środa, 10 sierpnia 2011

Jay-Z & Kanye West- Watch The Throne [August 8th, 2011]



Pt. 1- Kanye West


Ocena:



Jesus Raps

Jesus Produces


Bycie królem to nie lada wyzwanie. To nie tylko zgraja opancerzonych zabijaków na każde zawołanie i ochotne świeżutkie dwórki po godzinach, to nie tylko zarządzanie niebotycznym skarbcem, o nie, to nawet coś więcej niż kazirodcze zabawy z córkami ze wszystkich 32 romansów czy pasowanie na rycerzy najbardziej majętnych szlachmościów.
To także odpowiedzialność za całe rzesze poddanych, test rozsądku i umiaru, sprawdzian granic własnego intelektu, przebiegłości, a czasem nawet chytrości i umiejętności zadania skrytobójczego ciosu 10 minut przed przeciwnikiem.
Przede wszystkim jednak, rządy absolutne to niebywale wręcz dogodna okazja, by sprawdzić, czy ma się nosa do doradców.
Kanye West pokazał, że nie ma problemu z tą sferą akurat już przy okazji premiery swojej ostatniej solowej superpłyty "My Beautiful Dark Twisted Fantasy".
Pomoc uznanych nazwisk, takich jak Q-tip, RZA, czy już do kresu żywota chyba niedoceniony Mike Dean to cegiełka tak samo istotna w całej konstrukcji, jak ego czy wygłupy Kanye Westa. Z początku niezauważone, a bez nich prawa fizyki, czy też nieubłagane prawa rynku, spowodowałyby artystyczną wywrotkę.
Na "Watch The Throne" bohaterowie drugiego planu są tak samo istotni i nieodzowni.
Czas w iście królewskim stylu, z królewskim gestem, acz może mniej królewskim językiem opisać rolę Kanye Westa w całym projekcie. Część druga, Jay-Z, niedługo.

Jesteś królem - a byłeś przedtem mości panem;
To grzech nieodpuszczony. Każdy, który stanem
Przedtem się z tobą równał, a teraz czcić musi,
Nim powie "najjaśniejszy", pierwej się zakrztusi

I. Krasicki

Jak wszyscy wiemy, nawet w zdrowym społeczeństwie znajdą się tacy, którzy odmawiają złożenia homagium temu, który na serio na to zasługuje. I o ile w przypadku niezastąpionego hrabiego Świętego Cesarstwa Rzymskiego z epoki polskiego Oświecenia taki czyn był bez wątpienia chwalebny, to ze strony upartych jak osły, mnożących się jak grzyby po deszczu hejterów duetu Jay-Kanye podobne wątki są efektem koniunkturalnego pędu na nienawiść do ludzi, którym coś się udało.
Kanye jest krytykowany za wybujałe ego, za ubiór, krytyki z powodu koloru sznurówek nie widziałem, ale co się odwlecze...
Ludzie nie potrafią zrozumieć, że tacy egoiści, którzy nie potrafią powiedzieć "dzień dobry" bez skłamania 2 razy i użycia 3 przekleństw, to jedyna gwarancja przymiotnika "intrygujący" w odniesieniu do rapu. Bo muzycznie wszystko już było.
Wszystko, co przykuwa uwagę, to dziś wypadkowa charakteru, megalomanii, egoizmu i niezłomnej pewności siebie. Nikt już dziś nie czeka na płytę dlatego, że raper zacny a producent sampluje ładnie jazz. Nie potrafisz tego zrozumieć, to zapuść sobie folder "1994" i nie ryzykuj pobudki w nieprzyjaznym konserwatystom muzycznym świecie nowego tysiąclecia.
Tym niemniej, ewentualnie zali wżdy, no w ostateczności azaliż, postaram się przedstawić w możliwie najmniej nudnej formie to, co się Westowi tu udało, a także to, co można było zrobić lepiej. Bo wbrew pozorom, nie jest tu aż tak idealnie, jakbym sam tego chciał.


Kanye meets Mutsuhito.
Czyli jak West konstruował własną epokę Meiji w muzycznym świecie.

Na długo przed premierą "Watch The Throne" było stosunkowo jasne, za co odpowiedzialny będzie Gayfish na tym projekcie.
Jay-Z miał być rozumem, Kanye sercem.
Jay-Z wnosi uliczne szkiełko i oko, doświadczenie hustlerskie, niezrównane mistrzostwo w dziedzinie panczlajnerów/onelinerów, porównań, gierek słownych, flow, techniki, Kanye miał do tego dokładać bliższe tym mniej hardkorowym odbiorcom brzmienia. Jeśli "Watch The Throne" to pomnik, to Jay jest jego solidną, granitową materią, a Kanye owego pomnika duszą.
Poza tekstami miał też zadbać o warstwę muzyczną, naprawdę wielkie wyzwanie. W końcu ludzie chcieli epickości, ale nie taniego patosu, bangerów, ale nie plastiku.
Ludzie pewnie sami nie wiedzieli, czego chcieli. Każdy inaczej wyobrażał sobie końcowy całokształt płyty. Geniuszu Westa dowodzi, że praktycznie każdy znajdzie tu dla siebie coś.
Nie jest to u Kanyego nowość, każde dziecko wie, że on i Just Blaze stworzyli nową jakość już 10 lat temu na "Blueprint", i ostatnie 10 lat to okres ich panowania.
Są producenci, i jest Kanye West. Samo nazwisko elektryzuje, widzisz tracklistę z 20 kawałkami, jakieś kurwa M-Phazesy przetykane Pete Rockami, i jeden tylko track produced by Kanye West for G.O.O.D. Music, i już wiesz, na co czekasz.
Nie wspominam oczywiście o tym, że wskrzesił karierę Twisty, Commona, stworzył Johna Legenda. Jak zaprzeczasz, że Kanye West to największy producent XXI wieku, że stworzył najbardziej rozpoznawalną jakość w ciągu ostatnich 10 lat, to masz problemy z hierarchią wartości.



Kanye meets Frederick the Great of Prussia.
Czyli jak Kanye West narzucił innym swoją wolę, swoją wizję.

Jeszcze nie do końca wyprany z ochów i achów nad ostatnią solówką, utalentowany i już legendarny producent z Czikago zaprosił po raz kolejny najlepszych do współpracy przy tworzeniu monumentalnego dzieła. Fani hip hopu nie mają problemu z rozpoznaniem ksywek z creditsów.


Ciekawym jest, i chyba zastawiającym, że Kanye porozstawiał te legendy po kątach i zmusił ich do stworzenia podkładów pasującego do jego i Hovy wizji płyty.
Powiedz, że słuchając "Gotta Have It" po raz pierwszy, na ślepo rzucisz, że bit robili Neptunes? Czy to jest ich styl? Ile razy w karierze samplowali Jamesa Browna? Ja kojarzę tylko jeden przykład ("Announcement" Commona).
Podobnie następny kawałek zresztą, "New Day" ma na liście producentów legendę z Wu-Tang Clanu. RZA nie jest kojarzony raczej z takim stosunkowo przygnębiającym, smutnym stylem, na dodatek przetykanym autotunem. Ciekawe, co też Kanye zaserwował mu w drinku, że powstało takie brzmienie.
A jak dodamy, że za "That's My Bitch", energiczny, hipnotyzujący, prawie parkietowy track, najżywszy chyba na płycie, odpowiada jazz-rapowy nudziarz Q-tip, zagadka staje się coraz bardziej intrygująca. Bliżej temu trackowi do pięknego "Tangerine" z ostatniego albumu Big Boia, niż do usypiających kompozycji samego Tipa z jego solówek.
Jestem przekonany, że West nad wszystkim się zastanawiał, każdy track wydaje się być przemyślany, mieć swój powód pojawienia się na ostatecznej wersji, prawie każdy może być hołdem dla jakiegoś etapu twórczości któregoś z panów.
Przebojowy, melodyjny "Lift Off" z genialną Beyonce świetnie odnalazłby się na ostatniej solówce samego Kanyego, "Murder To Excellence" na "College Dropout", "No Church In The Wild" brzmieć mógłby dobrze na "Graduation" obok barry bondsów jakichś, "Gotta Have It" czy "Welcome To The Jungle" to wyraźny styl "Blueprint 3", zaś ckliwy "Why I Love You So" czy tak rzewnie plumkający, poruszający "Made In America" to oczywiście idealny kandydat na jakiś track z "808's & Heartbreak".
Pewną nowością jest inspirowany dubstepowym angielskim Flux Pavillonem "Who Gon Stop Me", który z w miarę uporządkowanego na początku monolitu zmienia się przy zwrotce Hovy w całkowity muzyczny spontan.
"Illest Motherfucker Alive" i "H*A*M" umiejętnie operują chórem, zwłaszcza ten pierwszy, tego też jeszcze nie było. Inni producenci zapominają, jak świetny klimat tworzy tyle wykształconych wokalnie gardeł. Kanye im przypomniał, teraz wypatrujcie podobnych patentów u waszych ulubionych bitmejkerów.
Potrzeba naprawdę wielkiego człowieka, by z takiego grona osobistości stworzyć tak dobrze brzmiące muzycznie wydawnictwo. Wydaje się, że te godziny spędzone w studio, hektolitry potu i pewnie niejedna godzina spędzona nad doborem, selekcją, odrzucaniem, ciężkich decyzjach- wszystko to opłaciło się.
Nikt w tym roku nie pobije muzycznie nowej płyty królewskiego duetu, zapiszcie moje słowa i rozliczcie mnie 31 grudnia.



Kanye meets Henry VIII of England.
Czyli jak Kanye West stworzył własną religię, odcinając się od innych.

Stawiam tezę, że nikt tak nie tworzy podkładów w dzisiejszym mainstreamie.
West to twierdza, która na każdej płycie całkowicie wyjątkowy i najbardziej odrębny muzyczny mikroklimat, jaki tylko można spotkać w nowoczesnym rapie.
Na "Watch The Throne" klimat jest tak wspaniale zróżnicowany, że ręce same składają się do oklasków. Można się zamyślić, można się rozruszać, można po prostu oddać się słuchaniu świetnie, pomysłowo (Niggas In Paris!!) dobranych sampli, kapitalnie złożonych w jedną całość przez genialną ekipę Westa.
Tylko Kanye potrafi jeszcze tak umiejętnie, ze smakiem zastosować autotune, który nie dość, że nie przeszkadza, to jeszcze dodaje klimatu i charakteru całej piosence.
Taka metoda tworzenia podkładów, z jednym Wielkim Sternikiem nadzorującym resztę, to jest przyszłość. Już dwie płyty na takim patencie sprawdziły się nad wyraz dobrze (Dr. Dre nie liczę nie?), a i na "Graduation" pojawił się Mike Dean czy Toomp.
Czarnuchy już wiedzą, że tak się robi dziś podkłady, czy dalej kombinują jakby tu zapętlić Isaaca Hayesa, by było dobrze i w stylu golden age?
Zrozumieją w końcu, szkoda, że po czasie. W tym momencie West będzie pewnie już tworzył kolejną jakość, świeżą i niepowtarzalną.
"Detox" przy tym będzie fatalnym żartem. Martwię się też o "Carter IV" i "TM103"...
Czy będą miały szansę muzycznie równać się z tym albumem?
W tym roku póki co chyba tylko płyta Theophilusa ma szansę się zmierzyć, dzięki swojej nieprzeciętnej mieszance pięknych stylów lat 80-tych.
Żadna inna. A jak ktoś powie, że Bad Meets Evil, to będę miał z czego rżeć do końca tygodnia.



Kanye meets Charles Martel.
Czyli jak Kanye West po prostu, wzorem wielkiego Francuza, nie może przegrać.

Osobną kwestią jest oczywiście liryka pana Westa.
Tutaj, muszę przyznać, bywa nierówno. Są kapitanie pociśnięte zwroty, jak na "That's My Bitch" czy "Made In America", na których demonstruje pełnię formy, ale są i takie, na których się nie stara specjalnie, a nawet denerwuje (Lift Off, Niggas In Paris).
Przede wszystkim, poza dość średnimi linijkami, wkurza trochę przeciągnie końcówek, bez sensu to, nie dodaje klimatu, fajności, niczego...
Potem jednak wraca do dobrej formy, wypluwa coś takiego:

I made Jesus Walks, so I'm never going to hell
Couture level flow is never going on sale
Luxury rap, the Hermes of verses
Sophisticated ignorance, write my curses in cursive
I get it custom, you a customer
You ain't accustomed to going through customs, you ain't been nowhere, hah?


albo

Niggas talking real reckless: stuntmen
I adopted these niggas, Phillip Drummond them
Now I’m about to make them tuck their whole summer in
They say I’m crazy, but I’m about to go dumb again
They ain't seen me cause I pulled up in my other Benz
Last week I was in my other other Benz
Throw your diamonds up cause we in this bitch another 'gain


czy dowolny inny, na którym prezentuje to, co potrafi robić najlepiej, przekazywać różnego rodzaju emocje, często w karkołomny sposób.
Zdarza mu się zresztą przyćmić samego Jaya, konkretnie w 2 przypadkach (That's My Bitch, Made In America), nie odstawać za bardzo od niego (Otis, Gotta Have It, Primetime, Murder to Excellence, Illest Motherfucker Alive, The Joy), co jest naprawdę solidnym osiągnięciem z jego strony.
Nie ma może jeszcze takich skillsów w tworzeniu tekstów, zwłaszcza jednolinijkowych uderzeń w pysk, takiej wprawy w tworzeniu gier słownych (do poziomu tej z Pryorem raczej nigdy raczej nie doczłapie), no, ale jeśli miał być sercem, to wyszło to lepiej, niż dobrze.
Korzystniej niż Hova wypada przy takich rozkminkowych klimatach (The Joy, New Day, Made In America), przez co nie ma się wrażenia, że jest absolutnie na płycie zbędny.
Braggadocio wychodzi może i bardziej pokracznie i pociesznie niż Hovie, niemniej poza dwoma wyjątkami, wspomnianymi wcześniej, zgrzytów zębów nie uświadczyłem.
Braków we flow nie stwierdziłem, choć [tu kolejny wkurwiający wywód o tym, ile mu do flow Jaya brakuje]
Stawiając go na tle Jaya i oceniając jego liryczną formę na "Watch The Throne", to można by tu i tam ponarzekać. Jeśli jednak oceniać go jako Kanye Westa, i tylko jako jego, to choć podwyżki formy w stosunku do solówki nie ma, nie ma także i regresu. Jego bezczelne i jednocześnie zasmucone strumienie myśli to w dalszym ciągu najlepsza metoda na fatalny humor. W końcu kto nie roześmieje się z linijki o nołnejmach czekających na podkłady, które West i tak da do rozjechania Jayowi?
Że co, że ty nie zaśmiejesz się?
Ok ok, pytałem heteroseksualistów.


Kanye meets King Midas.
Czyli jak Kanye West wszystko, co robi, obraca w złoto i sukces.


Baby we'll live a hell of a life:
+ Świetnie wyprodukował
+ Dobrze zarapował
+ Doskonale ekipę zorganizował
+ Regresu nie zanotował
+ Nowe drogi pokazał
+ Elegancki klimat zbudował
+ Dobry pomysł, wizję ogólną płyty przeprowadził
+ Swizza nawet do dobrego bitu zrobienia zmusił, acz...



I sent this bitch a picture of my dick:
- nie dopilnował go przy innym (Welcome To The Jungle)
- niewielkie produkcyjne zgrzyty (Alvin i Chipmunki na tracku z Hudsonem choćby)
- parę razy dość wątpliwe linijki
- no i w dalszym ciągu blednie przy Jayu

Na pytanie, na jaką ocenę zasługuje płyta, jak bardzo zapisze się w historii, przyjdzie jeszcze odpowiedź przy okazji następnego wpisu.
Oceniając rolę Kanyego, to co zrobił prezentuje się nad wyraz dobrze, świeżo, i na tyle przebojowo, by stwierdzić z całą stanowczością: Kanye did it again.
Nikt nie ma takiej chemii MC-Producent, jak Jay i West. Jak chcesz napisać że Nas i Dj Premier, to proponuję pójść w ślady pierwszego Mulata III RP.
Jak jednak będziesz już dyndał, a żyrandol wytrzyma twoje spasione wiggerskie dupsko na nim zawieszone, to na pewno zażyczysz sobie, by w ostatnich chwilach towarzyszył ci któryś z podkładów z "Watch The Throne".

11 komentarzy:

  1. sieah ziomie, wpis piękny, tylko powiedz mi, czy Ty znasz w oryginale numer Cassiusów?

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja z tym "Detoxem", Dre to wkurwiony musi być przeokrutnie. Kanye wydaje 2 płyty prawie pod rząd i obie są przełomowe i pokazują kto jest królem produkcji, a on morduje się z tą solówką X lat i nadal nie wie jak znowu zrobić klasyk i rozpierdolić mainstream. Po klipie do "Kush" liczyłem, że może jednak cudem w tym roku zjawi się "Detox", a tu po premierze "WTT" byłoby to samobójstwem ze strony Dre. Optymistycznie (czyt. w tym przypadku naiwnie) licząc poczeka pewnie do 2012, a Kanye wtedy znowu wyskoczy z jakąś solówką w wyniosłym klimacie. Tak coś czuję. On jest egocentrykiem to przyda mu się taka trylogia.

    Co Ty gadasz, że Kanye nie ma progresu? Ma i to duży. Widać, że dotarło do niego, że nagrywa z Freemasonem-Z i się spiął solidnie. Stanowczo nie wypada biednie przy Hovie.

    Beka ze śmierci Leppera? Man, that's low.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo konkretny semi-review, czekam na cz.II. Co do roli Kanjusza nie moge sie nie zgodzic. Big up, Sieeeeeeeeah.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jasne, że znam, czemu Kamyl pytasz?

    Archie- nie płakałem po papieżu i Lepperze.
    Ja tego progresu nie widzę specjalnie, może jakieś przykłady?
    Zresztą regresu też nie ma, więc i tak jest lepiej niż dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  5. siema sieah, w sumie chciałem się niepotrzebnie czepić jakiegoś zdania, ale już zapomniałem, chyba tego, że Chipmunki zaliczyłeś jako minus

    OdpowiedzUsuń
  6. No i dalej z pełną świadomością zaliczam jako minus, bo Alvina na bicie traktuję jako wpadkę, niewielką, ale jednak. West potrafi lepiej pitchować wokale, taki zabieg był niekonieczny. Mr. Hudson spokojnie mógł cały refren normalnie polecieć. Nie wiem specjalnie, czego się tu można czepiać?

    OdpowiedzUsuń
  7. Kanye ma więcej tych swoich bezczelnych megalomańskich tekstów, ciekawsze linijki i co najważniejsze lepiej nawinięte. Charakterystycznie zaakcentowane, tak z energia i zacięciem. Bardzo dobrze odnajduje się na tych bitach i w takiej tematyce.

    OdpowiedzUsuń
  8. No właśnie mniej jest tu tych szalonych cytatów. Czasem na tle Hovy brzmi zbyt prosto. No i jak trzeba coś zarapować o swoich skillsach to ucieka w inne sfery. Brak wyszkolenia.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja wiem, że zwrota Freemasona-Z w "Why I Love You" to klasyczny bowdown, ale on już nie ma tej energii co choćby na "Blueprincie III". No Kanye przecież nie będzie rapował, że jest rozpierdalaczem flow i technicznym mistrzem, on ma szyk i Christian Dior Denim Flow bo to Louis Vuitton Don!!!!!11one! Mnie West zachwycił i zadziwił bardzo swoją nawijką, a Jay rozczarował brakiem dawnego blasku. Nie chodzi mi warstwę techniczną. Ja wiem, że lata leca, Beyonce nadal nie dała mu syna, a jakieś Gejmy się sapią i ma inne zmartwienia, ale no szkoda, że blednie. Zobaczymy jak zaatakuje na nowej solówce.

    OdpowiedzUsuń
  10. Heh, brak blasku? Przecież jak na pierwszym tracku po pięknej zwrotce Jaya wchodzi Kanye, to chce się przewinąć do początku. Progresu nie widzę, a już pisanie, że wypadł lepiej od Hovy w ogóle mi nie pasuje.

    OdpowiedzUsuń
  11. Sorry, ten 'Otis' to tragedia jakaś, nie mogę tego słuchać. Jeżeli album jest tak dobry, jak wszyscy piszą, to chyba na singla wybrali najgorszy kawałek na świecie.

    OdpowiedzUsuń