Ocena:
Muzyka
Klimat
Dwayne Carter całą swoją osobą uosabia marzenie każdego czarnego młokosa, uciekającego z getta, z rozbitej rodziny, z nędzy, smrodu, brudu, ubóstwa i elektoratu PiS. Od czasu premiery "Tha Carter 3" ten pocieszny karzeł jest na ustach całego świata, a przynajmniej tej części, która wypełnia sobie wolny czas słuchając gadania do sampli, zwanego dla niepoznaki rapem. Nie znam szczerze mówiąc nikogo, kto by obojętnie przechodził obok tej persony. Weźmy takiego np. Stylesa P z D-Block, jakieś 75% słuchaczy odpytanych nie będzie w stanie określić swojego stanowiska wobec tego, skądinąd zacnego, MC. Z Tunechim nie jest tak łatwo, z nim jest jak z Metallicą, brudasy toczą nieustanne batalie o to tylko, czy oni się skończyli po wiadomej płycie, czy może dalej "kopią tyłki". Wayne'a uwielbiasz, albo nienawidzisz. Nie ma opcji pośrodku. Cóż, może nie jest to powód do dźgania bawiącego w Hadesie Arystotelesa i wyśmiewania jego Złotego Środka, ale jakąś laurkę to raperowi z Louisiany wystawia. Takie podejście słuchaczy zwykle cechuje największe legendy, nikt o zdrowych zmysłach nie spiera się o jakiegoś Torae.
Jak dodamy do tego zaskakująco dobrą sprzedaż płyty w pierwszym tygodniu (965 tys. whoa) to pozostaje tylko zapytać, czy, wzorem tracka jakiś czas temu nagranego przez Wayne'a i Yo Gottiego, kobiety kłamią, faceci kłamią, a liczby nie, i czy recenzowana tu płyta zasługuje na takie właśnie wskaźniki RIAA i Soundscan.
Dziedzictwo Carterów solidnie ciąży na plecach Wayne'a.
Tak, tak można określić atmosferę towarzyszącą premierze tej płyty, zapowiedziom, singlom nawet. Żaden z singli nie zbliżył się nawet do hitowości "Lollipop", hajp na "C4" był zdecydowanie mniejszy niż 3 lata temu.
Bo czym była Trójka? Kamieniem milowym muzyki rozrywkowej i wyznacznikiem dla wielu aspirujących do mainstreamu raperów. Bez tej płyty nie byłoby raczej boomu na autotune, którego potem używali nawet tak niespodziewani tu zawodnicy, jak Ghostface Killah czy Blueprint. Na tej płycie znajdowały się też cudowne, zupełnie odmienne klimatycznie kawałki, które zamykały jadaczki nawet największym marudom.
Dwójka to z kolei Weezy jeszcze przed wielkim sukcesem, praktycznie bez słabego momentu, świetnie wyprodukowane i pomyślane. I chyba trochę zapomniane i niezauważane, a przecież to dirty south w najlepszym wydaniu, spokojnie wytrzymujące porównanie z choćby "King", "The Dude" czy "The Fix".
Jedynka miała naprawdę sporo mocnych momentów, genialną produkcję Manniego Fresha i Wayne'a może trochę jeszcze mniej nastawionego na karkołomne pancze, ale już w pełni wyewoluwo... wywelouw... wyleouw... uformowanego jako MC.
Pozostaje więc zadać sobie pytanie, czy Czwórka jest godnym następcą Wielkiej Trójki, czy tylko marnymi popłuczynami po esencjonalnych poprzednikach, niczym władca Cuauhtemoc.
They know Weezy got more white than the Backstreet Boys
Zastawiając się nad warstwa tekstową "Tha Carter IV", należy sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie- jakim tekściarzem Weezy jest?
Czy to James Joyce rapu? A może Tomasz Mann? (nie, to nie ten od Materny).
Ja bym go raczej określił takim rapowym Wolterem. Sporo przemyśleń od niego należy traktować z przymrużeniem oka, mnóstwo cytatów z jego dorobku to klasyki, i do samego końca, nawet po śmierci (w przypadku Wayne'a patrząc oczywiście w tym wypadku w przyszłość) wzbudza ożywione dyskusje, jest postacią niejednoznaczną i barwną.
I choć naturalnie format artystyczny Wayne'a jest znacznie ciaśniejszy niż ten wybitnego twórcy epoki francuskiego Oświecenia, to rozsądni ludzie zrozumieją mój myśli tok.
Bo Lil Wayne to, jak François-Marie Arouet, błyskotliwość, humor, przejaskrawienie i nierzadko absurd.
No, ale skoro już się naraziłem fanom Woltera, to czas przejść do faktycznego opisu tego, co Wayne zmajstrował na płycie.
Believe this, my nina's got more shelves than Adidas
Na początek mocne stwierdzenie- Lil Wayne tekstowo nie zawiódł na tej płycie.
Tam, gdzie tylko mógł, albo tam, gdzie się odważył, zaprezentował swoje najlepsze strony, nie nadużywając hashtagów, nie uciekając się do jakichś pseudo-nowatorskich zabiegów. Jeśli podobał ci się "I Am Not A Human Being", to jesteś w domu.
Wayne swobodnie operuje konwencjami w kwestii wrzucania niewiarygodnych i niezupełnie przemyślanych onelinerów.
Tunechi you a murderer, boy you just be killing shit
Yeah you know that money talk, I am the ventriloquist
albo
Life is a choice, and death is a decision
Times have changed, but fuck it get a new watch
Takich linijek na płycie jest naprawdę mnóstwo. Można oczywiście sobie narzekać, że to już było, że ile można tworzyć wariacji na temat "life's a bitch...". Można też psioczyć, że po poniedziałku jest wtorek a imię Waldemar zaczyna się na "W" a nie na bardziej bohemiarskie "Ę". Ludzie, którym nie podoba się liryka Wayne'a, przypominają mi socjopatów, którzy lubią wyrywać muchom skrzydełka. Rozkminiają te wersy Wayne'a, jakby recenzowali tomik poezji.
Ojej, to nie ma sensu, przecież Wayne nie jest samolotem :(:(:(:(
Oczywiście takim życzę powolnej i bolesnej śmierci na jakąś wyjątkowo paskudną odmianę nowotworu.
Faktem jest natomiast, że na praktycznie wszystkich kawałkach Lil Wayne tutaj jedzie perfekcyjnie. Swoim charakterystycznym flow maluje wystarczająco dobre obrazy, wystarczająco dużo wplata w to absurdu i humoru, by brzmiało to interesująco i satysfakcjonująco.
Jeśli tylko nie jesteś znudzony konwencją, manierą rapu, jaką przejawia ostatnio Wayne, to nie powinieneś się rozczarować.
Tym bardziej, że można tu znaleźć także coś innego, niż typowe Waynowe crazy-braggadocio. "President Carter" czy "Abortion" to świetnie napisane, niejednoznaczne popisy charyzmy i kreatywności Tunechiego, a "Mirror" to introspektywny hicior który spokojnie może ustać wszystkie rundy z "I Miss My Dawgs". Grzechem byłoby nie wspomnieć o bardzo klimatycznym "Nightmares Of The Bottom", perfekcyjnie pojechanym "She Will" czy genialnym tekstowo, singlowym " 6 Foot 7 Foot". Sporo tutaj esencjonalnego Weezy'ego, całej jego persony, jego charakteru i niesamowitości.
Szkoda, że nie wszystkie kawałki działają tak magnetycznie, "How To Love" będący w całości wyśpiewanym, autotune'owym hymnem miłosnym niespecjalnie porusza, a nawet mierzi. Nigger to jest rap, czy Taylor Swift?
Nie inaczej jest z jego mroczniejszym odpowiednikiem, "How To Hate, byłby chyba nawet niezłym trackiem, gdyby nie zdecydowanie ZA DUŻY udział T-Paina. Tego samego T-Paina, którego chwaliłem jakiś czas temu tu na blogu za świetny refren na płycie Khaleda... Cóż, jego wycie na autotune i zbędne bridge odstraszają skutecznie od tego songa.
"So Special" będący kolejnym kawałkiem o płci pięknej, jestem w stanie ostatecznie zaakceptować.
Zaakceptować też bez problemu mogę to, jaką drogą poszedł Wayne, jaką ścieżkę obrał, jeśli idzie o tworzenie hip hopowych utworów. Różnoracy recenzenci mają z tym właśnie ten problem, oczekują od Lil Wayne'a rewolucji, by potem w recenzji obok dać wtórnemu i nudnemu Random Axe ocenę 4/5.
Wayne ma to do siebie, że nudny nigdy nie jest. Jest mistrzem w dostarczaniu lirycznej rozrywki, której to przykładów na "C4" nie brakuje w zasadzie w żadnym z kawałków.
two at the same time, call it changin faces
"Tha Carter IV" nie było tanią płytą. Producenci zaproszeni na ten projekt robią wrażenie. Sporo dolarów musieli wziąć panowie z duetu Cool & Dre (Dre nie jest cool, bo "Detox" znowu przełożony, hehe, no co? no dobra, dobra) czy z J.U.S.T.I.C.E. League. Nie ma jednak tu także natłoku fejmów, nie wiem, czy powinienem wiedzieć, kim jest Megaman czy Snizzy. Jak popatrzeć na wikipedii, to okazuje się, że powinienem znać T-Minusa czy Kenoe, ale z ręką na sercu (a nie na kutasie z powodu zajawki, że nowa recka sieaha w necie, perwersowaty skurwielu, pań to nie dotyczy oczywiście, możecie rączkę tam zostawić) odpowiedzcie, czy wy ich kojarzycie? Mieszanka producencka jest strawna, płyta ma zróżnicowany vibe, są bangery jak bangery "Blunt Blowin" czy "She Will", są spokojniejsze akcenty jak "Nightmares Of The Bottom" i "Mirror", za którymi podąża absolutny potwór, epicki "Abortion", który jest oczywiście najlepszym cutem z całego albumu.
Z "6 Foot 7 Foot" mam mały problem, linijki obu panów są świetne, natomiast na podkład kręciłem trochę nosem od jakiegoś czasu, na tle pozostałych, nawet "How to Love" czy "How To Hate" prezentuje się jak denerwująca, bzycząca mucha zakłócająca twój letni pobrowarny, hamakowy letarg na działeczce. No, ale cóż, Bangladesha ze wsi wygonisz, ale wsi z... sami rozumiecie.
Ktoś rozsądny doglądał produkcji na "Tha Carter IV", creditsy mówią, że to niejaki Cortez Bryant, czyli były Prezydent wytwórni Young Money. Wykonał swoją robotę rzetelnie, i wśród brzmień na albumie odnajdą się zarówno fani cykaczy i bangerów, jak i zwolennicy alternatywnej strony Tunechiego, budowanej wokół "Let The Beat Build" czy "Playing With Fire".
I'm married to that crazy bitch, call me Kevin Federline
Osobną kwestią są goście, którzy tutaj są jednym z jaśniejszych punktów płyty.
O przyjaźni Techa i Wayne'a wiadomo już dawno, był Weezy na "All 6's & 7's", jest N9ne na "Tha Carter IV". Tym lepiej dla Techa, należy mu się w końcu ta sława i dolary.
Jego zwrotki na interludzie są genialne, tak uderzająco różne, odmienne od tego, co prezentuje główny MC na tej płycie, że aż chce się to przewijać.
Bustę Rhymesa przemilczę, bo to, co ten człowiek wyczynia ostatnio, to zasługuje na poemat ku czci. Twój ulubiony rapera tak nie potrafi.
Wielkie brawa także dla Nasa, który udowodnił, że może się jednak czasem odnaleźć na bicie.
Może będzie to herezją, ale Rick Ross wparował z genialną zwrotką, charyzmą, energią, agresją, swoim tubalnym głosem i jak na moje to przyćmił gospodarza.
Wielką szkodą jest, że nie ze wszystkimi gośćmi Wayne zdecydował się skrzyżować szpady, i odpuścił sobie zwrotki na kawalinach z Nasem i Bustą czy tym z Andre 3000 i Techem.
To chyba najpoważniejszy zarzut wobec całej płyty.
Wiem, że każdy ma teraz kompleks "Renegade" czy "Made You Look Remix", ale chyba jednak lepiej polec w boju, niż czmychać w popłochu z białą flagą.
Takim bicz mółwom mówimy tu zdecydowanie "nie".
Zwłaszcza, że nie zawsze przecież musiałby wypaść najsłabiej, w końcu te skomlenie/dziamganie/jęki które wydaje z siebie Shyne, który nigdy nie powinien zamieniać upuszczania mydła w pierdlu na rymowanie do mikrofonu, nawet ja mógłbym swoją 16-ką rozjechać.
I got my angels on my shoulders and a quarter of that angel dust
Platyna w 2 tygodnie, na przekór wszystkim:
+ Bardzo dobra forma liryczna Wayne'a
+ Modulowanie głosu, zwane też flow, niezmiennie świetne
+ Świetni w większości goście
+ Dobre refreny (poza tymi T-Paina oczywiście)
+ Niezgorszy klimat, budowany spokojniejszymi trackami
+ A i bangerów sporo się znajdzie
+ Świetnie się sprzedaje!!! *
Yeah he kissed Baby and he was proud to do so:
- bit do 6 Foot 7 Foot
- stchórzenie przed konfrontacją z innymi raperami
- "How to Love" i "How To Hate"
- żałosny Shyne
- podły T-Pain
- TO PRZECIEŻ TEN SAM CO NAGRAŁ "LOLIPOP" :/ :/ :/ ;(
- mniejszy rozmach, swoboda niż na Trójce.
Friday the 13th thats the day that hell raise,
But ya'll boys 2 week, like 14 days
"Tha Carter IV" nie jest najlepszą płytą w roku 2011, nie jest lepsza niż "Watch The Throne" czy "Revenge Of The Barracuda", a nawet do "Doggumentary" trochę jej brakuje.
Podszedł tutaj Wayne do rapu na trochę mniej sposobów niż na "Tha Carter 3", mniejszą epickość zbudował. Nie jest może już tak intrygujący i nieobliczalny, a teksty, może poza lasagną, rzadko kiedy już tak bawią, jak kiedyś, ale nowy album to w dalszym ciągu warty sprawdzenia efekt muzycznego dorastania i ewoluowania.
Cieszy mnie wysoka sprzedaż, to dobrze, że ludzie dalej chcą kupować płyty.
Nawet jeśli Wayne nie zrewolucjonizował tutaj świata, nawet jeśli niepotrzebnie dissuje Hovę i Tylera the Wibratora (hehe), to nie był to stracony czas poświęcony na wysłuchanie tego, co też ten wariat sobie znowu ubzdurał w tej upalonej łepetynie.
Płyta raczej dla długoletnich fanów tego rapera, nie dla aspirujących neofitów, czy hejterów. Tych drugich nie brakuje, choć z czasem stali się karykaturami samych siebie, trzymają w rękach dłoń trupa prawdziwego hip hopu unosząc ją w geście triumfu, nie zauważając, że obiekt westchnień już dawno zaczął cuchnąć.
Bez zrozumienia podstaw, bez przyjęcia do wiadomości i tolerowania konwencji, w której obraca się Weezy, nie można obiektywnie ocenić jego dokonań. Jak dla ciebie Tunechi to dalej tylko gwiazdka, która nagrała "Lollipop", to marnujesz tylko swój czas. Wiem, że modne jest posiadania zdania na temat wszystkiego, ale zrób światu przysługę i choć raz zamknij mordę.
* To dla wszystkich osłów, którzy twierdzą, że oceniam płyty przez pryzmat sprzedaży, a do tej pory nie mieli wiarygodnego cytatu z mojej twórczości, który takie nastawienie by potwierdzało. Teraz już macie.
Wątpię czy panowie z J.U.S.T.I.C.E. League dostali dużo hajsu. Oni mają udział w "Johnie" tylko dlatego, że ten numer jest oparty na "I'm Not a Star", które w całości jest ich autorstwa. Dużo się tu nie napracowali, a głównym producentem "Johna" jest Polow da Don.
OdpowiedzUsuńT-Minusa nie znałeś? A 40 kojarzysz? O Boi-1da to się już nawet nie pytam. USA dostaje zmasowany atak prosto z Toronto.
Ten diss na Tylera to ogień przeokrutny!
Dobra recka, jak zwykle zreszta.
OdpowiedzUsuńWidze, ze wprowadziles juz "projekt" krotszych i zwiezlych recek.
Cartera sobie jutro przeslucham, bo jutro do szkoly trza wstac, niestety.
Ale przesluchalem w trakcie czytania Twoich wypocin Interlude i Outro i juz wiem, ze Busta i Tech wpierdolili mu plyte jednym kesem.
Jutro sprawdze, czy sie myle, ale raczej sadze, ze watpie.
Haj fajf czy tam inny piatak.
Ariche (co zrobiłeś z oryginalnym Archie?) Pollow Da Don i Rob Holladay z Hitmenów Diddy'ego dokładnie. Poplątane to jest trochę. W creditsach dokładnych jest bowiem napisane, że 2/3 Justice (bez bartolomeia) miało udział przy... pisaniu tekstów do tego tracka. Ktoś się pewnie solidnie pomylił. Sądzę, że powinni być w drugiej linijce przy producentach czyli wyjdzie na moje.
OdpowiedzUsuń"Widze, ze wprowadziles juz "projekt" krotszych i zwiezlych recek."
będą teraz coraz krótsze.
Coraz krótsze aż może spadną do zera znaków i nie będziesz nas katował tymi swoimi z dupy recenzjami?
OdpowiedzUsuńżartuję, jestem wiernym czytelnikiem
pzdr
Nie licz na to za bardzo, recenzować będę do końca świata albo do momentu, w którym USA będą miały nadwyżkę budżetową.
OdpowiedzUsuńsieah, zobacz credity przy "Teflon Donie". Rook i Colione są współautorami tekstu Rossa do "I'm Not a Star". Dodatkowo cały skład robił podkład do tego numeru. Może przy tekście "Johna" też pomogli Rickowi. Poza tym chodziło mi o to, że dużego hajsu nie dostali (jak to napisałeś) bo nie mieli wielkiego udziału. Tylko zsamplowano im numer, więc się nie wspięli na kompozycyjne wyżyny. Wątpię żeby Weezy wypłacił 3 najwyższe stawki dla Pow da Dona, Roba i J.U.S.T.I.C.E. League. Nie zdziwiłbym się jakby Ci ostatni dostali jakąś skromną kwotę. Po akcji z "Yacht Clubem" i "Guest House" wypowiadali się, że Def Jam zadecydował żeby ten sam bit pojawił się na dwóch albumach i to wytwórnia jest już właścicielem podkładu. "Teflon Don" też wyszedł w Def Jamie, więc pewnie zasady te same i wydaje mi się, że to oni najwięcej hajsu zgarniają w przypadku sampla skoro oni są właścicielami bitu. Przypuszczam, że panowie z J.U.S.T.I.C.E. League mają jakiś tam procent za kompozycję i tyle. Def Jam to kolos, więc pewnie sztab prawników dobrze dba o ich interesy.
OdpowiedzUsuńA może i tu i tu mieli taki sam udział? Nie widziałem informacji o tym, by byli z Wayne'em w studio, ale z drugiej strony zaprzeczenia też nie było. Mogą być na zasadzie co-producerów, a mogą też być tylko autorami samplowanego utworu. Tak zwykle jest przy saplach, ale biorąc pod uwagę rotacje "johna",. to tantiemy musiały być spore.
OdpowiedzUsuńSamo wykupienie sampla też pewnie nietanie. Wątpię, by panowie na tym byli stratni.
W creditach przy "Johnie" brakuje ich przy rubryce producentów za to twardo stoi "Contains elements of "I'm Not a Star"" także dźwięk samplowany. O stratach tu nikt nie mówi, ale grubsze dolce od panów z J.U.S.T.I.C.E. League pewnie dostali główni autorzy czyli Pow da Don i Rob Holladay.
OdpowiedzUsuńZ sampli jest gruba kasa więc twoje stwierdzenie było słuszne.
OdpowiedzUsuńDobra recka, płytę sprawdziłem pobieżnie tylko single póki co ale czeka na "półce" do odsłuchu.
W creditsach masz- Appears on courtesy of...
OdpowiedzUsuńTak nie jest zwykle przy wymienianiu źródła sampla, tylko w sytuacji gdy ktoś fizycznie coś tam majstruje, np. featuring. Sprawdziłem to choćby biorąc przed chwilą do ręki płytę "Blueprint" Jaya i patrząc na "Renegade" w kontekście sampla i featu Eminema (Eminem apears on courtesy...)
A z kolei na "Girls Girls Girls" nie ma w writerach Slick Ricka czy Q-Tipa.
Dobra opcja do rozkminki, pozostaję przy swoim jednak.
Ale w creditach przy "Johnie" jest tylko "Rick Ross appears courtesy of Def Jam Records" bo przecież Ross dograł featuring :-D. Później jest "Contains elements of "I'm Not a Star" written by W. Roberts, K. Crowe, E. Ortiz". No bo Bawse sam nie napisał tego numeru. Nie ma żadnej wzmianki o kimkolwiek z J.U.S.T.I.C.E. League pod względem produkcyjnym. Jakby pomagali to byliby wymienieni chociażby jak StreetRunner. A co do przykładu z "Blueprintu" to widocznie od 2001 roku niektórzy zaczęli lepiej dbać o swoje prawa i teraz są wymieniani. Bez dobrego prawnika nie ma co wchodzić w amerykański mainstream. Z tej okazji pozdrowienia dla Bangladesha.
OdpowiedzUsuńNie sądzę, by coś się zmieniło. Wojny o sample są very 1991.
OdpowiedzUsuńPoza tym track nagrywany w Miami, ojczyźnie Justice'ów, Weezy jest z Luizjany, Polow z Atlanty ;>
Także sam widzisz.
Czyli nawet do twojej top 5 2011 roku nie wejdzie?
OdpowiedzUsuńRaczej nie.
OdpowiedzUsuńniezła ta płyta ale bez presady, nic wielkiego, kilka trackow niepotrzebnych zupelnie, taka na szkolne cztery z minusem i pogrożeniem palcem
OdpowiedzUsuńJakby nie 2 czy 3 kawałki to byłaby moja płyta roku, podoba mi się kierunek w którym idzie Wayne.
OdpowiedzUsuńCzytając recenzje obok samej płyty najbardziej
OdpowiedzUsuńciekawiło mnie jak ocenisz zwrotkę Nasa. No i się trochę rozczarowałem bo uważam że jest niezłą. I trochę mnie dziwi pisanie że w końcu odnalazł się na bicie, bo ostatnio prezentuje dobra formę.
Co do oceny zgadzam się w 100%
Zwrotka Nasa jest dobra, to na pewno.
OdpowiedzUsuńA trochę złośliwości w jego stronę to już przecież moja specjalność, głównie by powkurwiać prawdziwków.
To mi ulżyłeś, swoją drogą ciekawe byłoby
OdpowiedzUsuńprzejście Nasa do Young Money co wydaje mi się
całkiem możliwe. Bo dokąd może udać się
Def Jamu?
Niewiele mu opcji zostało. W Columbii już był, Def Jamie, zostaje może jeszcze Mr. Jimmy i jego Interscope (związane z innym molochem UMG)?
OdpowiedzUsuńRaczej ta opcja odpada bo wątpię by chciał
OdpowiedzUsuńzwiązać się znowu z dużą wytwórnią nastawioną
na zysk. Jeśli nowy album będzie powrotem
to brzmienia z lat '90 to raczej Interscope
nie będzie zainteresowane współpracą. Po RED
Albumie kończy z nimi swą współprace Game bądź co bądź raper bardziej komercyjny.
Z małą wytwórnią niezależną jakby się związał, to by oznaczało emeryturę. Chyba za wcześnie na to. W sumie GOOD Music mógłby go przygarnąć, wydają np. Commona. No, ale są zależni od Sony BMG.
OdpowiedzUsuńMoże nie koniecznie z mała ale na pewno z taką która dawałby mu swobodę. Label Westa nie wydaje jego płyt co jest dla mnie jednoznaczne ze słabym marketingiem, bo czego Kanye może się obawiać?
OdpowiedzUsuńWybacz ale jeśli zawracam Ci 4 litery tymi komentarzami i jeśli odpisujesz przez grzeczność to zwalniam Cie z jakiegokolwiek obowiązku
Inwestycja w Nasa się nigdy nie zwróci, nieważne, czy promocja dobra, czy zła. Pod tym względem nie ma Nas co kombinować.
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy, dobrze, że komentujesz, nie muszą wpisy pod recką być koniecznie o niej.
Czy się nie zwróci to trudno powiedzieć,
OdpowiedzUsuńzależy czego się oczekuje. Osiągniecie nakładu w wysokości 1 miliona to szczyt tego co Nas
może zaoferować swemu wydawcy. Po ostatnim krążku z Marleyem a konkretnie jego sprzedaży widać że i Nasira przyszedł czas. To już chyba ten etap kariery gdzie można mówić o początkach
końca. Nie każdy jest biznesmenem, choć niektórzy są i samym biznesem.
Ostatnia platynka u Nasa była przy okazji "Streets Disciple".
OdpowiedzUsuńSądzę, że na złoto go jeszcze stać. Ale musi czymś zaskoczyć. "Brzmienie z lat 90-tych" to, nawet przy magii jego ksywy, jakieś 100k w pierwszym tygodniu.
Tylko że SD jest albumem 2 płytowym. Dla
OdpowiedzUsuńmnie np. brzmienie z lat 90-tych nie oznacza
plusu. Rap powinien iść na przód, mam nadzieje że płyta będzie zgrabnie łączyć hip hop sprzed dwóch dekad z rapem współczesnym. Singiel z nadchodzącego projektu brzmi jak rodem z Dema nawet nie z Illmatica. Co do Nasa to tylko solidny album może mu zagwarantować dobrą sprzedaż bo wątpię by znalazł się na krążku jakiś benger. Magia występów gościnnych też raczej nie przemówi do współczesnego
Polscy raperzy się cieszą ze złota jak wydają 2-płytówkę, dajmy Nasowi też trochę radości.
OdpowiedzUsuńLata 90-te są fajne, i mogą dać nawet niezły finalny produkt, ale to będzie odwrócenie się od młodszego człowieka, który wychował się na "Carter 3" a nie na "Illmatic" i to będzie prawdziwa emerytura. Może też zrobić psikusa- nagrać płytę pełną cykaczy plastikowych i uzasadnić to- No przecież No Limit i Cash Money też działały w latach 90-tych.
Ale pozostaje wciąż 1 singiel. Brzmieniem bardziej przypomina przełom lat 80/90.
OdpowiedzUsuńWiec raczej nowoczesne brzmienia nie zaszczycą
tej płyty. Jak to mówią pożyjemy zobaczymy.
Tak przez całą swoją kariere to ile Nas zarobił kasy? Z 20 mln? Z góry sory, że nie na temat ale mnie to ciekawi. A co do Cartera 4 to zgadza, się z oceną
OdpowiedzUsuńCiężko powiedzieć, ale na pewno jest ustawiony na całe życie, nawet z Kelis ciągnącą alimenty.
OdpowiedzUsuńW ogólnym rozrachunku sądzę, że więcej niż 20 mln zielonych.