sobota, 12 lutego 2011

Saigon- The Greatest Story Never Told [February 15, 2011]


Ocena ogólna:


Liryka

Muzyka

Klimat


Nie ulega wątpliwości, że Nowy Jork potrzebuje świeżej krwi, zwłaszcza w mainstreamie. Przez ostatnie lata nauczył się polegać na Jayu, Nasie i 50 Cencie aż zanadto, i o ile ci trzej panowie wywiązują się ze swoich obowiązków bez zarzutu, to czasy, gdy Wielkie Jabłko wyznaczało trendy i klarowało- TAK TO SIĘ ROBI, minęły już chyba bezpowrotnie. Niektórzy mieli nadzieję, że jeszcze w miarę młody Saigon, naprawdę Brian Daniel Carenard, jest w stanie przejąć stery nad nowojorskim Titanikiem i przeprowadzić go, jak Noe czy tam inny Mosze (a może to był Jarosław Gowin?) przez Morze Czerwone.

Sajgon, obecnie Ho Chi Minh, to istotne miasto w Wietnamie, państwie, które rozwojem gospodarczym zjada Polskę jednym kęsem. A Saigon to jeden z istotniejszych raperów nowojorskich ostatnich lat. Nie zapisał się co prawda niczym wiekopomnym, poza paroma lepszymi lub gorszymi mixtape'ami, niemniej całkiem spore grono osób widziało w nim Mesjasza. Ja też dałem się chwilowo oszukać, po premierze wybitnego "It's Cold" jak każdy byłem pod jego wrażeniem, potęgowanego tym, że było wiadomo, że nie trafi na finalną wersję płyty. Whoa, to reszta musi być jeszcze lepsza- pomyślałem.
Tym bardziej, że za bity odpowiedzialny jest Just Blaze- czyli praktycznie pół-bóg już, i jeden z moich ulubionych już siekaczy bangerów.
Rzeczywistość jak zawsze trochę zdeptała wyobraźnię, marzenia o 5/5 na sam początek roku niestety prysły niczym szanse Kubicy na mistrzostwo F1 w 2011 roku.
No, ale po kolei.


SAJGONKI NA OTRO?! DOBRE!!!

Zaczyna się naprawdę dobrze, Fatman Scoop, znany z dobrych projektów z TRUSKAWĄ, coś tam smęci na intrze, wprowadzając ładnie nas w to, co zaprezentuje zaraz główne wydarzenie płyty. A trzeba przyznać, że początek płyty pokazuje, że Sai jest głodny rapu, i wie, jak składać technicznie dobre linijeczki.
Jest odpowiednio bezczelny i groźny na "The Invitation" czy "Come On Baby", flow jest perfekcyjne, bity wręcz idealne. Czuć rękę boską i podniosły klimat rapera, który wie, ile jest wart i który wie, że ty nie jesteś wart nic.
"Come On Baby"- choć stare już, zderza Saigona z legendą Jaya-Z i pokazuje wartość tego pierwszego, bo naprawdę udało mu się dotrzymać kroku legendzie.
Z przyjemnością słucha się tutaj pięknych, ostrych, celnych linijek Yardfathera także na "Bring Me Down pt. 2" (chyba najlepszym z albumu), i nasuwa się pytanie- czemu nie mógł tak przez całą płytę?
Potem bowiem zaczyna się dziwny slide w stronę rozkmin rodzinno-społeczno-ulicznych, które mnie po pewnym czasie zaczęły męczyć.
OK, rozumiem, że Sai chce przekazać słuchaczom, jak mu się dorastało, jak pokonywał trudności życia, jak mierzy się z Bogiem i wiarą, ale nie trzeba na to poświęcać, mniej lub bardziej, aż 4 tracków (It's Alright, Better Way, Oh Yeah, Clap), serio, wystarczyłby jeden, a solidny, taki jak np. tytułowy "The Greatest Story Never Told", w którym to Sai ładnie i elegancko pochyla się nad światem, czarnymi, którzy nie mogą zmądrzeć, i trochę nad samym sobą. Przyjemny song, i absolutnie wyczerpujący temat.
Nie zrozumcie mnie źle, rozkminy są ok, ale Sai jeszcze nie ma wyobraźni i głębi Nasa, AZ czy Cormegi, jego uliczne przemyślenia nie mają plastyczności Kool G Rapa, by bez bez szwanku wyjść z porównania z nimi.
Ten album powinien być uliczny od początku do końca, bazować na głodzie i wkurwieniu Saigona, na jego nieoszlifowanym talencie, który tu właśnie powinien wykiełkować w coś znacznie, znacznie większego. Trochę tu Yardfather jakby się w pewnym momencie zagubił.
Mógł wziąć przykład z innej tegorocznej premiery, konkretnie tej:

Joell brzmi jak już w pełni ukształtowany raper, wiedzący czego chce, wiedzący co chce osiągnąć.
Rozkminy Saigona spowodowały, że tak gdzieś pod koniec płyty przestało mnie już interesować to, co ma do powiedzenia. Niezbyt błyskotliwe linijki i mało interesujące wspominki trochę mnie znużyły. Znużyły do tego stopnia, że całkiem ciekawe kawałki, jak "Preacher" w którym Sai obnaża obłudę księży i polityków, czy niezły motywacyjny "Believe It" giną w mroku.
Ginie też "What Lovers Do" zaskakująco dobry jak na taką tematykę (kobiecą) kawałek z dobrym gościnnym udziałem samego Devinka.

Fajnie za to, że parę razy wspomina o Bogu, ja co prawdą nie wierzę w dziewiczy poród, zamienianie wody w wino czy wspaniałe życie w niebie, ale deklaracja swojej wiary w dzisiejszym świecie wymaga zapewne trochę odwagi, zwłaszcza przypominanie Bozi i jej... no właśnie, komu? Konkubentowi (święta trójca promuje związki partnerskie?!?!?!?!?!?!, na dodatek nieślubny syn?!?!?!?!?!), ekhm (te dygresje co), znaczy, przypominanie im, że mówili, że kochają ludzkość, a Sai owej miłości nie widzi. "It's Alright" to nie jest głupi track, a czy konieczny, to już kwestia każdego z osobna.

Od strony lirycznej "The Greatest Story Never Told" mógł być naprawdę o tyle lepszy... zabrakło kogoś, kto by młokosa ukształtował, nakierował, pokazał, że należy z tego zrobić raczej płytę z tradycyjnym, hardkorowym rapem, a nie świrować Kartezjusza w sytuacji, gdy to właśnie raperów uzewnętrzniających się jest akurat teraz dużo (Lupe, B.o.B, Kanye, Cudi, Eminem), a mainstreamowych bad boyów mamy lekki deficyt, nie licząc wiecznie zaćpanego DMX'a (do dziś boli mnie upadek tego człowieka).
Ja bym zaproponował Yardfatherowi, by jego solowy debiut uderzał raczej w wyposzczony nowojorski target. Jak chcesz dogodzić wszystkim, to nie dogodzisz nikomu.
Takie miałem wrażenie, słuchając choćby "Enemies" czy "And The Winner Is"- tracków tak zbędnych, że zbędniejszym być nie można. Słuchałem z rozczarowaniem, bo chciałbym, by NYC wrócił z czymś naprawdę mocnym, liczę co prawda na wspomnianego Ortiza, który jest chyba najzdolniejszym raperem z NYC z nowej (w miarę) fali, ale kilku pretendentów do tronu zawsze gwarantuje emocje.
Poradziłbym także, by album został skrócony do samej esencji, a co tam, do 10 tracków, samych hardkorowych tracków, dodałbym "It's Cold" i byłoby naprawdę pięknie. A tak jest jedynie dobrze.
Po prostu- za mało Nowego Jorku na nowojorskim wydawnictwie.



Może to być, paradoksalnie, wina pana powyżej. Just Blaze tworzy miegahity, ale na jego bitach najlepiej brzmią raperzy już ukształtowani, wielcy. A Saigon jeszcze parę szczebli kariery ma przed sobą. Kto wie, może lepszym pomysłem byłoby oddanie produkcji jakimś mniej znanym producentom? Ciężko mi wskazać nazwiska (Statik może, przy założeniu, że by się postarał), zastanawiam się po prostu, czy kombo heavyweight + nołnejm zdało w tym wypadku egzamin.
Podkłady Justa są piękne, wypolerowane, po prostu idealne. Brakuje na nich jednak takiego brudu i chropowatości, które mogłyby się tu znaleźć. Chyba chciał Just zrobić z "The Greatest Story Never Told" drugiego "Blueprinta". Ale nie udało się, bo niestety główny MC nie z tej samej klasy.
Grzechem jednak byłoby narzekać na sam poziom bitów, są uduchowione, świetne sample, fajny klimat. Nie można się czepiać. Blejzu udowadnia, że jest w czołówce producenckiej wszechczasów, i pewnie zbliża się do poziomu, jaki zaprezentował na ostatniej solówce Kanye.

Na plus także featuringi, zarówno raperskie, jak i śpiewackie, wszyscy spełnili swój obowiązek na piątkę z plusem. Dzięki śpiewakom refreny to naprawdę mocna strona tej płyty, nawet jeśli hejterzy ałtotjuna przyczepią się do "Believe It".

Trzeba zatem szykować się do podsumowania.

Sajgonki na otro:
+ Świetna produkcja
+ Saigon na 3/4 płyty
+ reprezentujący wysoki poziom goście
+ parę ciekawych kawałków, koncepcyjnie
+ na pewno ma Sai trochę do powiedzenia, i nie wystrzelał się w całości tutaj

Siś-kebab ze psa:
- za długa, nudnawa na końcu
- za mało nowojorska
- niespójna




Oczekiwaliśmy, i dostaliśmy. Nie jest to do końca ten Saigon, jakiego oczekiwałem, i zapewne nie ten, na którego oczekiwali fani. Pozostaje się cieszyć, że to dopiero pierwszy album tego rapera, i że po wiadomości, że "The Source" dał mu 4/5 zapowiedział walkę o 5/5. Jak Saigon będzie lepszy, to świat rapu może tylko na tym zyskać.
No bo ile razy może Hova ratować wschodnie wybrzeże przed zapomnieniem.
Czekamy na coś potężniejszego i w pełni hardkorowego, Sai.

9 komentarzy:

  1. Właśnie ciekawe jest to, że na bonus dysku są kawałki lepsze niż te, które trafiły na tracklistę. Zły ruch.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bym dał 4,5/5 na zachętę, bo fajnie się tego słucha. Tylko rzeczywiście pytanie, czy aby nie wyłącznie dzięki Justowi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Napisz recenzję G-Side jak możesz :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Saigon nie powinien dostawac 4,5 na zachete bo jego nie powinno sie juz zachecac. Tyle razy przekladal te plyte, ze tu juz trzeba jasno postawic wymagania i wypomniec co jest nie tak.

    OdpowiedzUsuń
  5. Można go podpiąć pod debiutanta, przynajmniej solowego, i jakąś tam taryfę ulgową zastosować. Ale to chyba właśnie dzięki niej jest 4/5, bo myślałem nad 3,5/5.

    Krasow następny raczej Pharoahe Monch.

    OdpowiedzUsuń
  6. Niezła komedia, bo miałem identyczne refleksje po kilkukrotnym przesłuchaniu tej płyty. Powiem więcej - dla mnie Saigon momentami po prostu ginie w bicie, jest jakby tłem, a powinno być dokładnie odwrotnie!!! Wziąłbym KOOL G RAP-a, albo lepiej - RAKIM-a (byłoby NOWOJORSKO) i spokojnie mógłby jeden i drugi udać się na zasłużoną emeryturę.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten cd powinien jednak się nazywać Saigon & Just Blaze- The Greatest Story Never Told. A może Just Blaze & Saigon- The Greatest Story Never Told?

    OdpowiedzUsuń
  8. A może JUST BLAZE feat. SAIGON - The Greatest Story Never Told?

    OdpowiedzUsuń
  9. Albo żeby już całkowicie zdeprecjonować Saigonka to na modłę mikstejpową Just Blaze presents Saigon- The Greatest Story Never Told

    OdpowiedzUsuń