niedziela, 31 lipca 2011

Nie-Dj Khaled- We The Best Forever [July 19, 2011]


Nie-Ocena:



Nie-Liryka

Nie-Muzyka

Nie-Klimat

Moim odwiecznym, acz niespełnionym marzeniem było stać się kimś sławnym. Być pięknym, bogatym, szczęśliwym, zdrowym, respektowanym, potężnym i przede wszystkim nie zeszmacić się w procesie dochodzenia do tego. Choć niektóre z powyższych w jakimś stopniu udało mi się doprowadzić do skutku, fakt pozostaje faktem. Nie jestem dziś w żadnym stopniu ani potężny ani piękny. Z opiniotwórczą rolą mą też nie najlepiej.
Spójrzcie zresztą na to pod tym kątem- Sieah recenzent omawia rapowe albumy na swoim blogu, który nazywa się "What Would Kool Herc Say".
Raz- żaden z sieaha recenzent, dwa- omawia marnie, trzy- Kool Herc na pewno nie przyznałby się do jego twórczości.
Nie użalając się zbytnio nad sobą spieszę donieść, skąd u mnie takie wnioski.
Przeczytałem bowiem wstęp do biografii Dj'a Khaleda na wikipedii:
DJ Khaled, właściwie Khaled Bin Abdul Khaled– amerykański DJ i producent muzyczny palestyńskiego pochodzenia.
Zgodne z rzeczywistością jest tylko palestyńskie pochodzenie.


Dj Khaled to bowiem żaden DJ, ani producent muzyczny. Zdarzyło mu się w karierze sklecić kilka nawet znośnych bitów, ale nie ma co udawać, ze na jego albumach w kwestii producenckiej odgrywa jakąś wybitnie znaczącą rolę. Odpowiada jedynie za ostateczną selekcję, a także za zebranie do kupy całego tego rapowego towarzystwa.
A że czasem rzeczywiście kupa z tego wychodzi, to już inna sprawa. Khaled swoje robi. Jeśli więc, towarzyszu obywatelu, szukałeś w rapie jakiegoś spryciarza, to lepiej trafić nie mogłeś, bo Khaled swoją markę buduje prawie wyłącznie na cudzych nazwiskach, od siebie dodając jedynie sporadyczne, dość irytujące wstawki krzykowe (jest takie słowo, odbrevikuj się cenzuro łaskawie).
Pozostając w klimatach ludzi, którym często przypisywane są sukcesy innych, albo ich sukcesy nie istniały, nawet jeśli inni tego chcieli, przejdźmy do szczegółowszego omówienia nowego nie-dzieła Khaleda.


Przykład 1:
Eric B & Rakim.
Wielu ludzi dalej myśli, że Rakim w duecie był od rapowania, a Eric B od bitów...

Zasadniczym składnikiem każdej takiej nie-producenckiej składanki jest nie tylko dobry dobór bitów, ale przede wszystkim raperów. Nie-Khaledowi samemu nie zawsze się to udawało. Pojawiali się dziwni goście (choćby Nas, który za wuj nie pasuje do takiej stylistyki), pojawiały się karkołomne kolaboracje, które raziły słuchaczy z powodu wręcz himalajskich różnić umiejętności między raperami (Bun B i Soulja Boy albo T.I. i Birdman na jednym songu, whoa). Zawsze na na nie-jego płytach pojawiały się jakieś tam bangerki, zacne tracki do posłuchania i puszczenia w odtwarzaczu samochodowym, niemniej nie zdarzyło mi się przy żadnym z nie-jego wydawnictw zatrzymać na dłużej.
Myślę, że ogólnym problemem takich składanek jest to, że charyzma, osobowości tak wielu ścierają się w tak niewielkiej przestrzeni, i tak naprawdę cierpi na tym spójność, jednolitość płyty, a także jej tematyka i ogólne przesłanie.
Z drugiej strony, przy założeniu, że wszyscy raperzy się postarają, możemy dostać bardzo strawną mieszankę, na dodatek, idąc dalej, na dobrych bitach.
Mieliście okazję zapewne słuchać płyty Travisa Barkera z tego roku, to wiecie, o czym mówię. Udało mu się sporządzić całkiem fajne danie, zapraszając do zabawy znanych i lubianych.
Khaled niby robił to samo, ale mu nie wychodziło.
W końcu jednak the lightning has struck, a Khaled nie-wypuścił na rynek coś wartego twojej uwagi.


Przykład 2:
Gregor MacGregor.
Wielki możnowładca kraju Poyais. Nabrali się, oj nabrali, ich sakiewki też.

Są na tej płycie cienie i blaski. Przede wszystkim, dobór raperów się wyjątkowo Khaledowi udał (bo w końcu w tym miał udział wiodący). Każde dziecko dziś wie, że nie ma lepszego połączenia niż Busta Rhymes + Twista, każde dziecko wie, że Drake jest w naprawdę dobrej formie, a ponoć nawet każdy kurwa plemnik dopiero co wypluty z tatusiowego kutafona prosto na twarz pani hydraulik (a co, czemu to zawsze kobiety muszą zdradzać z ich męskimi odpowiednikami? choć z drugiej strony- widzieliście kobietę hydraulika?) wie, że Ludacris jest w formie olimpijskiej.
To co ten pan powyczyniał tam na tych bitach, to jest epic, epic, epic shit.
Pancze, bezczelność, luz, flow, swagger, głos- wszystko emanuje z tych linijek niczym głupota z raportu Antka Maciereezy'ego.
Strzałem w dziesiątkę było umieszczenie go (Ludy, nie Antka) na kawałku z Jeezym. Świetnie się uzupełniają, a bit Lexa Lugera to lekki prztyczek w nos dla tych, którzy twierdzą, że chłopak nie ma talentu.
Naprawdę wielkie brawa dla Ludy, ale na wyróżnienie zasługuje też Busta Rhymes.
Zawsze twierdziłem, że Bussa Bus jak tylko chce, to zostawia konkurencję w tyle. Szybkie rapsy w jego wykonaniu to poezja dla uszu każdego ogarniętego fana tej muzyki.
A jak dodam, że ci panowie występują na albumie nie jeden raz, to zaczyna być niebezpiecznie.
Swoje do ognia dolali także Drake, który świetnie zaprezentował się na "I'm On One", nie dając szans Rossowi i mentorowi swemu Weezy'emu, Bun B, Game i Twista na "Welcome To My Hood (Remix)" czy też Rozay na "Welcome To My Hood".
Warto zauważyć, jak ładnie poradziły sobie świeżaki. Meek Mill, Cory Gunz, Wale, Vado, Ace Hood- każdy zaprezentował wysokie umiejętności.
To chyba pozytywne, że Khaled na nie-swojej płycie dał poszaleć zarówno weteranom, jak i młodzikom. Track "Future" może być proroczy przecież. Chłopaki mogą faktycznie być przyszłością rapu.
Zwraca uwagę też jeszcze jedno, że raperzy są dobrani pod względem umiejętności, w każdym przypadku. To naprawdę służy spójności, jakkolwiek poszarpana by ona, z powodów wymienionych wcześniej, nie była.
Jak kogoś interesuje tematyka, to oczywiście kręci się ona wokół umiejętności panów, ich respectu ulicznego i ich kont bankowych... i tu małe "ale"!
Mamy bowiem na trackliście zarówno śpiewane "Legendary", na którym swoje wokalne skille prezentują Ne-Yo, Chris Breezy i Keyshia Cole. Fajny pomysł, wielkie brawa, ciekawy przerywnik. Chyba tylko Rihanna może hejtować.
B.o.B zaś na kawałku "My Life" robi to, co umie najlepiej, czyli nawija o kwestiach głębszych niż kreski na stole i stringi na hołsach. Dodaj do tego wokal Akona, a masz gotowy magnes dla fanów gejrapu.
Nie jest może tak, że cd jest zróżnicowane lirycznie, ale oferuje kilka godnych przerywników między wynurzeniami samców alfa.

Ok, może razić trochę skrzywienie nie-Khaleda w stronę południa, bo ja np. wyobrażam sobie takiego Joella Ortiza czy Royce'a wręcz masakrujących te bity.
Musimy to jednak przeboleć, i zastanowić się, czy to rzeczywiście tak wielka strata, a wspomnienie o wschodnim przecież Buście niszczącym tu wszystkich zamyka już chyba tę kwestię.
Niemniej, jak jesteś eastcoastowym purystą, to nie znajdziesz tu niczego dla siebie.
Łaskawie więc wypierdalaj, i nie wracaj więcej na tego bloga przygłupie.



Przykład 3:
Mjr. Henryk Sucharski.
Dowódca obrony Westerplatte, hehe.


Osobną kwestią są tutaj refreny. Mało kto wie, i mało kto ma odwagę przyznać, jak ważnym elementem piosenki owe są. Niektórzy nawet jarają się kawałkami bez nich...
Świeczka dla nich, i do konkretów.
Na hookach same znane nazwiska, które spisały się nad wyraz dobrze.
Szczególnie pozytywnie zapamiętam Drake'a, Cee-lo, Mary J. Blige a także, o dziwo, T-Paina, który ostatnio same dobre opcje uskutecznia. To on uratował track z Birdmanem.
Fajnie, że Khaled nie oszczędzał na tym polu, bo wstawki śpiewane brzmią profesjonalnie, a i nawet uraczył nas swoim poczuciem humoru, bo jak inaczej niż bananem na twarzy zareagować na refren Waki Flocki na "I'm Thuggin"? Hejterzy pewnie będą psioczyć, i oni raczej będą doświadczać banana piany i nienawiści w dupie.
Waka Pow Flocka Pow Flocka Waka im w ich wielkomiejskie, wymogliwe i roszczeniowe rowy.



Przykład 4:
Milli Vanilli.
Muzyczne gwiazdy, że hej.

Khaled zadbał o nie-produkcję w sposób drobiazgowy.
Miał koncept bangerskiej płyty, z kilkoma chwilami wytchnienia. Mamy zarówno imprezowe beheadery, typowo południowe cykacze (We Thuggin, Welcome To My Hood czy też "Can't Stop") jak i spokojniejsze, bardziej wyluzowane podkłady (I'm On One, I'm Thuggin, Legendary), by w międzyczasie zaskoczyć idącymi w stronę poprocka "A Million Lights" czy też mogącego zmieścić się na jakimś szanującym się nowojorskim albumie "It Ain't Over Til It's Over". Pierwszy song na trackliście to idealny przykład syntetyku, który wkręca się za którymś razem. Nie skreślaj go od razu.
Wśród producentów między innymi Danja, wspomniany Lex, The Runners czy Boi 1da. Nie są to może nazwiska z pierwszych stron gazet, ale swoje zadanie spełnili bardzo dobrze.
Jest to typowo południowa płyta, taka, jaka powinna być z tymi nazwiskami w rubryce "Writers".
Klimat budowany jest na tyle umiejętnie, że ma się wrażenie, że to rzeczywiście jest reprezentacja najmocniejszych argumentów, jakimi w 2011 może uderzyć dirty south.
Jestem w stanie postawić tezę, że to najlepiej nie-wyprodukowany album Khaleda. Nie ma tu tandety, pójścia na łatwiznę, przeginania w stronę plastiku ani silenia się na prawdziwość.
Jak szukasz mocnej produkcyjnie południowej płyty, to może być to najlepsza w tym roku, póki co, oferta.
Dobrze wymieszane cykacze i spokojne tracki, syntezatory i bassy vs. rnb i pop, to zawsze przecież przepis na dobry cd.
Bangery, głupcze.


Przykład 5:
Dr. Dre.
Myśleli, że sam sobie pisze teksty, a nawet, że sam robi bity.


Ej, to On, tam, w tym Maybachu:
+ Udana produkcja
+ Dobry w większości dobór raperów
+ Mocne refreny
+ Zróżnicowanie klimatyczne
+ krzyki Khaleda ograniczone do minimum
+ Lepsze niż poprzedniczki


Ty, hehe, to ten, tam w tym Oplu Astra?:
- Plies, Birdman
- humorystyczne raczej wstawki Waki
- takie płyty nigdy nie są spójne
- wersy samego Khaleda (wtf)



Przykład 6:
Dj Khaled.
Dj, nie Dj, Oj Da Juiceman też niby Oj, acz nie Simpson. Ya dig?


Możesz nienawidzić Khaleda za to, że krzyczy, za to, że nic nie robi, nawet za to, że on już to robił z kobietą. Nie ma idealnego przepisu na człowieka, na płytę doskonałą też.
Nie-Khaled nie stara sie odmienić gry, czy nawet swojego wizerunku, na siłę.
Robi to, co zwykle, zbiera fejmowych gości, dokłada fejmowych producentów i puszcza to w świat.
Pierwszy raz wyszło mu to tak zacnie, może więc warto dać mu szansę raz jeszcze.
Nawet jeśli nie wierzysz Pliesowi, który w swoich linijkach przewija, że zna prawdziwego Noreagę.
Bo nie zna. Ty też nie znasz.
Khaled też pewnie nie, dlatego zamiast gangsterzyć nie-nagrywa płyty.
Tylko od fanów zależy, czy zrobi następną. Ci go nie zawiedli, "We The Best Forever" jest najlepiej radzącym sobie w czartsach albumem tego nie-Dj'a.
Można zapewne oczekiwać kolejnego projektu krzykacza z Miami.
Choć w świetle innych wydawnictw z tego roku blask tej płyty blednie, i nikt normalny nie odważy się powiedzieć, że oni rzeczywiście są the best forever, to tak podany i tak skonstruowany twór to prawdopodobne opus magnum tak-Palestyńczyka.
Możesz sobie darować jego poprzednie dokonania, i zacząć od tego.

PS: Aha, żeby nie było, że tak wszystko jest względne, skoro u Khaleda jest.

Nie-Dj Khaled- We The Best Forever [July 19, 2011]

Written by: sieah
Produced by: sieah
Backup dancers: Beyonce, Vida Guerra
Cannon Stuntman: Nasir Jones
Illuminati Representative: Shawn Carter

czwartek, 14 lipca 2011

Theophilus London- Timez Are Weird These Days [July 19th, 2011]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat

Eksperymenty muzyczne są jak rządowe reformy. Każdy ich chce, wszyscy gardłują, by ich było najwięcej, bo w przeciwnym wypadku zdrowa tkanka społeczeństwa rakowacieje i obumiera. Jak tylko któreś z nich dochodzi do skutku, to pojawiają się głosy sprzeciwu, oburzenia, pojawiają się związki zawodowe, rzecznicy wykluczonych i pokrzywdzonych, populiści obiecują korzystne dla tłumu decyzje bez potrzeby uciekania się do drastycznych ruchów. Reformatorzy/eksperymentatorzy zostają zakrzyczani, zaszczuci, sprowadzenie do parteru. Wie o tym coś choćby Common pamiętający chłodne przyjęcie płyty "Electric Circus" czy też Obama, który przeprowadził reformę służby zdrowie wbrew tak wielu.
Muzycznie w tym roku przejechali się, bardziej lub mniej ostro, na udziwnianiu i romansowaniu z innymi gatunkami raperzy Blueprint czy Lupe Fiasco, i pewnie wielu jeszcze czeka ten smutny los.
Jednakże po wysłuchaniu płyty, której tytuł widzicie trochę wyżej, jestem przekonany, że młodego rapera z wcale-nie-Londyny tylko Brooklynu, Theophilusa Londona, spotka coś znacznie bardziej przyjemnego.


Ten chłopaczyna, noszący się trochę jak Kid Cudi, i nawet podobnie do niego brzmiący, ma bowiem kontrakt z poważnym lejbelem, Warner Music konkretnie.
Jestem pewny, że przy odpowiedniej promocji i dobrym doborze singli Theo ma szansę na całkiem owocną karierę. Przełamuje bowiem pewne bariery, miksuje przyjazne sobie gatunki i w końcowym rozrachunku brzmi jednocześnie przebojowo, jak i hipnotyzująco.

No, ale po kolei.


Dlaczego T.L. jest lepszy od Jarosława Kaczyńskiego, czyli:
1.
T.L. nie uważa, by śląskość była zakamuflowaną niemiecką opcją.
Co więcej, słychać na płycie, że nie pogardziłby pewnie nawet śląskimi kobietami, o ile oczywiście byłyby wystarczająco ładne. A wiecie, jak wygląda śląska kobieta, gruby babochłop w kuchennym fartuchu, używająca jakiegoś górniggerskiego slangu typu "fest" albo "kaj ty idziesz jo".
Plus za to dla rapera, odwaga zawsze w cenie.
2.

T.L nie stracił brata w katastrofie lotniczej, nie ma więc potrzeby ronienia fałszywych łez, domagania się do premiera Donka prawdy o mgle Putina, nie ma pojęcia i zapewne w ogóle by go nie przejęła zagwozdka mistycznych 15 metrów.
Tak naprawdę to niewiele rzeczy wydaje się go przejmować, cd jest raczej hedonistyczny w swojej wymowie, na pewno mniej rozkminkowy niż dowolny cd/mixtape Cudiego. Jeśli uważasz, że Cudder trochę zamulał, to tu masz panaceum na twoje, skądinąd dziwaczne i nieheteroseksualne, fochy.
3.

T.L. nie mlaska w trakcie rapowania. Trzeba przyznać, że świetnie brzmi ze swoim flow, głosem na takich podkładach. Dość charakterystycznych, nie każdy by tu dał radę, taki Nas czy inny GZA robiłby z siebie pośmiewisko. Nie ma zasadniczo żadnych wad jego artykułowania, dykcji, jego przekazywania i dopasowywania się stylem do bitów.
4.

T.L. ma na pewno rachunek w banku, przyda się to niedługo, oj przyda.
5.

T.L. uprawiał seks. Sporo miejsca na płycie zajmują kobiety, czasem optymistycznie (Wine And Chocolates) czasem mniej (Why Even Try). Parę razy kopsnął się z tymi co mają cycki na dobrą balangę ("melanż" jest wybitnie pedalskim słowem), mamy z tego relację choćby w "Girl Girl $". Pozostaje więc w głębokim przekonaniu, więcej, jestem pewny, że zadaje się z kobietami atrakcyjniejszymi fizycznie, a może i nawet intelektualnie od Jolanty Szczypińskiej.

----------------

To tak na wszelki wypadek, jakbyś oczekiwał ambitnych tekstów, konceptów i wszelkich innych przejawów gejrapingu. To jest mainstream pełną gębą, na dodatek okraszony elektronicznymi bitami, nie masz tu więc niestety czego szukać.
Wracając do lasek, są motywem przewodnim, ale nie jedynym. W "All Around The World" mamy trochę spostrzeżeń na świat, trochę bragga a nawet trochę niemiłych słów dla bezmyślnych fanek. Może i niezbyt odkrywcze, ale jakże refreshing.
Jak jara cię rap dobrze brzmiący, bujający, przebojowy, a nie niosący wielkie i wzniosłe prawdy życiowe, nie lubisz silenia się na mesjanizm, a szukasz płyty na której jest tylko dobra zabawa, to lepiej trafić nie mogłeś.
Taka, a nie inna koncepcja płyty mogłaby nieść ryzyko przyćmienia rapera przez niesamowicie esencjonalne, zapadające w pamięć podkłady. London ma jednak na tyle wypełniony pasek charyzmy, na tyle błyszczy, śpiewa, rymuje na owych podkładach, że jakakolwiek myśl o takich sprawach opuszcza cię szybko.
Szukając porównania niedaleko, bo w recenzowanej poprzednio płycie, to T.L. jest pod każdym względem lepszy od Based Goda. Nie jest to może wielkie osiągnięcie, ale muszę w takim razie stwierdzić, że Theo bardziej mi tu podchodzi niż Cudi. Śpiewa lepiej, ma lepsze flow, więcej energii, ma na tyle zdrowego rozsądku, że zatrudnia także inne osoby do robienia refrenów, refren w "Love is Real" będzie jednym z moich ulubionych. Jak rapuje o samodzielności, stawianiu czoła problemom w "I Stand Alone", to aż nie chce się wierzyć, że to jego pierwszy legalny LP.
Wyrobiły się te świeżaki co? Kiedyś Hova musiał zaczynać od noszenia torby na winyle za Jazem, teraz wystarczy myspace albo youtube, i kariera stoi otworem.


Dlaczego T.L. jest lepszy od tego, jak wygląda Beyonce w teledysku do "Best Thing I Never Had", czyli:
...
O kurwa, chyba się zapędziłem trochę, chyba trzeba poszukać czegoś sensownego.
Koncept nie wypalił.

Brrat brrat szanowana pani obyczajów niekoniecznie szacownych.
Widziałem, pedale truskulowy, przychlaście, jak robiłeś planking na kutasie Evidence'a. Widziałem widziałem.
Based God, co ty na takie dictum

No, ale kończąc ten niepotrzebny bridge, przejdźmy dalej.

Spierdalaj już proszę cię.


Tiesto z nadzieją patrzy, skoro na płycie dominuje elektronika

Tym, co czyni ten album tak monumentalnym, wiekopomnym, jest jednak, przy całym szacunku dla nawet niezłego warsztatu Theophilusa, muzyczna produkcja.
Udało się jej tam, gdzie tak zawiódł mnie ostatnio choćby Izza Kizza. Tworzy niesamowity klimat, łącząc rap z elektroniką, jednak na tyle różnorodną i na tyle elegancko ociosaną, by nie wkurzyć człowieka festyniarstwem z jednej strony i nie zanudzić "ambhicją" z drugiej. Tak prawdopodobnie brzmi najlepiej zrobiona mainstreamowa płyta hip hopowa łącząca z owym hip hopem elementy elektronicznego brzmienia. Mamy tu zarówno "dzisiejszobrzmiace" bangery, jak "Girls Girls $", które, stawiam buty sąsiada przeciw dolarom, będzie wybrane na singiel, jak i pięknie przypominające wspaniałe lata 80-te i jej wyjątkowo mocny nurt pop kawałek "I Stand Alone". Mamy klimaty bonanzowe w "All Around The World" a także rockowo-funkowe "Lighthouse". Wszystko brzmi świeżo, niesztampowo, perfekcyjnie pod względem masteringu i wajbu. Każdy podkład oferuje podróż w niezbadane dla wielu dotąd rejony pigularskiej muzy. "Wine And Chocolates" spokojnie dałby radę na jakimś albumie RJD2, oczywiście przyjmując, że zacny producent chciałby coś zarobić.
Choć może lepszym porównaniem będzie grupa Röyksopp. Jak znacie, cenicie, to wydaje mi się, że omawiany tu album może trafić w wasze gusta. Nie poszliście za tłumem nie zmieszaliście ich płyty "Junior" z błotem, to T.L. dostarcza wam podobnym wajbów, ale w raperskim wydaniu.
Nie znalazłem tu żadnego podkładu, który by mnie odstraszył, ba, nie znalazłem żadnego średniego. Po prostu jedna wielka impreza w starym dobrym stylu elektro-popu lat 80-tych.

Uwagę zwracają genialne refreny, w wykonaniu eleganckich kobietek, jak i warunki wokalne samego Teofila. Najlepiej zaśpiewany cd w tym roku, a kto wie, czy nie w historii.
Melodyjność wręcz uderza, wybija z tej płyty niczym mętna woda z zapchanego całodziennym klocem klozetu. Kto pracuje w biurze, ten wie, o co chodzi.


Szalony, najlepszy rocznik '84:
+ GENIALNA produkcja
+ Świeżość, świeżość, świeżość
+ W końcu udany mix rapu z elektro-popem lat 80-tych
+ Odważny zabieg takiej, a nie innej koncepcji płyty
+ Piorunujący poziom jak na debiut
+ Niezły MC za mikrofonem
+ Wybitne refreny
+ Urzekający klimat



Gimbus z 1997, fan Ostrego i K44:
- nie każdemu taki roztańczony klimat przypasuje
- wielkich tekstów tu nie znajdziesz


Nie znajdziesz płyty tak rytmicznej, przebojowej, tak lekkiej, niezamulającej, tak luźnej i tak luźno łączącej rap z latami 80-tymi, i ich brzmieniem, choćbyś szukał i oglądał Justynę Pochujanke całe lat. No, chyba, że jesteś wiernym czytelnikiem tego bloga i widziałeś wpis o "Melrose" Mursa i Terrace'a Martina. "Timez Are Weird These Days" świeżością przebija chyba jednak nawet ten pełen letnich bangerów superalbum z L.A.
Pokazuje ona, że niekoniecznie trzeba w rapie samplować soul i funk, by brzmiało to dobrze.
Teraz wypada tylko wypatrywać, czy Warner zapewni mu dobrą promocję, i czy Theophilus London będzie tylko gwiazdą internetu, czy znajdzie dla siebie miejsce wśród największych.
Warunki ku temu ma. Odwagę, niby jedno słowo, a jak wiele znaczy.