do ucha, i co, Szatan.
Well man, people do actually change- powiedział zin, znów sam do siebie, uśmiechając się zawadiacko pod piczowąsem.
Wracając autobusem do domu, zin nie mógł nie zauważyć pudełka leżącego obok zarzyganego Polaka, który usiadł, czy raczej upadł, na stanowisko przed nim. Nie zastanawiając się długo, wsunął go (cd, nie pijaka) do kieszeni, i obiecał sobie, że przesłucha go (dalej cd, nie pijaka) w swoim pokoju w motelu.
Metropolia smagała jego twarz swymi bezlitosnymi światłami, bo miasta XXI wieku nie każdemu oferują swój uśmiech.


Jak zapewne wiecie, już jedna recenzja płyty K-Rino na tym blogu się znalazła, niesamowite "Solitary Confinement" była jedną z czołowych pozycji ubiegłego, 2009 roku.
Spamując myspace'ową skrzynkę Rina dowiedziałem się, że nowy album jest szlifowany, i że będzie on "hardest" w jego kolekcji. Uwierzyłem. Potem wyszło, że będzie to double cd, czyli 2 płyty nowego materiału od jednego z najlepszych tekściarzy w historii tej muzyki.
Były obawy w sumie o poziom produkcji, bo ta, jak wiemy, nie zawsze szła w parze z genialną wręcz liryką na poprzednich projektach Erica.
Teraz, po przesłuchaniu, jestem pewien, że to najlepszy album w dorobku tego MC. Takiego natężenia świetnych panczy, techniki, konceptów, przemyśleń osobistych nie znajdziecie nigdzie indziej, wliczając to wszystkie projekty K-Rina.
Wszystko to, na dodatek, wreszcie wsparte zacną produkcją, która brzmi tak nie-undergroundowo czasami, że można się zastanawiać, czy płyta kierowana jest do tego samego targetu, co poprzednie. Wsłuchując się jednak w teksty, to nie widzę szans, by ktoś słuchający tylko mainstreamu mógł kupić tę płytę dla hitów, bo ich tu nie ma. Jest mistycznie, ostro, rodzinnie, smutno, deszczowo, pochmurnie, potem znowu wracamy na ziemię, na ulicę, róg, trzepak, na którym Rino, Point Blank i Nip rozprawiają o problemach zwykłego czarnucha w Houston. Zacznijmy może od warstwy lirycznej, na którą, nie oszukujmy się, liczyłem najbardziej.

Cholerny grat- pomyślał zin, imigrant z grodu Kraka, nie mogąc przebić natężeniem swoich myśli zegara, który niemiłosiernie tykał, i tykał nad wyrkiem jego współlokatora, Quentina Juniora, rastamana z problemami, który zawsze poprawiał go i mówił, że jest "Junior, zawsze Junior", szczycąc się swoim ojcem, Quentinem właściwym, który zginął za jakiś nieistotny kraj w jakiejś nieistotnej wojence na Karaibach.
W dupę jebany Quentin, Junior zasrany, zawsze Junior- stwierdził szeptem zin, który, nie oszukujmy się, do fanów mainstreamu odnosił się wrogo. A Quentin, zawsze Junior zasrany, nie ukrywał się ze swoją miłością do muzyki Lil Wayne'a, murzyna, który pogrzebał rap. Nie pomagały prośby, groźby, proźby i grośby też, każdy poranek zaczynał się od zina zbudzonego tupiącą wersją choreografii do "Lollipop", którą Zawsze Junior wykonywał o 7 rano. Widok murzyna z dredami stepującego do plastikowego bitu zawsze wzbudzał w zinie uczucia z gatunku mieszanych. Myśli te burzyły spokój w głowie zina, próbującego przy świetle lampki marki Quazar ogarnąć te cholerne ułamki, konkretnie ich mnożenie. Byłby to zwyczajny wieczór, gdyby zin nie znalazł owej płyty, która teraz właśnie rozpoczynała kręcenie w jego wieży z 1993 roku. Płytę nagrał artysta pod ksywką Maszyna, a tytuł brzmiał "Śmierć, blanty i chłopaki z bloku a nawed 18 lat nie skończyłem".
Akurat pierwsze nuty dotarły do jego uszu... I nagle wszystko stało się jasne, problemy wydały się proste i błahe, 1/2 razy 1/2 dało wreszcie 1/4 a kwestia Quentina Zawsze Juniora rozwiązać miała się sama. Realizm pomieszał się z surrealizmem, dziwne cienie zaczęły tańczyć w świetle lampki, które teraz przypominało raczej poświatę z ogniska rozpalonego rytualnie w peruwiańskim lesie, zin zaczął lewitować, poznał mądrość faraonów, zobaczył Mojżesza i znalazł zwłoki Jimmy'ego Hoffy. Wszystko było dopełnione, wszystko było na wyciągnięcie ręki, zin nie potrzebował już uśmiechu metropolii, to on uśmiechał się do wszechświata.


K-Rino znany jest ze swoich niesamowitych konceptów, ze swoich pięknych panczy, a także ze swoich, dozowanych na szczęście rozsądnie, moralnych rozkmin, Fani wszystkich tych będą zadowoleni.
W sumie na początku było małe rozczarowanie, bo miałem nadzieję na jakieś dłuższe story związane z Maszyną, wiecie, coś jak liczne, epickie potyczki Jeru z Ignorancją na wszystkich jego płytach. Tymczasem Maszyna ginie już w drugim songu, tytułowym zresztą (Annihilation Of The Evil Machine), w wyniku niesamowitego pojedynku z K-Rino, który rozpierdziela ją z nowej, nietestowanej broni. Powstrzymał jej kampanię nienawiści i kłamstwa w iście filmowy sposób, scenarzyści do roboty!
Z Hollywood trafiamy na zwykłą ulicę w Houston, na której K-Rino odkrywa, że kobiety potrafią być paskudne (Change Yo Ways). Każdy z nas to wie wszak ziomy.
Nie każdy za to wie, kiedy przestać, i kiedy wziąć się w garść, jakie decyzje podejmować, nie każdy potrafi uczyć się na błędach innych. A Rino potrafi, i przekazuje nam historie błędów ludzkich w "When You Hate To Love" (nawet wątek pedofilski poruszony).
Może nie wiecie, że kasa nie daje szczęścia w życiu? To posłuchajcie "Natural Born Artist", albo ogarnijcie "The Plan" i przekonajcie się, co ukrywa przed wami rząd USA.
Faworytem moim, przynajmniej z 1 cd, jest "Duality", nawet nie dlatego, że na tym samplu nawet Eldo by dobrze brzmiał. Poziom wersów, panczy, techniki na tym kawałku jest wręcz morderczy:

Or I can activate velocities noone can impeed
at such a rapid pace I usually get back before I leave


Splitting you was not a tough decision
What I drop makes a collision that would give a Cyclops double vision


Nie da rady ich wszystkich spisać, a nawet ogarnąć, bo Rino i jego szalone, stworzone siłą woli alter-ego powodują załamanie nerwowe u osób bez perfekcyjnej znajomości angielskiego.
Powtarza to samo na "Oblivion Scroll", genialnym tracku z drugiego cd. Chyba tylko jego najwybitniejsze osiągnięcia, jak "Forensics czy "Two Pages" byłyby godne, by obok nich usiąść.

Inne pancze są z kolei zabawne

You like a house with no air-conditioning, you need a FAN

My reproductive seed is so outstanding and great
I can re-populate a planet with a manekin mate


a to naprawdę 1/10 tego co tu można znaleźć.

Drugi cd cieszy także świetnym storytellingiem, w którym Rino pokazuje pewnemu magowi-amatorowi, jak się robi czary, i że on jest tam gdzie wtedy, a ów amator tam, gdzie stał Voldemort i ZOMO. Końcówka zaskakuje, sami posłuchajcie.
Cieszy świetne zróżnicowanie liryczne płyty, Rino raz odpływa w ogóle w inną rzeczywistość, za minutę za to udaje się, by pocieszać ziomów siedzących w pace czy ogarniać leniwych, niesamodzielnych lamusów którzy zapomnieli dorosnąć, raz opowiada, jak duchy zmarłych krewnych powstrzymują bliskich przed głupimi/złymi uczynkami (Remember), by potem genialnie opisać życie uliczne w "Wicked Land". Street smart i mystic jednocześnie. Wow, just wow <łza spływa po policzku Seana Cartera>.
No nie wierzę, ale Rino jest tak marny, że nawet z wypełniacza musi zrobić ciekawy lirycznie song, już zacierałem ręce na myśl, że do wad dopiszę "Perfect Union", a tu klops, zonk, i krzyża na Krakowskim nie ma.
Nie wystarczy ogólnie miejsca, by opisać każdy temat, który poruszył na tym cd K-Rino. To się naprawdę odkrywa z ciekawością, jak słuchasz płyty Jaya czy Nasa to wiesz, o czym będzie następny song. Tu tego nie ma.
Oczywiście, nie wszystkie kawałki są tak samo imponujące (np. "Last Letter", ale na żadnym nie miałem wrażenia, że był pisany na kolanie, tak, aby był.
To najlepszy lirycznie album tego roku (póki co), to niesamowite osiągnięcie w postaci braku wypełniaczy w przekroju wszystkich 29 tracków. Wskażcie inną dwupłytówkę, która tak ma. Bo tak ten typ nie ma, tak nie ma żaden typ zresztą.

Liryka- 5/5

Powstań, bracie Zinobiuszu, gdyż walka czeka nas, zaiste.- powiedziała postać ubrana w czarne szaty ze złotym krzyżem na plecach. Skąd wiem, co ma na plecach, skoro stoi przodem do mnie?- skonstatował zin, i zrozumiał, że jest w świecie alternatywnym. Tu widział wszystko, wiedział wszystko (Hahahaha wiedziałem, że to prawda Chojny, golisz klatę! HEHHEHEHEHEHEHE domyślił się zin), mógł wszystko. Moc była w nim silna, miał teraz ludzi, którzy rozumieli jego obrzydzenie do komercji i plastiku.
Bracie Zenobiuszu, jestem brat Grabiszczeus, i poprowadzę naszą armię w nadchodzącej bitwie, po której świat się zmieni- powiedziała pompatycznie postać w szacie z tym jebanym odblaskowym krzyżem na plerach, jak kamizela rowerzysty.
Wylewitowali (Taki kurwa niby Superświat a nawet szofera nie mogli podstawić, zauważył trzeźwo zin, już nie mówiąc, że brat Grabiszczeus potrzeby fizjologiczne załatwiał w locie, a "rykoszet's a bitch", powiedział do siebie zin, ścierając płyn z czoła) na pole bitwy.
Oczyma wyobraźni widział już, jak potężne zastępy wroga zmiatane są jego siłą woli, a bardowie śpiewają ody do Zina Walecznego, co Lil Wayne'om się nie kłaniał. Na dole jednak czekały tylko dwie postacie, jakiś odpicowany yuppie, w którym zin poznał sieaha z forum, na którym w poprzednim żywocie się udzielał i nauczał, i ten cholerny Lil Wayne, z tą samą twarzą nieskalaną myślą, co zawsze.
To mają być przeciwnicy?! Co to ma znaczyć- zdumiał się zin.
Nie lekceważ Bestii, bracie.- odpowiedział brat Grabiszczeus.
Ale zin go nie słuchał już, był w swoim żywiole, jego usta rozpoczęły już inkantację najpotężniejszego zaklęcia, jakie znali jego przodkowie. Teraz patrzyli na niego, i uśmiechali się, widząc swego potomka szarżującego na giaurów.


No właśnie, a jak jest z drugą stroną każdej płyty, czyli z produkcją?
Spokojnie, jest świetnie, choć wśród producentów same nołnejmy, to bity są idealne, na zacnych samplach, raz spokojne (Perfect Union), a potem agresywne, gdy trzeba (Wicked Land). Chyba tylko raz ("Flow Session Nr 1") trafił się podkład, którego można zaksięgować jako średni, sztampowy trochę. Poza tym praktycznie sam ogień! Jak już wspomniałem, bity są na tyle odpowiednie, że spokojnie można by z tego sklecić jakiś fajny singielek, który dałby trochę buzzu i $$$ panu Rino. Znamy go jednak, i wiemy, że tego nie zrobi, bo tak robi już od 20 lat (ponad).
Sądzę, że jakiś solidny mainstreamowy raper (ot, weźmy Buddena) byłby w stanie na tych bitach nagrać mainstreamową płytę roku. Ciekaw jestem, jak potoczą się losy producentów tej płyty i czemu nie uda im się zrobić szumu.
Oczywiście warto wspomnieć sampel z "Tony's Theme", czyli z tracka, który mnie prześladuje, i każe odtwarzać przynajmniej raz dziennie. Kojarzy się z wkurwionym Kubańczykiem, ogarniętym manią i szaleństwem, który zaraz zastrzeli najlepszego przyjaciela.
Cieszy, że w końcu K-Rino dostał należną mu produkcję, bo szkoda było czasem słuchać, jak tłem dla pięknych tekstów są jakieś marne pierdy rodem z pliku midi.

Produkcja- 4/5

OHŁOŃ!- ryknął zin kierując swe rozpostarte niczym szopny dłonie w stronę Lil Wayne'a.
OHŁOŃ!!!OHŁOŃ! OHŁOŃ no kurwa OHŁOŃ!!!- inkantował zaklęcie śmiertelne, lecz ku jego rozczarowaniu z rąk nie wystrzelił jasny płomień.
"OCHŁOŃ" a nie "OHŁOŃ", durniu!!!! - wrzasnął do zina brat Grabiszczeus, zajęty epickim pojedynkiem z sieahem, w którym żadna ze stron nie mogła zyskać przewagi.
Lecz dla zina było już za późno, bo Wayne, widząc jego niepowodzenie, rozpoczął kontratak.


Przejdźmy do podsumowania zatem.

Plusy
+ genialna warstwa liryczna
+ kapitalne koncepty, pancze, technika
+ brak wypełniaczy
+ trzyma w napięciu do końca
+ każdy song jest inny i oferuje mnóstwo
+ świetna produkcja

Minusy
- Nie ma! (no, refren w "I'll See You" jest taki sobie)

Tak się tworzy historia panowie, to zapewne najlepsze dzieło w karierze K-Rina, bo wątpię, by pobił kiedyś poziom, na który wzniósł się na tej płycie. Ta płyta ma wszystko, jest perfekcyjna, oszałamiająca, intrygująca, nawet pouczająca czasem.
Mam nadzieję, że to nie ostatnia pozycja w jego karierze, bo rap potrzebuje kogoś z taką wyobraźnią jak Rino.

Na kolana psubraty, król idzie.

Porażka nigdy jeszcze zina tak nie bolała. Czuł, że rozczarował, że zawiódł, że nie spełnił nadziei w nim pokładanych. Gorycz przelewała się przez niego, smutek, złość. Dłonie zaciśnięte w pięść szukały, w parze z rozumem i sumieniem, kogoś, na kogo można by przerzucić winę za klęskę.
Brat Grabiszczeus leżał rozczłonkowany 10 metrów dalej, a zin wiedział, że skalany porażką nie będzie mógł przejść przez Niebiańskie Wrota, strzeżone przez surowego, nieprzebłaganego św. Gabriela Digitalsoulusa.
Złośliwy umysł na chwilę przed odpłynięciem w nicość zaprezentował mu ostani obraz...
No kurwa no- wysapał.
Bo ujrzał stepującego do "Lollipop" Quentina Juniora, a jego harce i tańce wieczne być miały, odtąd, amen.
Kurwa jego juniora mać- szepnął zin, zanim ogarnął go wieczny mrok.

środa, 8 września 2010

Chingy- Success & Failure [September 7, 2010]


Ocena:


I like them black, white, Puerto Rican, or Haitian
Like Japanese, Chinese, or even Asian (okay)


no okay.
Nie czekaj

I like them black, white, Puerto Rican, or Haitian
Like Japanese, Chinese, or even Asian (okay)


hmmm, coś nie gra... No niby tak, ale to już beka dość zaprzeszła. Już dość się naśmiewano z Czingjego z powodu tego właśnie cytatu. Jak nie kojarzycie tego pana, to nie oglądaliście zapewne MTV w 2003, kiedy to "Hollidae Inn" było grane ZAWSZE niczym Fidel na Kubie nawet bez włączania mikrofonu. Kariera tego "rapera" toczyła się nawet nieźle, kolejne płyty sprzedawały się zacnie, nadszedł jednak rok 2010, kolejny cd (ponoć Chingy stwierdził, że to mixtape, nie znalazłem jednak potwierdzenia) i pewnie parę wniosków na temat przyszłości swojej i swojej kariery po premierze tego cd będziemy, mocium panie, mogli wyciągnać


Witam przede wszystkim mego gościa, nazywa się on Biebekwon, kiedyś znany jako Raekwon The Chef.

Ja: Elo mudzin
Raekwon: Yo word is bond God, shit is real, one love, what's crackin son, peace God.
Where my niggaz, bitches and biebers at? Where they at I ask you God, word, where they at God that's all I gottsta say God, that's all i gottsta say.


Introdukcję mamy za sobą, przejdźmy może do recenzji, Raekwon mi w tym pomoże.

SUCCESS
czyli Son that bass is killking me son, one love God

Wiecie może, po czym ja wiem, że album jest świetny? Nie wiecie? A chcecie może się dowiedzieć? Po tym otóż, że nie nagrał go ktoś o ksywce Chingy :(, choć oczywiście to półprawda, w końcu pierwszy cd zawierał bangery poganiane bangerami, trzeba było tylko wyłączyć na chwilę procesy myślowe, by docenić choć trochę "Jackpot".
Niemniej nie liczę nigdy, że Chingy nagra klasyka, nie dlatego nawet, że klasyk musi być genialny lirycznie (pokażcie rewolucję tekstową na "The Chronic"), ale dlatego, że raper z St. Louis jest po prostu w ten tekstowy deseń marny, a jakiś liryczny poziom musi być osiągnięty jednak.
Dlatego raczej więcej niż 3,5/5 nigdy bym mu za nic nie postawił.
Ale 3,5/5? Spokojnie, taką ocenę dostają u mnie płyty oferujące sporo rozrywki. A "Success & Failure" właśnie to oferuje, i to w wysokiej dawce.
Tak dobrej jakości mainstreamowych podkładów nie słyszałem od kiedy Big Boi zszedł z głośników. Bity są po prostu pierwsza klasa, słychać, że pan Ching-aling ma talent i dobre ucho jeśli idzie o dobór muzycznych teł na swoje bity.
Są to produkcje jednocześnie hitowe, ale bez zbędnej wsi i klimatów przytupankowych z remizowych potańcówek. Serio, każdy kawałek na tym cd mógłby śmiało być singlem. Moim faworytem jest chyba "All I Know" (tak samo zresztą "Diamonds" o którym potem), bardzo zacny, typowo południowy podkład, który w samochodzie czy furmance zapewne sprawdzi się świetnie, podobnie zresztą jak "Money Brought Me Back". Jedyny średni podkład, do "Git It Boy" tonie w zalewie zacnego warsztatu producenckiego na tym albumie. Tylko kto to produkował? Nie znalazłem niestety listy producentów póki co, może Trackstarz znani z poprzednich płyt Chingy'ego?
A może zrobił te bity O.S.T.R.? Wszystko możliwe, dajcie znać jak co ziomy dobre.

Failure
czyli What the fuck he mean son, word, did he just say "I play hoes like the arcade" God?

No tak, ale jest też kwestia liryki na "Success & Failure". Cóż, wiecie czego się spodziewać, cytat z pogrywaniem z dziwkami niczym z grą zręcznościową jest tu jednym z rodzynków tylko. Na szczęście nie stwierdza na płycie, że wychował się na Rakimie i Wu-Tang Clanie (Shit is real son).
Jak jesteś wyczulony na rozmaite durnoty i głupoty w tekstach raperów, to może lepiej nie sprawdzaj tego wydawnictwa. Znajdziesz tu tylko to, czego nienawidzisz- seks, hustling, dziwki, (Where the Biebers at God?), no Biebera nie ma na szczęście, ale poziom linijek wiele ponad poziom songów tego zacnego wokalisty nie wznosi się.
Słychać czasem, że Ching-aling chce brzmieć jak Pimp C (All I Know) albo jak Lil' Wayne (Money Brought Me Back), ale mimo wszystko jest to dalej próbowanie. Chingy nie ma swojego stylu, nie jest w żaden sposób charakterystyczny, nie ma za grosz charyzmy, prezencja majkowa kuleje, przekaz puka w dno od spodu, depcze 5 elementów każdym wypowiedzianym w mikrofon słowem. Jakby Kool Herc rzeczywiście miał coś o tym powiedzieć, to "Szajse" mogłoby okazać się zbyt mało naładowane odpowiednimi do marności lyricsów na tym cd emocjami.
Na dodatek "All I Know" i "Diamonds" to ten sam kawałek, tylko na innym bicie... No genialna niespodzianka po prostu. Gratuluję konceptu.
Także tu oczywiście spory minus, za wszystko, co związane z warsztatem raperskim.
Goście? Są, 8Ball i Lil' Flip, obaj oczywiście daleko poza zasięgiem Ching-alinga (That's blatantly homosexual Son, word God, fuck is wrong with you God), więc przepaść widoczna jest nawet wyraźniej.
Jedno pozostało dobre, to jest jego flow, nie ma problemów z ujeżdżaniem podkładów, nie ma tu może progresu, ale cafki też nie ma.
Może więc podsumujmy:

Plusy
+ wybitna produkcja
+ wielki hitowy potencjał
+ nie męczy już tak tym swoim głosem
+ word God?

Minusy
- liryka i prawie wszystko, co z emceeingiem na znośnym poziomie związane
- brak charakteru, charyzmy, pierdolnięcia
-word God! :) [rozpromieniony]

Ocena dalej relatywnie wysoka, bo naprawdę słucha się tego świetnie.
Chingy udowodnił, że za bangery powinni się brać specjaliści od nich (piję np. do "bamgerów" na płycie Reflection Eternal), i robić to poprawnie.
Śmiem twierdzić, że z takimi bitami nowa płyta Buna B z UGK istotnie mogłaby się ubiegać o owe 5/5 w magazynie "The Source".
Jest to idealny album do samochodu, zapewne kluby w ATL czy tam innym Memphis będą tętnić bangerami wyciekającymi z tej produkcji.

Po raz kolejny pokazane zostało, że do nagrania dobrej płyty wystarczą tylko mocne bity. Puryści będą kręcić głową? Ich sprawa.
Jest to zasadniczo cd dla każdego, jest w miarę uniwersalny i zadowoli każdego fana mainstreamowego grania, nieważne czy jest Japończykiem, Chińczykiem, czy Azjatą.
Yooo that was tight Gooooooood, real fucking wit God
Pytanie o przyszłość Ching-alinga pozostaje jednak otwarte, bo rapero-bangerowców w rapgrze sporo, a dolarów i serc fanów niewiele do zagospodarowania. Zobaczymy, jak przyszłość zweryfikuje losy tego pracowitego, acz marnego rapera. Wróci na tron, czy skończy na feacie z Bieberem ( :( :( :( ) i z ręką w nocniku? To wszystko w następnym odcinku, stay tuned.