Ocena:
Krótkie słowo wstępu, ta recenzja to gościnny występ nuka, forumowicza h-h.pl i ślizgu, znanego z zamiłowania do Necro, JMT i La Coka Nostra.
Nie ingerowałem w treść jego recenzji, ocena u góry także jest jego, zresztą taka sama, jak moja.
Obrazki i komentarze oczywiście moje, poznacie po jakości dowcipu.
Taka mała odmiana na początek 2011, bo ileż można czytać te same marne dowcipy i tępe argumenty w wykonaniu szefa tego bloga.
No, to pokaż im nuku.
„W życiu piękne są tylko chwile” śpiewał pewien znany narkoman. Niezależnie od tego w jak wielkiej znajduje się depresji (biorąc moich znajomych z gadu gadu za grupę reprezentatywną i studiując ich opisy, mogę pokusić się o stwierdzenie, że choroba ta dotyczy dużego procentu społeczeństwa) faktem jest, że każdy z nas takie chwile w życiu przeżył. Nie potrafię oczywiście wszystkich swoich wymienić. Pamięć o części z nich została niestety zatarta wraz z upływem czasu. Na szczęście wspomnienie ubiegłego roku jest nadal żywe, dzięki czemu mogę powiedzieć, że premiera płyty Vinnie Paza z całą pewnością do nich należała.
Don't hate him cause his pink cap is beautiful
Wyobraźcie sobie typa, który pewnego dnia rzucił w kąt wszystkie wcześniej posegregowane materiały potrzebne do dokończenia pracy licencjackiej tylko po to, żeby móc w spokoju przesłuchać nowy album Vinnie Paza.
To jeszcze nic, pod wieczór ta sama osoba, półprzytomna od upojenia, z flaszką w prawej ręce i grającym telefonem w lewej starała się przekonać wszystkich obecnych, że mają natychmiast wrócić do domu i oddać się przesłuchiwaniu tego wydawnictwa*.
Tak, ten typ to ja. Die hard fan wszystkiego, co dumnie nosi logo Jedi Mind Tricks na okładce (Ok, płyty Demoza nie przesłuchałem, ale z tego co wiem prawie nikt tego nie zrobił, bo pajac wrzucił ją sam do Internetu, ale zapomniał ,że jeśli nie potwierdzi swojego uploadu na rapidshare, to plik będzie dostępny tylko dla 10 pierwszych osób – mówię serio, nie wiem jak jest teraz, ale wtedy były takie ograniczenia). Teraz wyobraźcie sobie jak się czułem, kiedy do końca roku udało mi się znaleźć tylko jedną polskojęzyczną recenzję tej płyty. Na dodatek w tym jednym tekście głos wzięła osoba, która dotychczas z twórczością Pazienzy nie miała nic wspólnego. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że album został potraktowany jako taki, który wypada opisać, bo polski fanbase w pewnym sensie domagał się tego.
Nie mówię, że recenzja była zła, jednak taki weteran sceny jak Louie Dogs zasługuje na coś więcej.
Album wyszedł nakładem Enemy Soil (label Vinniego) w kooperacji z dotychczasową wytwórnią JMT – Babygrande Records. Początkowo miał się nosić nazwę po popularnej grze komputerowej tj. „Assassins Creed”. Pomysł ten nie przetrwał, powodu można doszukiwać się między innymi w fali hejtingu ze strony forumowiczów Babygrande, którzy szybko zaczęli przerabiać artworki z gry, doklejając głównemu bohaterowi nieco pulchniejszą i mniej urodziwą twarz Vinnie Paza. Niestety tych prac nie udało mi się odnaleźć, ponieważ zarząd wytwórni postanowił ostatecznie rozprawić się z niewygodnymi użytkownikami usuwając wszystkie tematy i zakładając zupełnie nowe, w pełni moderowane forum.
Już przed wydaniem „Season of The Assassin” wiadome było, czego można się spodziewać po gospodarzu. Vinnie posiada dość bogatą dyskografię, i przyzwyczaił swoich odbiorców do tego, że jego ulubionymi tematami jest zarówno rapowanie o pistoletach i walce wręcz jak i teorie spiskowe oraz wątki związane z religiami świata. Można powiedzieć, że na tej płycie trochę zaskoczył. Oczywiście, znaczna część płyty to właśnie te typowe dla Pazmana rapowanki, jednak pojawiają się też bardziej zaskakujące numery. Nie mógłbym nie wspomnieć o humorystycznym „Bad Day”, który traktuje o tym, jak świat zaprzysięga się przeciwko bohaterowi, żeby tylko spierdolić mu dzień. Oprócz tego dowiadujemy się jak grubasek sprawdza się na podrywie.
„This bitch laying next me, she look like Cassius Clay
Gotta Get outta here before she asks me to stay
I Don’t know how I got here in the first place
She had a banging body but she had the worst face”
Ciekawym punktem płyty jest zamykający ją “Same Story (My Dedication)” który jest swojego rodzaju wzruszającą „laurką”, napisaną dla przyjaciela matki rapera.
Dla ojczyma dokładnie.
Utwór ten wyciekł do Internetu przed premierą płyty, jednak ostatecznie pojawił się na zmienionym podkładzie.
Przygotowując się do napisania recenzji sprawdziłem listę najczęściej odtwarzanych utworów Pazienzy na portalu społeczności muzycznej Last.fm. Bardzo mnie zdziwiło, że na pierwszym miejscu znajduje się konspiracyjny „End Of Days”. Przyznaję, Sicknature przygotował masakrujący bit z pianinem, Block McCloud wprawdzie Kamilem Bednarkiem nie jest, ale nawet nie denerwuje śpiewem. Zaskoczeniem jest jednak, że sam tekst dupy nie urywa. Jest poprawnie, ale słuchając ma się wrażenie, że to wszystko już gdzieś było (pisząc” gdzieś” mam na myśli poprzednie płyty i featuringi Vinniego). Zawsze wydawało mi się, że akurat jeśli chodzi o Vinnie Paz’a, to jego słuchacze przykładają wagę to tego co raper na bit kładzie.
W okresie pracy nad płytą Vinnie był bardzo rozchwytywanym, głównie przez swoich kolegów, raperem gościnnym. Spowodowało to, że w moich oczach bardzo zbliżył się do Snoop Dogga, który jest świetnym przykładem muzyka, któremu nie chce się już za bardzo pisać (przynajmniej dla gości) i woli wybrać kilka wersów ze swoich starszych kawałków, połączyć je, lekko zmienić, by ostatecznie sprzedać jako fresh shit. Na szczęście moje obawy się nie sprawdziły, Vinnie naprawdę przyłożył się do warstwy tekstowej na swojej solówce. Bez problemu przychodzi mu pisanie rymów wielokrotnych, pojawiają się ciekawe i często humorystyczne linijki jak np.
„My shit Hi-tech lord like a plastic bomb
an asshole, i punch people with glasses on”
“I turn you from a fan to hater
feeling myself like I’m a chronic masturbator”
Niestety gorzej przedstawia się sytuacja z flow grubaska. Jest ono praktycznie niezmienne, owszem, w niektórych momentach raper próbuje czasem przeciągnąć bardziej wyrazy, jednak z bólem serca muszę powiedzieć, że progressu nie odnotowano. Ale i tak jest lepiej niż nieźle, niezmienność flow nie przeszkadza tak bardzo jak podczas odsłuchiwania „Severants In Heaven, Kings In Hell” JMT.
Zaproszeni na płytę goście znacznie różnią się od Line up’u, który pojawiał się na płytach Jedi Mind Tricks. Jednym rapującym tutaj członkiem Army Of The Pharaohs jest Demoz, którego zwrotka w samym środku „Brick Wall” skutecznie zmusza słuchacza do przeskipowania numeru. Pomijany jest tym samym bardzo dobry występ Ill Billa. Miłym urozmaiceniem jest duet Clipse, który świetnie płynie po singlowym „Street Wars”
„Still with the coke Man, same as it ever was
Re-Up Gang, we the shame of America”
Uwaga, nuk ubolewa.
Strasznie mnie boli okrojony występ Sick Jackena. Jestem wielkim fanem tego rapera i uważam, że zasłużył na coś więcej niż tylko refren.
Ból jest jeszcze większy, kiedy spojrzę na track numer 17, w którym gościnnie występuje Paul Wall. Mam nadzieję, że miał to być zabieg marketingowy, ponieważ raper z H-Town nie pasuje do klimatu płyty.
Szczęście w nieszczęściu, że Pazienza nie postanowił dopasować się do Pawła Ściany i polecieć wersy w jego brrrrrrudnych klimatach. Jest klasycznie.
Wspomniany przy okazji „End Of Days” Block McCloud ma swój udział w trzech numerach na płycie, jednak sprowadza się on do odśpiewania kilku wersów służących za refren. Najmocniejszym występem gościnnym jest oczywiście ten R.A. The Rugged Mana. Myślę, że nikt nie miał co do tego wątpliwości. R.A. jest raperem, który sprawił ,że nawet jego idol czyli Kool G Rap, na ich wspólnym tracku nie błyszczał tak jasno jak zwykł.
„Everybody hate me cause i stay true to the facts
the ku klux klan hate me more than jews and blacks”
Nic więc dziwnego, że R.A. po raz kolejny zjadł osobę zapraszającą go na album.
Oprócz wymienionych wcześniej, na albumie pojawiają się również trzy wokalistki – Shara Worden, Amelie Bruun i Liz Fullerton (znana między innymi z trip hopowego projektu Stoupe’a – Dutch), a wersy na pętle rzucają Beanie Sigel, Freeway i mniej znany Jakk Frost.
To nie spam, ty też możesz schudnąć, czytaj dalej...
Lista producentów albumu jest długa i zawiera wiele znanych i szanowanych osób. Jako że jest to płyta solowa – zabrakło znanego z Jedi Mind Tricks Stoupe’a, jednak nie zabrakło bitów brzmiących jakby były żywcem wyjęte z jego pracowni.
Mam tu na myśli głównie „Kill’Em All” z labolatorium C-Lance’a. Są tu jednak bity, które nigdy nie znalazły by się na JMT – najlepszym przykładem jest „Ain’t Shit Changed” od MTK.
Jestem przekonany, że redaktor naczelny bloga w pierwszych sekundach tego utworu wyobrażał sobie, że za moment bit zostanie pobłogosławiony rapem jednego z najlepszych mainstreamowych raperów, który w 2003 uraczył nas ponadczasowym klasykiem, oraz śpiewem jego boysbandowego zioma. Tematem oczywiście byłoby to, że są znudzeni używaniem technologii (redtube?) i pragną zabawiać się z prawdziwymi kobietami. Cóż, niż tego – na bit wchodzi Vinnie i opisuje swoje życie. Sorry Sieah.
Świetne instrumentale podesłali Lord Finesse, Dj Muggs, Shuko, Stu Bangas, Sicknature, Bronze Nazareth czy 4th Disciple. Najsłabszym muzycznym punktem płyty jest dla mnie utwór „WarMonger”, który zupełnie nie pasuje do Pazienzy , co niestety daje lekki efekt trochę komediowy. Oczywiście to tylko moja opinia.
Czas powstawania albumu był stosunkowo długi, jednak z całą pewnością opłacało się czekać.
Vinnie Paz podarował nam wydawnictwo, które bez problemu zjadło ostatni pełnoprawny album Jedi Mind Tricks – „A History Of Violence”. Pomimo zróżnicowanych producentów, zabrakło tu dużej ilości eksperymentów z brzmieniem, jednak wydaje mi się, że to plus.
W przypadku Pazienzy lepiej dostać płytę, która mimo braku szaleństw bitowych - daje satysfakcję słuchaczowi, niż wystawić się na żer hejterom i fanom dirty southu, którzy zaraz by znaleźli milion innych raperów z Young albo lil przed ksywą a potrafiących zrobić lepszy benger.
Najlepiej płytę podsumowuje wers z “Ain’t Shit Changed” – „ Ain’t a goddamn thing gonna change, i’m still the same Vinnie”. Gorąco polecam. Dla mnie 4/5.
Plusy:
+ Jest klasycznie
+ R.A. zniszczył
+ Vinnie Paz pokazuje się z trochę innej strony
+ Dobre bity, propsy za 4th Disciple & Bronze Nazaretha
+ Teksty, rymy
+ Humor
Minusy:
-Monotonne flow (od paru płyt)
-Brak spójności
-Demoz
-Bit do WarMonger
I'm too sexy for this blog, I'm too sexy for this blog
No nareszcie jakaś normalna muzyka na blogu. pozdrawiam autora recenzji. gravedigger
OdpowiedzUsuńty wariat sprawa jest napisz na maila.
OdpowiedzUsuńwracaj na o muzyce albo ban na ślizgu. sieah[*]
OdpowiedzUsuńnapinkasczera
ładnie, że o mnie pamiętacie ziomy dobre z o muzyce. czasem czytam jeszcze forumka ale nie chce mi się już wkręcać na nowo w atmosferę. pozdro dla bieberkwona, hajziego, pancernego, fresha i hartzesha.
OdpowiedzUsuńŁADNA RECKA A NAWED NORMALNA
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie ma tych fotek Pazienzy z Assassins Creed, mogłaby dobra beka być.
OdpowiedzUsuńwreszcie jakas normalna recenzja na tym blogu (kyórego przecież nigdy nie czytam) Nook cie zjada jednym wersem. Taka prawda Sieah niestety.
OdpowiedzUsuńAryjski.
^ KURWA AKCEPTUJESZ WPISY TAKICH PEDAŁÓW A MOICH MERYTORYCZNYCH NIE CO JEST Z TOBĄ sieh
OdpowiedzUsuńDaję większą swobodę przy komentarzach przy tym wpisie, w końcu h-h.pl zobowiązuje. A twój wpis nie był bardziej merytoryczny niż tego aryjskiego, ale jego był pierwszy.
OdpowiedzUsuńHi,do you know who is Thyme? This guy appears on the track "Open mic" by Eminem, and i tried to search by myself but I found nothing, so i decided to ask some expert, haha. Sorry if it's out of place.
OdpowiedzUsuńŁADNIE NOOK, LICZĘ NA JAKIEŚ INNE RECENZJE, TYLKO POWIEDZ GDZIE.
OdpowiedzUsuńHey why do you ask? That Thyme guy only did the chorus. I don't really know anything about the dude.
OdpowiedzUsuń