niedziela, 5 grudnia 2010

Redman- Reggie [December 7, 2010]


Ocena:


Są zjawiska/rzeczy, które się nie zmieniają. Komputerowi przegrańcy życiowi, którzy chwalą się, że spędzają Sylwestra w Zonie (z gry Stalker, serio tacy byli), wiedzą, nie zmienia się wojna (New Vegas piękna gra, swoją drogą). Prawie zawsze chodzi o to, żeby tego drugiego zaciukać, nieważne, czy włócznią, czy taktycznym ładunkiem nuklearnym. Nie zmienia się Janusz Korwin-Mikke, co rok z rozbrajającą szczerością, i zupełnie na serio, się pyta ekologów- "gdzie to globalne ocieplenie, skoro śnieg za oknem?" Nie zmienia się kondycja i dobre samopoczucie polskich drogowców. Nie zmienia się kościół katolicki, wiernie trwający na straży ideałów i dogmatów sprzed ponad tysiąca lat, w dobie zderzaczy hadronów.
Zmienia się pogoda, zmienia się nastrój, zmienia się kobieta, którą do niedawna uważałeś za taką, która nigdy głosu nie podnosi.
Zmieniają się też raperzy, nie zawsze na lepsze.



Reginald Noble, czyli znany wszem i wobec Redman, przeszedł w moim słowniku pewnego rodzaju metamorfozę.
Nie próbował ukrywać przed nikim, że ten album był robiony trochę na odwal się. W wolnym tłumaczeniu-
I was actually doing this album when I was doing the Blackout II album with Meth. It was supposed to be a mixtape, but it came out as an album. I was actually supposed to put out Muddy Waters II now, but this album came along.
(no chyba nie myślałeś durniu z Polski B, że będę tłumaczył, jeszcze raz się kurwo z jakiegoś Żychlina wpakuj na mój pas bez kierunków, a zobaczysz).
Taka deklaracja wiele mówi o omawianej płycie, Redman ot tak, wypluł z siebie jakiś tam odrzut, byle tylko coś wydać. Pomijając oczywistą bekę z Nasa, któremu panowie z Def Jam nie chcą wydać tego jego wiekopomnego ponoć "Lost Tapes 2", wydając jednocześnie np. właśnie album Redmana, to nie oceniam tego jako dobrej praktyki.
Zresztą sami spójrzcie na minę Nasa:


Reggie raczej kojarzył się mi przynajmniej zawsze z ciężkimi, brudnymi funkowymi bitami i niepodrabialnym, luzackim stylem i takimż flow. Teksty schodziły na drugi plan, ale potrafił walnąć dobrym bekorodnym panczem (I spend so much money on chalk and the indo/my weed supplier need to build a drive through window).
Jednakże fani Redmana wiedzą, że funkowe bity odeszły w niepamięć już na poprzedniej solówce, czyli "Red Gone Wild", zaś Redman to już nie ten sam wariat, co w 1993 roku.
No właśnie, nie ten sam już wariat wydał płytę, która od samego początku i dnia zapowiedzi, mnie tylko rozczarowywała i przypierała do muru coraz bardziej niewiarygodnymi newsami. No bo producenci tacy sobie (poza Khalilem i Rockwilderem, którzy zresztą zawiedli), brak tradycyjnej już kontynuacji historii z serii "Soopaman Luva" czy równie kultowych skitów, nawet wieści o autotune się pojawiły. Całości żałości dopełniła wyjątkowo paskudna okładka, tylko chyba Cassidy miał gorszą w tym roku.

No, ale najważniejsze jest nie to, co było w newsach, a to, co dostaliśmy. I od razu mogę powiedzieć- jest lepiej, niż się spodziewałem, i gorzej, niż na poprzednich płytach.
Przede wszystkim- niedoróbki słychać głównie w warstwie producenckiej, cóż, nazwiska na liście bitmejkerów nie porażają. Piona i legitymacja partyjna PiS dla tych, którzy bez gogla wiedzą, kto to jest Rich Kidd albo Threesixty (ten drugi na google wyskakuje jako sklep ze zdrową żywnością), są co prawda wspomniani fejmowi Khalil, Rock czy nawet TY Fyffe (jak się go czyta? Ti Łaj Fyf?), ale niestety, nie dali tu oni swoich najlepszych w karierze produkcji, delikatnie mówiąc.
Takie np. singlowe "Def Jammable" męczy uszy, ciężko w zasadzie dotrwać do końca kawałka przez kakofonię, którą tu zaserwował zacny przecież Khalil.
"That's Were I Be" byłoby spuszczone w klopie nawet przez Waka Flockę, uwierzcie, takie pseudogorące, stylizowane na klubowe, "bangery" są rakiem toczącym kulturę hip hopową głęboko niczym wielki murzyński strap-on, którym żona poniżała Eldokę podczas ich nocy poślubnej.
Jesteś fanem narkotycznych bełkotów Redmana i Methoda, i chciałeś sobie sprawdzić, jak prezentuje się "1 Witcha Boi", to nie oczekuj cudów, bo panowie Dominic Jordan & Jimmy Giannos, kimkolwiek są, nie spisali się przynajmniej najlepiej (łohoho i tu jakiś matoł się ucieszył i zaraz napisze w komencie o zasadach stosowania "bynajmniej", szybka piłka, prosta zagrywka- wybynajmnieniaj w podskokach), a kawałek ani nie buja, ani nie zachęca do zapalenia czegoś, ani nawet nie wpływa pozytywnie na heroinę która rośnie w mojej szklarni. Chciałem pozytywnych wajbów, dostałem mierny, absolutnie nieimponujący uczniacki podkładzik.
"Tiger Style Crane", kończący zresztą cały album, nie wywołał u mnie niczego poza wzruszenie ramion. Końcóweczka mogłaby być jakoś tam urozmaicona.
Byłem ciekaw, jak Reggie da sobie radę bez Ericka Sermona, i o ile po "lekturze" "Red Gone Wild" byłem w miarę zadowolony, to teraz nie boję się zakrzyknąć "Ratujcie rzekotki!" czy tam "Ericku, wróć".
Główny zarzut do produkcji jest taki, że te podkłady są absolutnie przeciętne, czasem denerwujące, plumkające i niebezpiecznie przaśne, przypomina się tu trochę sytuacja z ostatnim album Reflection Eternal. Nie znaczy to, że wszystkie bity są fatalne, jest parę całkiem niezłych pozycji, "Rockin' Wit Da Best" czy "All I Do" dają radę, nie ranią receptorów dźwięku jak ich koledzy z tracklisty.
Nie są one jednak chyba skrojone na rapera tak niekonwencjonalnego, jak Reggie, nie może on dostać niczego tak nieubłaganie przeciętnego, bo staje się przez to zagubiony, czego dowodem chyba pisana przez Gandziora liryka do "Def Jammable".


Gandzior, tak po prostu, dzięki, że jesteś

Ponarzekaliśmy, czas trochę popropsować to i owo, bo nie jest tak, że płyta jest tragiczna, w końcu 3,5/5 to w miarę dobra ocena.
Miło słyszeć Redmana dającego swoje krejzolskie wersy ponownie, na luzaku próbującego ujeżdżać te niekiedy słabowite podkłady. Praktycznie poza tym singlem to wszystkie kawałki tekstowo mi odpowiadają, niektóre może uderzają trochę w sztampę i klimaty, w których Reggie niezbyt się czuje, jak "All I Do" sławiące jego miłość do muzyki (to raczej domena jakiegoś Masta Ace'a czy innego tam pedofila), ale potem przypomina słuchaczowi swoje najlepsze czasy wrzucając wersy o radości z podróżowania i koncertowania (Lemme Get 2) czy po prostu przypomina o swoim statusie i o tym, jak się utrzymał w rapgrze przez te wszystkie lata (When The Lights Go Off). Że niby kogo to obchodzi? Przepraszam, a teraz wypierdalaj, głosowanie na wójta twojego Wypizdowa trwa jeszcze 44 minuty.
Ekhem, wracając do liryki, to, powtórzę się, fajnie znów słyszeć Redmana składającego dobre linijki, często komiczne, buńczuczne, czyli po prostu dobrze go słyszeć, jak jest sobą. Bo większość tekstów na tym cedeku to Reggie sławiący swoje nadludzkie narkotyczne skillse, marne skillse twojego ulubionego rapera i Reggie szukający okazji, by zrobić psikusa dzielnicowemu Żuczkowi i spalić jointa pod komendą.
Jak lubisz zabawne punchline'y, przekazywane za pomocą głosu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym, i za pomocą idealnego flow, to masz swoją niszę.
Co prawda PackFM chyba jednak lepiej zrealizował konwencję płyty "z przymrużeniem oka", to można na "Reggie" znaleźć całkiem sporo satysfakcjonujących akcentów.
Goście? Są. Ale jakby ich nie było, to fakt. Poza Method Manem i Bunem ("1 Witcha Boi" niestety daleko do "City Lights" z "Blackout 2", na którym to kawałku był ten sam zestaw raperów) nikt nie wyrył mi się w pamięci, musiałem aż zerkać na tracklistę. Faith Evans raczej tu nie pasuje, Kool Moe Dee... hmmm, to dość ciekawa sprawa. Nie wiem, czemu napisane jest "ft. Kool Moe Dee", skoro ten zacny pan ze starej szkoły rapu nie ma tu nawet jednej wersu, nawet refrenu samodzielne nie wykonuje? Słychać tylko jakieś cuty z jego kawałków. Wierzę, że jakiś zamysł w tym był, czekam więc na wyjaśnienia.
Co do autotune, to pojawia się w dwóch miejscach na płycie, nie wierzę jednak, by komuś on przeszkadzał, np. na "When The Lights Go Off", świetnym skądinąd kawałku.

Czas więc na podsumowanie:

Plusy
+ Reggie w dobrej formie jak idzie o teksty
+ Tradycyjnie mocne flow
+ Charyzmy i luzu także mu nie brakuje
+ Parę (za mało niestety) zacnych podkładów
+ Spodziewałem się czegoś gorszego
+ Na szczęście nie zrobił niczego z O.S.T.R.'em

Minusy
- Parę paskudnych bitów
- Jawna kpina ze słuchacza w zapowiedziach, bezczelność nawet
- bezbarwni w sumie goście
- Gdzie ten Kool Moe Dee? :(
- Płyta gorsza niż poprzedniczka


Cóż, Redman jako MC to dalej ścisła czołówka rapgry, i udowodnił, że nie są mu straszne inne klimaty niż te znane z szalonych czasów Def Squadu. Odnajduje się w różnych konwencjach, coś na czym w tym roku poległ np. Kurupt, a takie odnajdywanie się to domena tych najlepszych w historii.
A że czasem niektóre elementy tego klimatu (bity) nie są równie imponujące co sam MC, to tym gorzej dla tych elementów. Bo Reggie nie zwalnia, zapowiada "Muddy Waters 2", i zapewne niejednym pięknie złożonym wersem nas jeszcze uszczęśliwi.
Będą lepsi producenci, będzie lepszy koncept na płytę, wrócą skity i "Soopaman Luva", to będzie znowu pięknie.
"Reggie" potraktujmy jako nic nieznaczącą, niewielką wpadkę w pięknej dyskografii naszego herosa z New Jersey.

No ok, to I'm out.
Do zobaczenia przy okazji następnej recen...


Co jest Nasir?



?????



Aaaa, czekajcie na "Lost Tapes 2" ziomy!!


6 komentarzy:

  1. Nawet nie zamierzam tego sprawdzać, Reggie się skończył niestety jakiś czas temu. Weterani powinni odłożyć już majka. Liczyłem na reckę Ortiza.

    OdpowiedzUsuń
  2. JKM NA PREZYDENTA

    OdpowiedzUsuń
  3. Sieah pomęczysz się nad nowym TI-em albo Slim Thugiem? Wiadomo, że Clifford nie odjebał takiej kiszki jak Thug, ale jednak zawód jest. No chyba, że z miłości do południa (ktore jak wiadomo zbawiło hiphop) nie wspominasz o porażkach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Raczej nie. W planach na ten rok jeszcze mały wpis podsumowujący. Potem już tylko recenzje płyt z 2011 roku.

    OdpowiedzUsuń
  5. Beka z końcowych linijek, czekamy na Lost Tapes 2!

    OdpowiedzUsuń
  6. Patrzę link, myślę- Hack zaczął pisać recenzje! Na szczęście to link do lasta.

    OdpowiedzUsuń