No no, zasypaliście waszego dobrego sieaha aplikacjami, nie powiem. Niestety, kontaktuję się tylko z wybranymi kandydatami, niemniej dane osób, które nie przeszły do kolejnego etapu zostaną zachowane i wykorzystane w przyszłości, ewentualnie sprzedane firmom telemarketingowym, w końcu garnków czy encyklopedii na pewno wam brakuje. To cały ja, swój chłop.
W każdym razie pora zająć się szczęśliwcem, który przeszedł pierwszą fazę rekrutacji...
W każdym razie pora zająć się szczęśliwcem, który przeszedł pierwszą fazę rekrutacji...
Miejcie świadomość, że nie będą to takie typowe recenzje w stylu "dobre bity dobre flow na tracku 4 a z sampla w tracku 12 kożystał OSTR (kto był pierwszy?!)". Będzie tam oczywiście trochę contentu, ale również sporo wspomnień i fragmentów, które zazwyczaj poprzedzane są wstępem typu "na marginesie/jako ciekawostka". Uważam recenzowanie starych płyt za z deka odtwórcze, i dobrze wiecie o tym. Ten cykl poniekąd zrywa z tym tokiem myślenia i każdy może sobie zobaczyć, co i jak, dlaczego, za ile, komu i czy z zabezpieczeniem.
Aha, jako że ostatnio wyczułem cebulactwo na łączach, postanowiłem stronnikom Reno w jego odwiecznej bitwie z Jayem pomóc odrobinę i fonetycznie zapisałem wymowę tytułów. To tak by kompleksów nie było.
Do dzieła.
Aha, jako że ostatnio wyczułem cebulactwo na łączach, postanowiłem stronnikom Reno w jego odwiecznej bitwie z Jayem pomóc odrobinę i fonetycznie zapisałem wymowę tytułów. To tak by kompleksów nie było.
Do dzieła.
College Dropout (2004)
(wym. Koledź Dropałt)
Doskonale pamiętam atmosferę, jaka towarzyszyła debiutowi Kanye Westa. Złoty chłopak, szczęśliwe dziecko, nadzieja hip hopu, protegowany Jaya-Z, entuzjastycznie przyjęte single (szczególnie napisany wspólnie z niestety zapomnianym już Rhymefestem "Jesus Walks"), imponująca lista gości... "College Dropout" było inne od płyt, które w tamtym okresie wychodziły. Możecie nie pamiętać, ale był to okres absolutnej dominacji 50 Centa i jego wesołej ekipy, który wspólnie ze współpanującym Eminemem bezlitośnie zakończył kariery Ja Rule'a i szczęśliwie już, w odróżnieniu od Rhymefesta, zapomnianego Raya Benzino. W telewizji leciało albo coś od Lil Jona, albo"Toy Soldier", "What's Your Number" ewentualnie "Signs" wujka Snoopa. Usłyszeć w tamtym mocno niespokojnym okresie kawałki takie jak "Jesus Walks", "All Falls Down" czy "Through The Wire" było czymś niezwykle odświeżającym i ... oświecającym, w końcu słuchacze nie byli specjalnie spragnieni wtedy kawałków dotykających tematu chrześcijaństwa. W tamtym okresie West był na pewno najbardziej głodny sukcesu i był gotowy wydrapać go od innych czarnuchów. Ciekawostką może być to, że The Game nie tak dawno wspominał, jak to właśnie w tym czasie Kanye rozłożył go na łopatki w pojedynku fristajlowym, i jakimkolwiek uśmiechem by nie zbywać warsztatów obu panów w tej dziedzinie, to jednak 75% z was pewnie by w rankingu raperów wyżej umieściła kolegę z zachodniego wybrzeża.
Mam wiele dobrych wspomnień z "College Dropout", wiele tekstów z tamtej płyty zapadło mi w pamięć, i nie chodzi koniecznie o całe zwrotki, ale o smaczki, ot, choćby to, że Talib Kweli w "Get Em High" skarży się z ironią, że Kanye rwie laski na jego, czyli Taliba, fejmie, wyobrażacie sobie taki tekst w 2013? Śmiesznie wypadł też "School Spirit", wyśmiewający mozolne edukowanie się w szkole by skończyć jako kelner. Wszystko to na pewno było pogodniejsze, luźniejsze od tego, co prezentował później, nawet w teoretycznie poważniejszych kroczeniu z Jezusem, łatwo to sprawdzić choćby puszczając sobie "We Don't Care"- track bynajmniej nie traktujący o pierdołach. Warto też zauważyć, że West w pewnym momencie wspomina Emmetta Tilla, i nie spotkała go za to żadna kara.
Cóż, jak to West raczył stwierdzić, był pierwszym czarnuchem z Benzem, wypasionym łańuchem i backpackerskim plecakiem jednocześnie, i nawet gdy w "Breathe In Breathe Out" żartuje sam z siebie, że rapuje tylko o laskach i kasie, to wszyscy wiemy, że jest inaczej.
Produkcyjnie "College Dropout" jest arcydziełem nawet dziś, po 10 latach już prawie. Każdy wiedział, jakie są zdolności Westa już po "The Blueprint", który wyprzedził płyty z 2001 roku o co najmniej dekadę, ale wielu zadawało sobie pytanie, czy zapał i mentorski kunszt No I.D. (który, jak wiemy, mentorował też J. Cole'owi) wystarczą, by za konsolą sprawić się równie dobrze i wizjonersko? Sama lista sampli wygląda jak marzenie audiofila- Aretha Franklin, Luther Vandross, Chaka Khan, Curtis Mayfield, Marvin Gaye... Na dodatek to wszystko zrobione w całości przez Westa, bez pomocy i wyręczania przez innych producentów, stare dobre czasy co, zwłaszcza bolesne dla tych, którzy próbują się przedrzeć przez ciągnącą się kilometrami listę producentów na "MBDTF". Było soulowo, było pogodnie, było epicko i gospelowo, było czasem nawet ślamazarnie, ale niesamowicie... southowo i zgodnie z korzeniami (track z Ludacrisem), było nawet bardziej klasycznie i hip hopowo. Jak ktoś by powiedział, że to najlepiej wyprodukowana płyta roku 2004, to bym się nie wykłócał. "College Dropout" muzycznie, nie rapersko, wyznaczyło początek wielkiej solowej kariery Kanye Westa.
Harmonijnie i wspaniale prezentują się też goście, wspomniany Talib, Common i Mos Def w wysokiej formie, monumentalny featuring Jaya-Z, zacne 16-ki GLC i Consequence'a, cudowny refren Syleeny Johnson (która, jak pamiętamy, musiała z powodów prawnych zastąpić pierwotnie przewidziany sampel z Lauryn Hill) i profesjonalnego chóru z Harlemu.
Bardzo, bardzo ważna płyta, także dla midwestu, który, jeszcze przed erą Lupe Fiasco, zdominowany był przez Eminema i nie do końca poważna wynalazki jak Chingy czy J-Kwon. A tu proszę bardzo, nie dość, że Kanye, to jeszcze ludzie sobie przypomnieli, że istnieje Twista, Common, a nawet poznali kogoś takiego jak GLC.
"College Dropout", które 2 lata temu nazwałem debiutem dekady, do dziś posiada świetny replay value i każdy, kto nie ma go na półce, może i jest bezkompleksowym luzaczkiem, którego nie bawią moje suchary i elokwentne poczucie humoru, ale jednocześnie jest cymbałem i proszony jest o natychmiastową ewakuację i zaniechanie prób powrotu.
Ważna, bo:
1. Debiut
2. Nietypowy, klasycznie wyprodukowany album w zalewie dudniącej crunkiem konkurencji
3. Nietypowe, ciekawe i świetnie przyjęte single w zalewie... no, sami wiecie czego
4. Przywrócenie do łask i masowej świadomości określenia raper-producent, w obu sferach kompetentnego
5. Zupełnie nowy, świeży głos z midwestu
6. Potwierdzenie wysokiej formy producenckiej i wyprzedzenie o kilka lat świetlnych konkurencji, w tym Just Blaze'a, tego dystansu nie udało mu się odrobić do dziś.
Mam wiele dobrych wspomnień z "College Dropout", wiele tekstów z tamtej płyty zapadło mi w pamięć, i nie chodzi koniecznie o całe zwrotki, ale o smaczki, ot, choćby to, że Talib Kweli w "Get Em High" skarży się z ironią, że Kanye rwie laski na jego, czyli Taliba, fejmie, wyobrażacie sobie taki tekst w 2013? Śmiesznie wypadł też "School Spirit", wyśmiewający mozolne edukowanie się w szkole by skończyć jako kelner. Wszystko to na pewno było pogodniejsze, luźniejsze od tego, co prezentował później, nawet w teoretycznie poważniejszych kroczeniu z Jezusem, łatwo to sprawdzić choćby puszczając sobie "We Don't Care"- track bynajmniej nie traktujący o pierdołach. Warto też zauważyć, że West w pewnym momencie wspomina Emmetta Tilla, i nie spotkała go za to żadna kara.
Cóż, jak to West raczył stwierdzić, był pierwszym czarnuchem z Benzem, wypasionym łańuchem i backpackerskim plecakiem jednocześnie, i nawet gdy w "Breathe In Breathe Out" żartuje sam z siebie, że rapuje tylko o laskach i kasie, to wszyscy wiemy, że jest inaczej.
Produkcyjnie "College Dropout" jest arcydziełem nawet dziś, po 10 latach już prawie. Każdy wiedział, jakie są zdolności Westa już po "The Blueprint", który wyprzedził płyty z 2001 roku o co najmniej dekadę, ale wielu zadawało sobie pytanie, czy zapał i mentorski kunszt No I.D. (który, jak wiemy, mentorował też J. Cole'owi) wystarczą, by za konsolą sprawić się równie dobrze i wizjonersko? Sama lista sampli wygląda jak marzenie audiofila- Aretha Franklin, Luther Vandross, Chaka Khan, Curtis Mayfield, Marvin Gaye... Na dodatek to wszystko zrobione w całości przez Westa, bez pomocy i wyręczania przez innych producentów, stare dobre czasy co, zwłaszcza bolesne dla tych, którzy próbują się przedrzeć przez ciągnącą się kilometrami listę producentów na "MBDTF". Było soulowo, było pogodnie, było epicko i gospelowo, było czasem nawet ślamazarnie, ale niesamowicie... southowo i zgodnie z korzeniami (track z Ludacrisem), było nawet bardziej klasycznie i hip hopowo. Jak ktoś by powiedział, że to najlepiej wyprodukowana płyta roku 2004, to bym się nie wykłócał. "College Dropout" muzycznie, nie rapersko, wyznaczyło początek wielkiej solowej kariery Kanye Westa.
Harmonijnie i wspaniale prezentują się też goście, wspomniany Talib, Common i Mos Def w wysokiej formie, monumentalny featuring Jaya-Z, zacne 16-ki GLC i Consequence'a, cudowny refren Syleeny Johnson (która, jak pamiętamy, musiała z powodów prawnych zastąpić pierwotnie przewidziany sampel z Lauryn Hill) i profesjonalnego chóru z Harlemu.
Bardzo, bardzo ważna płyta, także dla midwestu, który, jeszcze przed erą Lupe Fiasco, zdominowany był przez Eminema i nie do końca poważna wynalazki jak Chingy czy J-Kwon. A tu proszę bardzo, nie dość, że Kanye, to jeszcze ludzie sobie przypomnieli, że istnieje Twista, Common, a nawet poznali kogoś takiego jak GLC.
"College Dropout", które 2 lata temu nazwałem debiutem dekady, do dziś posiada świetny replay value i każdy, kto nie ma go na półce, może i jest bezkompleksowym luzaczkiem, którego nie bawią moje suchary i elokwentne poczucie humoru, ale jednocześnie jest cymbałem i proszony jest o natychmiastową ewakuację i zaniechanie prób powrotu.
Ważna, bo:
1. Debiut
2. Nietypowy, klasycznie wyprodukowany album w zalewie dudniącej crunkiem konkurencji
3. Nietypowe, ciekawe i świetnie przyjęte single w zalewie... no, sami wiecie czego
4. Przywrócenie do łask i masowej świadomości określenia raper-producent, w obu sferach kompetentnego
5. Zupełnie nowy, świeży głos z midwestu
6. Potwierdzenie wysokiej formy producenckiej i wyprzedzenie o kilka lat świetlnych konkurencji, w tym Just Blaze'a, tego dystansu nie udało mu się odrobić do dziś.
Late Registration (2005)
(wym. Lejt Redżistrejszyn)
To był pierwszy tak gorący okres w karierze Kanyego, wystarczy spojrzeć na listę projektów, na których w tym czasie się pojawiał. Są tam chyba wszyscy, od egzotycznych dla niego Dilated Peoples przez Brandy, Twistę, Janet Jackson, Mobb Deep aż po Commona, który przed wyprodukowaną przez Westa "BE" pozostawał w zapomnieniu czy absolutnie magicznego Johna Legenda, którego zresztą sam pracowicie wypromował. Jak on w takim natłoku zajęć znalazł czas, by wpaść do studia i nagrać kolejnego klasyka- to wymyka się mojemu pojmowaniu rzeczywistości.
Płyta poważniejsza od debiutu i... jeszcze lepiej wyprodukowana, co wydaje się już naprawdę niemożliwe, ale stało się to faktem.
Przed premierą Gayfish przypominał, jak to jego ojciec był Czarną Panterą i jak on i jego równie pomocna społeczeństwu matka wpływały na jego wychowanie (i pewnie dlatego wziął sobie powszechnie znaną ladacznicę za żonę) i obiecywał, że album będzie rewolucyjny i przepełniony społecznym komentarzem. Świat w 2005, także dzięki featuringowi na "LR", znał już Lupe Fiasco, więc nie wszyscy być może byli zachwyceni pisarstwem Westa na tej płycie, ale trzeba mu oddać jedno- miało być społecznie i było.
Nie chodzi tylko o pamiętne Diamenty z Sierra Leone, ale na przykład "Crack Music", na którym to raper toczy po ziemi i oskarża polityków, tradycyjnie zresztą już Busha i Reagana, o to co zwykle czy równie mocno zorientowane "na temat" "Heard 'Em Say".
Mieliśmy tam też bardzo ładny hołd dla jeszcze żyjącej wtedy mamy Kanyego, wspominki młodości i początków kariery czy na pewno traumatyczne dla każdego odczucia pobytu jego babci w szpitalu. Z lżejszymi klimatami też było tęgo- kultowe "Gold Digger" czy związkowe "Celebration" pięknie komponowały się z, tak samo genialnie pomyślaną, resztą. Jasne, zdolności deskryptywne Westa niekoniecznie muszą ludzi porywać, ale nawet oni muszą przyznać, że w 2005 niewielu było w mainstreamie raperów, którzy poruszali takie tematy.
Nie mówiąc już o tym, że żaden raper nie mógł się pochwalić taką produkcją.
Co ciekawe, West stwierdził wtedy, że spory wpływ na brzmienie "Late Registration" miała szkocka grupa Franz Ferdinand, grająca jakże modny chyba jeszcze dziś indie rock. Fani grupy być może dodadzą coś od siebie na ten temat, nie ma jednak wątpliwości, że brzmienie płyty jest unikalne, jednocześnie nowoczesne i soulowe, pokazujące, że styl Kanyego to nie tylko jakaś tania podróbka J.Dilli, tylko własny, perfekcyjnie opanowany i pięknie wpadający w ucho dźwięk.
Kolekcja sampli również tym razem imponująca, a kto wie, czy nie jeszcze bardziej. Najbardziej oczywisty pod względem popularności sampel zachęcił Shirley Bassey to zachwytu i deklaracji współpracy z Westem (co, jak wiemy, póki co się nie zmaterializowało). Każdy wie, dzięki "Wake Up Mr. West", że "Someone That I Used To Love" zostało nagrane przez Natalie Cole i nikt nie myli z wszechobecnym niedawno pedo-hitem. Jeśli cokolwiek zmotywowało mnie do nazwania Westa producentem dekady, to właśnie kreowanie nowych trendów w stylu produkcji, w etyce pracy i kreatywnym korzystaniu z dorobku ojców hip hopu wywodzących z gatunków pokrewnych. Cóż, zadbanie o własną karierę i solowa dyskografia, sam fakt jej istnienia (sorry Just Blaze), też.
Theophilus London powiedział niedawno, że płyta ta była dla niego rewolucyjna i zachęciła do łamania wszelkich barier, jakie w hip hopie istnieją.
Nie muszę chyba wspominać, że goście dobrani równie wybornie, młody Lupe, genialny Jay, rzucony na samotny występ Common, genialny Jamie Foxx czy też biedny i pozbawiony szansy zabłyśnięcia The Game- każdy z nich dołożył swoją cegiełkę do ostatecznej magii, z jaką "Late Registration" uderza.
Co ważniejsze, słychać progres, zarówno u rapera, jak i producenta. Nie wiem, co może być lepszą rekomendacją dla wystawienia płycie oceny maksymalnej. Warto wracać do tej płyty, by zobaczyć, że nawet w roku, w którym 50 Cent i jego Masakra urządziło sobie rzeźnie z konkurencji na wszystkich możliwych listach przebojów, można było znaleźć sporo wartościowej muzyki także w mainstreamie.
Ważna, bo:
1. Świetna kontynuacja debiutu
2. Wyraźna ewolucja, zarówno muzyczna, jak i liryczna
3. Orientacja na ważne, społeczne kwestie...
4. bez utraty czucia tego, co w rapie radosne i pogodne
5. Najlepszy album wg "Time", czego chcieć jeszcze?
Płyta poważniejsza od debiutu i... jeszcze lepiej wyprodukowana, co wydaje się już naprawdę niemożliwe, ale stało się to faktem.
Przed premierą Gayfish przypominał, jak to jego ojciec był Czarną Panterą i jak on i jego równie pomocna społeczeństwu matka wpływały na jego wychowanie (i pewnie dlatego wziął sobie powszechnie znaną ladacznicę za żonę) i obiecywał, że album będzie rewolucyjny i przepełniony społecznym komentarzem. Świat w 2005, także dzięki featuringowi na "LR", znał już Lupe Fiasco, więc nie wszyscy być może byli zachwyceni pisarstwem Westa na tej płycie, ale trzeba mu oddać jedno- miało być społecznie i było.
Nie chodzi tylko o pamiętne Diamenty z Sierra Leone, ale na przykład "Crack Music", na którym to raper toczy po ziemi i oskarża polityków, tradycyjnie zresztą już Busha i Reagana, o to co zwykle czy równie mocno zorientowane "na temat" "Heard 'Em Say".
Mieliśmy tam też bardzo ładny hołd dla jeszcze żyjącej wtedy mamy Kanyego, wspominki młodości i początków kariery czy na pewno traumatyczne dla każdego odczucia pobytu jego babci w szpitalu. Z lżejszymi klimatami też było tęgo- kultowe "Gold Digger" czy związkowe "Celebration" pięknie komponowały się z, tak samo genialnie pomyślaną, resztą. Jasne, zdolności deskryptywne Westa niekoniecznie muszą ludzi porywać, ale nawet oni muszą przyznać, że w 2005 niewielu było w mainstreamie raperów, którzy poruszali takie tematy.
Nie mówiąc już o tym, że żaden raper nie mógł się pochwalić taką produkcją.
Co ciekawe, West stwierdził wtedy, że spory wpływ na brzmienie "Late Registration" miała szkocka grupa Franz Ferdinand, grająca jakże modny chyba jeszcze dziś indie rock. Fani grupy być może dodadzą coś od siebie na ten temat, nie ma jednak wątpliwości, że brzmienie płyty jest unikalne, jednocześnie nowoczesne i soulowe, pokazujące, że styl Kanyego to nie tylko jakaś tania podróbka J.Dilli, tylko własny, perfekcyjnie opanowany i pięknie wpadający w ucho dźwięk.
Kolekcja sampli również tym razem imponująca, a kto wie, czy nie jeszcze bardziej. Najbardziej oczywisty pod względem popularności sampel zachęcił Shirley Bassey to zachwytu i deklaracji współpracy z Westem (co, jak wiemy, póki co się nie zmaterializowało). Każdy wie, dzięki "Wake Up Mr. West", że "Someone That I Used To Love" zostało nagrane przez Natalie Cole i nikt nie myli z wszechobecnym niedawno pedo-hitem. Jeśli cokolwiek zmotywowało mnie do nazwania Westa producentem dekady, to właśnie kreowanie nowych trendów w stylu produkcji, w etyce pracy i kreatywnym korzystaniu z dorobku ojców hip hopu wywodzących z gatunków pokrewnych. Cóż, zadbanie o własną karierę i solowa dyskografia, sam fakt jej istnienia (sorry Just Blaze), też.
Theophilus London powiedział niedawno, że płyta ta była dla niego rewolucyjna i zachęciła do łamania wszelkich barier, jakie w hip hopie istnieją.
Nie muszę chyba wspominać, że goście dobrani równie wybornie, młody Lupe, genialny Jay, rzucony na samotny występ Common, genialny Jamie Foxx czy też biedny i pozbawiony szansy zabłyśnięcia The Game- każdy z nich dołożył swoją cegiełkę do ostatecznej magii, z jaką "Late Registration" uderza.
Co ważniejsze, słychać progres, zarówno u rapera, jak i producenta. Nie wiem, co może być lepszą rekomendacją dla wystawienia płycie oceny maksymalnej. Warto wracać do tej płyty, by zobaczyć, że nawet w roku, w którym 50 Cent i jego Masakra urządziło sobie rzeźnie z konkurencji na wszystkich możliwych listach przebojów, można było znaleźć sporo wartościowej muzyki także w mainstreamie.
Ważna, bo:
1. Świetna kontynuacja debiutu
2. Wyraźna ewolucja, zarówno muzyczna, jak i liryczna
3. Orientacja na ważne, społeczne kwestie...
4. bez utraty czucia tego, co w rapie radosne i pogodne
5. Najlepszy album wg "Time", czego chcieć jeszcze?
Graduation (2007)
(wym. Gradżułejszyn)
"Let's raise the stakes," he says (konkretnie 50 Cent w 2007 roku).
"If Kanye West sells more records than 50 Cent on September 11, I'll no longer [perform] music. I'll write music and work with my other artists, but I won't put out any more solo albums."
Oh really?
Ach, to były lata, to był dopiero konflikt, to była dopiero rywalizacja!
Kto sprzeda więcej? Cent i jego "Curtis" czy West ze swoim "Graduation"?
Pamiętacie to zdjęcie stojących naprzeciwko siebie 50 Centa i Kanye Westa? Ten drugi nie zaprezentował się tam przesadnie korzystnie, jako że jest o głowę niższy od Curtisa, i szczerze mówiąc wtedy wierzyłem chyba, że zdjęcie to oddaje rzeczywistość również tę komercyjną, w końcu Curtis sprzedał obrzydliwe wręcz ilości swojej poprzedniej płyty (ponad milion nabywców w pierwszym tygodniu, dziś nikt tak nie zrobi chyba już), nie mówiąc już o tym, że Masakra sprzedała się dużo lepiej niż "Late Registration".
Historia pokazała, że wygrał nasz człowiek z midwestu (przynajmniej w Stanach), i wydało mi się to wtedy całkiem sprawiedliwe, tym bardziej, że jego płyta była znacznie lepsza od tej konkurenta.
Jeżeli ma to dla was znaczenie, to "Graduation" to najlepsza płyta Kanye Westa wg... A$AP Rocky'ego (na drugim miejscu "LR") a także, i tu powinno być 10 kropek, wg samego Westa, oczywiście z perspektywy 2007 roku, co więcej, miał być to album łapiący się do top 10 hip hopowych płyt all time. Macie ten cd w swoim top 10?
Tym razem zamiast Franz Ferdinand za inspirację posłużyły dinozaury z U2, i, nie wiedzieć czemu, wobec takiego backgroundu, zamiast solidnej porcji brit-rocka usłyszymy na płycie efekt romansu producenta z syntezatorem. Co mnie najbardziej rozbawiło, według samego Kanyego "Graduation" jest bardziej... białe od poprzednich płyt. Bez obaw, nie usłyszymy tu żadnego hołdu dla "How Much Is The Fish", niemniej na pewno album wydaje się osobliwy na tle tego, co w przeszłości prezentował sobą muzycznie pan Kardashian (umawiający się wtedy akurat z Alexis Phifer). Wiecie, jak to bywa z eksperymentami, raz wychodzą na dobre, innym razem zupełnie nie, jedni dostają za odstępstwa od normy i wyjście poza margines i umazanie mankietu po łapach, inni zostają obwołani wizjonerami. Każdy kto słuchał "Ecstatic" czy "Electric Circus" ma mniejsze lub większe pojęcie, o co chodzi. Po 6 latach od premiery płyty, i biorąc pod uwagę to, co usłyszeliśmy na późniejszych wydawnictwach rapera, można powiedzieć, że "Graduation" było przełomowe, było ważnym etapem w karierze Westa, i po raz kolejny umiejscowiło rapera w gronie największych hip hopowych wizjonerów.
Większość podkreśla zabawy Gayfisha z elektroniką zapominając przy okazji o tym, że postanowił on poszerzyć swoje horyzonty i nie ograniczać się tym razem do samplowania pokrytych patyną klasyków soulu. W gronie donatorów znajdziemy bowiem Eltona Johna, Daft Punk czy Public Enemy. Jasne, cebulaki powiedzą, że ktoś tam, kurwa jakaś Peja, El-P (czy kto tam w Def Jux wydawał) w elektronikę bawili się już w 1987 i gdzie tu niby taka sensacja i co ten sieah sobie tam znowu w swoich kompleksach ubzdurał, ale pozwolicie, że ową kwestię z gatunku Tesla vs. Edison pominę milczeniem, dla mnie bowiem ważne jest to, kto przekazuje swoje dzieła i pomysły szerokiemu społeczeństwu, nie koledze z podwórka. Co by nam było z penicyliny, jakby zdobyła fejm i szacun wyłącznie w podziemiu, nie komercjalizując się i nie nakładając na szyję złotego łańcucha?
Jak więc widać, produkcję na "Graduation" uważam nie tylko za bardzo dobrą, ale także ważną dla gatunku.
W samym Weście też nastąpiła przemiana i nie chodzi tylko o znaczne skrócenie tracklisty (tylko 13 kawałków wobec 21 podstawowych na dwóch poprzednich albumach), bowiem porzucił on myśli o krwawych diamentach wyrywanych z garnka płaczącej matki w afrykańskiej wiosce i zajął się sprawami równie ważnymi dla przeciętnego mężczyzny, ale znacznie bardziej przyziemnymi.
To tutaj po raz pierwszy usłyszymy Kanyego hedonistę, zatraconego w swoim pościgu za spódniczkami i fejmem i jednocześnie uciekającego przed paparazzi. Nie sądzę, by na poprzednich płytach padła ksywka Malcolma X w kontekście kupowania dżinsów... niemniej sam Kanye przyznał, że obniżył poziom swoich tekstów, niby dlatego, żeby nie męczyć fanów Rolling Stones (z którymi wtedy miał tour) zbyt skomplikowanymi tworami, ale wszyscy wiemy, że chodzi o laski i kasę, bo murzyni o tym tylko nawijają i dlatego to co robią jest rapem, nie hip hopem. W każdym razie to drugi przypadek, by raper otwarcie mówił o celowym, motywowanym dolarami "dumb-downie" swoich linijek, pierwszy przypadek naturalnie wszyscy znacie, a trzeci macie przed sobą, bo wiecie, jak jest, jakby e-skillsy się sprzedawały, prawdę mówiąc, to ja też byłbym takim blogowym Talibem Kweli.
Niemniej, "Graduation" jest raz skoczne, raz nostalgiczne, raz prawilnie hip hopowe i vintage'owe, poznajemy z autorem zarówno wady i zalety szybkich i łatwych (i pijanych) kobiet, mamy nieźle nawet napisany koncept w "Homecoming", usłyszymy kilka rzeczowych rozkmin na temat kariery i związków, mamy wreszcie nietypowy dość hołd dla Jaya, w którym to za delikatnie wyczuwalny dziegieć służą żale nad odrzuceniem, którego rzekomo doznał West ze strony Pana Cartera. Swoją drogą, Jay wycutowany na Intro, cały track o Jayu, Jay-Z news all day everyday, a czemu nic o Nasie? W końcu nagrał "Illmatic"!!!! :(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(
Co ciekawe, "Big Brother" doczekał się specjalnej prezentacji, w której uczestniczyli naturalnie Kanye i Jay, ale także Dwele i... sponiewierany ostatnio przez Kendricka i Jaya-Electronikę Big Sean, jak widać ciągnący się za Westem od samego początku. Hova podobno emocjonalnie odebrał ten track, ale źródło nie podało, czy były łzy.
Warto zwrócić uwagę na featuring Lil Wayne'a z czasów "jeszcze-przed-Carter-3" (na tracku pierwotnie przeznaczonym dla ... Jaya), tradycyjnie świetnego Mos Defa i zadziwiająco dobry refren T-Paina.
Jest "Graduation" płytą bardzo ciekawą, wydaje mi się jednak, że "wybielenie" jej konceptu i faktyczne celowe obniżenie poziomu tekstów nie pozwala postawić jej tak wysoko, jak poprzedniczki. Mamy tu bowiem swoistego Euro-Kanyego (określnie uszyte dla Jaya z racji jego romansów z dziwnymi gatunkami muzycznymi), tak samo przebojowego i charyzmatycznego, ale jakby odrobinę mniej wielowymiarowego.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [1]
2. Udany wyraz ciągłego szukania sobie nowego miejsca i niechęć do stania w jednym zbyt długo
3. 50 Cent się wkurzył i oskarżył Westa o oszustwa przy liczeniu sprzedanych kopii, warto żyć dla takich momentów
4. Najwięcej trzykropków w tym wpisie pojawiło się właśnie tutaj, to musi o czymś świadczyć
"If Kanye West sells more records than 50 Cent on September 11, I'll no longer [perform] music. I'll write music and work with my other artists, but I won't put out any more solo albums."
Oh really?
Ach, to były lata, to był dopiero konflikt, to była dopiero rywalizacja!
Kto sprzeda więcej? Cent i jego "Curtis" czy West ze swoim "Graduation"?
Pamiętacie to zdjęcie stojących naprzeciwko siebie 50 Centa i Kanye Westa? Ten drugi nie zaprezentował się tam przesadnie korzystnie, jako że jest o głowę niższy od Curtisa, i szczerze mówiąc wtedy wierzyłem chyba, że zdjęcie to oddaje rzeczywistość również tę komercyjną, w końcu Curtis sprzedał obrzydliwe wręcz ilości swojej poprzedniej płyty (ponad milion nabywców w pierwszym tygodniu, dziś nikt tak nie zrobi chyba już), nie mówiąc już o tym, że Masakra sprzedała się dużo lepiej niż "Late Registration".
Historia pokazała, że wygrał nasz człowiek z midwestu (przynajmniej w Stanach), i wydało mi się to wtedy całkiem sprawiedliwe, tym bardziej, że jego płyta była znacznie lepsza od tej konkurenta.
Jeżeli ma to dla was znaczenie, to "Graduation" to najlepsza płyta Kanye Westa wg... A$AP Rocky'ego (na drugim miejscu "LR") a także, i tu powinno być 10 kropek, wg samego Westa, oczywiście z perspektywy 2007 roku, co więcej, miał być to album łapiący się do top 10 hip hopowych płyt all time. Macie ten cd w swoim top 10?
Tym razem zamiast Franz Ferdinand za inspirację posłużyły dinozaury z U2, i, nie wiedzieć czemu, wobec takiego backgroundu, zamiast solidnej porcji brit-rocka usłyszymy na płycie efekt romansu producenta z syntezatorem. Co mnie najbardziej rozbawiło, według samego Kanyego "Graduation" jest bardziej... białe od poprzednich płyt. Bez obaw, nie usłyszymy tu żadnego hołdu dla "How Much Is The Fish", niemniej na pewno album wydaje się osobliwy na tle tego, co w przeszłości prezentował sobą muzycznie pan Kardashian (umawiający się wtedy akurat z Alexis Phifer). Wiecie, jak to bywa z eksperymentami, raz wychodzą na dobre, innym razem zupełnie nie, jedni dostają za odstępstwa od normy i wyjście poza margines i umazanie mankietu po łapach, inni zostają obwołani wizjonerami. Każdy kto słuchał "Ecstatic" czy "Electric Circus" ma mniejsze lub większe pojęcie, o co chodzi. Po 6 latach od premiery płyty, i biorąc pod uwagę to, co usłyszeliśmy na późniejszych wydawnictwach rapera, można powiedzieć, że "Graduation" było przełomowe, było ważnym etapem w karierze Westa, i po raz kolejny umiejscowiło rapera w gronie największych hip hopowych wizjonerów.
Większość podkreśla zabawy Gayfisha z elektroniką zapominając przy okazji o tym, że postanowił on poszerzyć swoje horyzonty i nie ograniczać się tym razem do samplowania pokrytych patyną klasyków soulu. W gronie donatorów znajdziemy bowiem Eltona Johna, Daft Punk czy Public Enemy. Jasne, cebulaki powiedzą, że ktoś tam, kurwa jakaś Peja, El-P (czy kto tam w Def Jux wydawał) w elektronikę bawili się już w 1987 i gdzie tu niby taka sensacja i co ten sieah sobie tam znowu w swoich kompleksach ubzdurał, ale pozwolicie, że ową kwestię z gatunku Tesla vs. Edison pominę milczeniem, dla mnie bowiem ważne jest to, kto przekazuje swoje dzieła i pomysły szerokiemu społeczeństwu, nie koledze z podwórka. Co by nam było z penicyliny, jakby zdobyła fejm i szacun wyłącznie w podziemiu, nie komercjalizując się i nie nakładając na szyję złotego łańcucha?
Jak więc widać, produkcję na "Graduation" uważam nie tylko za bardzo dobrą, ale także ważną dla gatunku.
W samym Weście też nastąpiła przemiana i nie chodzi tylko o znaczne skrócenie tracklisty (tylko 13 kawałków wobec 21 podstawowych na dwóch poprzednich albumach), bowiem porzucił on myśli o krwawych diamentach wyrywanych z garnka płaczącej matki w afrykańskiej wiosce i zajął się sprawami równie ważnymi dla przeciętnego mężczyzny, ale znacznie bardziej przyziemnymi.
To tutaj po raz pierwszy usłyszymy Kanyego hedonistę, zatraconego w swoim pościgu za spódniczkami i fejmem i jednocześnie uciekającego przed paparazzi. Nie sądzę, by na poprzednich płytach padła ksywka Malcolma X w kontekście kupowania dżinsów... niemniej sam Kanye przyznał, że obniżył poziom swoich tekstów, niby dlatego, żeby nie męczyć fanów Rolling Stones (z którymi wtedy miał tour) zbyt skomplikowanymi tworami, ale wszyscy wiemy, że chodzi o laski i kasę, bo murzyni o tym tylko nawijają i dlatego to co robią jest rapem, nie hip hopem. W każdym razie to drugi przypadek, by raper otwarcie mówił o celowym, motywowanym dolarami "dumb-downie" swoich linijek, pierwszy przypadek naturalnie wszyscy znacie, a trzeci macie przed sobą, bo wiecie, jak jest, jakby e-skillsy się sprzedawały, prawdę mówiąc, to ja też byłbym takim blogowym Talibem Kweli.
Niemniej, "Graduation" jest raz skoczne, raz nostalgiczne, raz prawilnie hip hopowe i vintage'owe, poznajemy z autorem zarówno wady i zalety szybkich i łatwych (i pijanych) kobiet, mamy nieźle nawet napisany koncept w "Homecoming", usłyszymy kilka rzeczowych rozkmin na temat kariery i związków, mamy wreszcie nietypowy dość hołd dla Jaya, w którym to za delikatnie wyczuwalny dziegieć służą żale nad odrzuceniem, którego rzekomo doznał West ze strony Pana Cartera. Swoją drogą, Jay wycutowany na Intro, cały track o Jayu, Jay-Z news all day everyday, a czemu nic o Nasie? W końcu nagrał "Illmatic"!!!! :(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(
Co ciekawe, "Big Brother" doczekał się specjalnej prezentacji, w której uczestniczyli naturalnie Kanye i Jay, ale także Dwele i... sponiewierany ostatnio przez Kendricka i Jaya-Electronikę Big Sean, jak widać ciągnący się za Westem od samego początku. Hova podobno emocjonalnie odebrał ten track, ale źródło nie podało, czy były łzy.
Warto zwrócić uwagę na featuring Lil Wayne'a z czasów "jeszcze-przed-Carter-3" (na tracku pierwotnie przeznaczonym dla ... Jaya), tradycyjnie świetnego Mos Defa i zadziwiająco dobry refren T-Paina.
Jest "Graduation" płytą bardzo ciekawą, wydaje mi się jednak, że "wybielenie" jej konceptu i faktyczne celowe obniżenie poziomu tekstów nie pozwala postawić jej tak wysoko, jak poprzedniczki. Mamy tu bowiem swoistego Euro-Kanyego (określnie uszyte dla Jaya z racji jego romansów z dziwnymi gatunkami muzycznymi), tak samo przebojowego i charyzmatycznego, ale jakby odrobinę mniej wielowymiarowego.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [1]
2. Udany wyraz ciągłego szukania sobie nowego miejsca i niechęć do stania w jednym zbyt długo
3. 50 Cent się wkurzył i oskarżył Westa o oszustwa przy liczeniu sprzedanych kopii, warto żyć dla takich momentów
4. Najwięcej trzykropków w tym wpisie pojawiło się właśnie tutaj, to musi o czymś świadczyć
808's & Heartbreak (2008)
(wym. Ejt-Oł-Ejts Ent Hartbrejk)
"I'm very excited about the everything ... I guarantee this will be 50 (Cent's) favorite album of mine. This will be gangster's album of the year."- Kanye w 2008.
Ciekaw jestem, czy faktycznie jakiś gangster zakochał się w brzmieniu tej płyty, ale, jak to z Westem bywa, czasem słowa wyprzedzają myśli i rozsądek.
Nieobeznani, albo chociaż zbyt leniwi na wikipedię, mogą nie wiedzieć, że album powstał w dość ponurej dla Yeezusa atmosferze. Dopiero co zmarła jego matka, rzuciła go Alexis, a złośliwe media czepiały się i krytykowały na każdym kroku (sprawa z TMZ nie powinno was aż tak dziwić, w 2008 roku również szarżował na paparazzich, rozwalając jednemu kamerę na lotnisku LAX). Różnie można zareagować na takie dictum, można zacisnąć zęby i robić swoje dalej, można strzelić sobie w łeb albo zahuśtać na żyrandolu, można też powiedzieć "fuck it" i odejść z szołbiznesu, by żyć z procentów i sadzić ogórki. Kanye West zdecydował się jednak na nagranie elektropopowej, ciągnącej się leniwie jak "Moda na Sukces", przepełnionej autotune składanki miłosno-gorzkich, umiarkowanie umiejętnie wyśpiewanych żali. Recepta nietypowa przyznacie, no, ale pamiętajmy, z kim mamy w tym wpisie do czynienia.
Znowu mamy obrót o 180 stopni, o ile bowiem szeroko rozumiane elektroniczne brzmienie może jakoś wiązać "Graduation" i "808's & Heartbreak", to ta druga pozycja jest znacznie bardziej przytłumiona, pesymistyczna i cięższa. niewiele tutaj (poza "Paranoid" i "Robocop") znajdziecie momentów do zaczerpnięcia oddechu. Zabawy Westa z Rolandem okazały się dla niego na tyle zajmujące i twórcze, że postanowił praktycznie porzucić samplowanie, sztukę, w której był przecież nie tylko wg mnie mistrzem, na wszystkich poprzednich projektach. Nie jestem w stanie zaprzeczyć, że muzyka na tej płycie jest niesamowicie klimatyczna, niepokojąca i przygniatająca, a słuchając tęsknot za matką w "Coldest Winter" (i do tego oglądając dziwny teledysk) nie można nie mieć ciarek, no, chyba, że się nie ma serca.
Zrywając z "koledżową" otoczką, obecną na poprzednich 3 płytach, West dał do zrozumienia nam wszystkim- teraz, kurwa, czas na szansoniady z autotune, i jak obiecał, tak zrobił. Doszło nawet do tego, że kolega praktycznie zaprzestał rapowania, czyniąc z "808's & Hearbreak" niejako zalążek zupełnie nowego gatunku, coś prawie jak "ja i mój czarnuch Skrillex". Nie wyszło mu to jednak na tyle dobrze, by całości słuchało się z przyjemnością, nawet jeśli wg Kanyego autotune użyty tutaj działa jak terapia.
Nachalna tematyka "związkowa" zaczęła mnie już przy pierwszym odsłuchu nużyć, a samo samiuśkie pośrodku tego wszystkiego "Amazing" wiosny bynajmniej nie uczyniło. Kanye poświęcił szifowanie rapowych skillsów na rzecz uzewnętrznienia swoich cierpień w formie śpiewanej, decyzja odważna, acz smutna.
Wydanie "808's & Hearbreak" zostało uznane za jedno z "Top 5 Kanye West Moments" przez Pepsi.com, i wydaje się, że pomimo mojej niechęci do rozlazłego śpiewu na autotune, Yeezus po raz kolejny zmienił rapgrę, na dodatek będąc wyjątkowo odważnym, na tyle, by wydać płytę w całości zrobioną z tym efektem w sytuacji, gdy cały biznes kipiał do niego coraz wyraźniejszą niechęcią. Nie można też nie wspomnieć, że album zainspirował powstanie takich prominentów jak Drake, B.o.B, Frank Ocean, Kid Cudi (obecny tu zresztą na pierwszym prajmtajmowym featuringu w życiu) i cała reszta ich klonów (Future'a, Kirko Bangza i sporo freshmanów z listy XXL wliczając).
Niestety, mimo, że nawet Common ponoć kocha ten album, ja nie jestem w stanie wykrzesać z siebie motywacji do wystawienia wyższej oceny, sądzę, że płyty pisane pod wpływem jakiegoś konkretnego wydarzenia mogą dzielić los ustawy pisanej pod kątem pojedynczego Kowalskiego- mogą ogółowi wyjść bokiem.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [2]
2. Zainspirowało spore grono świeżaków
3. Pierwsza tak osobista płyta pokazująca go jako cierpiącego, wrażliwego człowieka
Ciekaw jestem, czy faktycznie jakiś gangster zakochał się w brzmieniu tej płyty, ale, jak to z Westem bywa, czasem słowa wyprzedzają myśli i rozsądek.
Nieobeznani, albo chociaż zbyt leniwi na wikipedię, mogą nie wiedzieć, że album powstał w dość ponurej dla Yeezusa atmosferze. Dopiero co zmarła jego matka, rzuciła go Alexis, a złośliwe media czepiały się i krytykowały na każdym kroku (sprawa z TMZ nie powinno was aż tak dziwić, w 2008 roku również szarżował na paparazzich, rozwalając jednemu kamerę na lotnisku LAX). Różnie można zareagować na takie dictum, można zacisnąć zęby i robić swoje dalej, można strzelić sobie w łeb albo zahuśtać na żyrandolu, można też powiedzieć "fuck it" i odejść z szołbiznesu, by żyć z procentów i sadzić ogórki. Kanye West zdecydował się jednak na nagranie elektropopowej, ciągnącej się leniwie jak "Moda na Sukces", przepełnionej autotune składanki miłosno-gorzkich, umiarkowanie umiejętnie wyśpiewanych żali. Recepta nietypowa przyznacie, no, ale pamiętajmy, z kim mamy w tym wpisie do czynienia.
Znowu mamy obrót o 180 stopni, o ile bowiem szeroko rozumiane elektroniczne brzmienie może jakoś wiązać "Graduation" i "808's & Heartbreak", to ta druga pozycja jest znacznie bardziej przytłumiona, pesymistyczna i cięższa. niewiele tutaj (poza "Paranoid" i "Robocop") znajdziecie momentów do zaczerpnięcia oddechu. Zabawy Westa z Rolandem okazały się dla niego na tyle zajmujące i twórcze, że postanowił praktycznie porzucić samplowanie, sztukę, w której był przecież nie tylko wg mnie mistrzem, na wszystkich poprzednich projektach. Nie jestem w stanie zaprzeczyć, że muzyka na tej płycie jest niesamowicie klimatyczna, niepokojąca i przygniatająca, a słuchając tęsknot za matką w "Coldest Winter" (i do tego oglądając dziwny teledysk) nie można nie mieć ciarek, no, chyba, że się nie ma serca.
Zrywając z "koledżową" otoczką, obecną na poprzednich 3 płytach, West dał do zrozumienia nam wszystkim- teraz, kurwa, czas na szansoniady z autotune, i jak obiecał, tak zrobił. Doszło nawet do tego, że kolega praktycznie zaprzestał rapowania, czyniąc z "808's & Hearbreak" niejako zalążek zupełnie nowego gatunku, coś prawie jak "ja i mój czarnuch Skrillex". Nie wyszło mu to jednak na tyle dobrze, by całości słuchało się z przyjemnością, nawet jeśli wg Kanyego autotune użyty tutaj działa jak terapia.
Nachalna tematyka "związkowa" zaczęła mnie już przy pierwszym odsłuchu nużyć, a samo samiuśkie pośrodku tego wszystkiego "Amazing" wiosny bynajmniej nie uczyniło. Kanye poświęcił szifowanie rapowych skillsów na rzecz uzewnętrznienia swoich cierpień w formie śpiewanej, decyzja odważna, acz smutna.
Wydanie "808's & Hearbreak" zostało uznane za jedno z "Top 5 Kanye West Moments" przez Pepsi.com, i wydaje się, że pomimo mojej niechęci do rozlazłego śpiewu na autotune, Yeezus po raz kolejny zmienił rapgrę, na dodatek będąc wyjątkowo odważnym, na tyle, by wydać płytę w całości zrobioną z tym efektem w sytuacji, gdy cały biznes kipiał do niego coraz wyraźniejszą niechęcią. Nie można też nie wspomnieć, że album zainspirował powstanie takich prominentów jak Drake, B.o.B, Frank Ocean, Kid Cudi (obecny tu zresztą na pierwszym prajmtajmowym featuringu w życiu) i cała reszta ich klonów (Future'a, Kirko Bangza i sporo freshmanów z listy XXL wliczając).
Niestety, mimo, że nawet Common ponoć kocha ten album, ja nie jestem w stanie wykrzesać z siebie motywacji do wystawienia wyższej oceny, sądzę, że płyty pisane pod wpływem jakiegoś konkretnego wydarzenia mogą dzielić los ustawy pisanej pod kątem pojedynczego Kowalskiego- mogą ogółowi wyjść bokiem.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [2]
2. Zainspirowało spore grono świeżaków
3. Pierwsza tak osobista płyta pokazująca go jako cierpiącego, wrażliwego człowieka
My Beautiful Dark Twisted Fantasy (2010)
(wym. Maj Bjutiful Dark Tłistet Fantazy)
"MBDTF" (wcześniej "Good Ass Job") recenzowałem 3 lata temu (jak ten czas leci), ale boję się teraz nawet patrzeć na tamten tekst z obawy przed tym, jakie głupoty tam mogłem napisać, zawsze tak mam ze swoimi wpisami. Pozwolicie jednak, że z racji tego, że szczegółowo o samej płycie starałem się pisać we wspomnianym artykule, tu pozwolę sobie jedynie na parę uwag pobocznych, których wtedy nie mogłem z racji kontinuum czasowego sformułować. Przede wszystkim, okładka zaprezentowana tu to nieocenzurowana wersja, która swego czasu wzbudziła kontrowersja w sklepach, akcja celowo zaprogramowana przez Kanyego i zakończona dokładnie takim rezultatem, jakiego się spodziewał. Możecie tego nie wiedzieć, ale przedstawieni są tam sam Kanye i kobieta, którą on nazwał feniksem (choć, niech mnie Pelson za sympatię dla Macklemore'a strzeli, nie wiem dlaczego, wizualnie feniks z czym innym się kojarzy), których to możecie znać z pełnoprawnego filmu "Runaway".
Tak więc, jak widzicie, oceny nie zmieniłem, płyta po trzydziestu kilku miesiącach jest tak samo magiczna i wciągająca, przyjemnie też, że została uznana za płytę roku w wielu, nie tylko branżowych, środowiskach.
Głupio jedynie wyszło z tymi Grammy, była to spora pomyłka i wpadka szanownego jury, na szczęście chociaż "MBDTF" wygrało w kategorii "Rap Album Of The Year".
Płyta powstawała znacznie dłużej niż "808's & Heartbreak" (które to powstało w 3 tygodnie), i zawierało, co ciekawe, odrzuty z poprzednich projektów, konkretnie "Hell Of A Life" i "So Appalled"... uff, jedne z najlepszych tracków na płycie. Nie można nie przypomnieć, że produkcja tutaj to owoc współpracy szerszego niż zwykle teamu, którego to przygody też były swego czasu elementem codziennych newsów z naszego podwórka.
Dziennikarz "Complex", który wybrał się na Hawaje (miejsce powstawania nagrań) zdał relację dość niepokojącą- Kanye nie kładł się do łóżka, ucinał sobie krótkie drzemki w studyjnym fotelu, ludzie pracujący nad płytą siedzieli na miejscu 24/7, pracując również nocami, a dla relaksu wszyscy, poza Cudim i RZA, pomykali sobie do pobliskiej hali i grali w kosza z tubylcami. Ten, kto został w studio, zapewne siedział jak na szpilkach, bo plotki głosiły, że rozmaite cwaniaki bardzo chętnie ukradłyby pliki z dysków Westa i sprzedały za dobrą cenę, Kanye jak wiemy zbył to krótkim "ja wam dam to, czego hakerzy nie mogą wam dać".
Z innych zupełnie nieprzydatnych informacji można sobie zakodować w głowie, że West w czasie nagrywania albumu zatrudnił dwóch... prywatnych kucharzy, którzy dzielnie pokonywali z nim drogę Hawaje-Manhattan, oraz to, że Def Jam jęknął odrobinę, gdy spojrzał na ostateczny rachunek wystawiony za całość procesu nagrywania płyty- 3 miliony amerykańskich dolarów, ostro.
Ciekawostką dla niektórych może być fakt, że Kanye, inspirując się Hovą, nie zapisywał swoich rymów na kartce, tylko ciskał je z pamięci... na pierwszych 4 płytach. W przypadku "MBDTF" zerwał z tą tradycją i dało się tę różnicę odczuć. Album był jakby "Graduation" na sterydach, dogłębniej rozprawiając się z karierą, z szalonym życiem, hedonizmem. Amber Rose przyznała niedawno w pewnym wywiadzie, że ma świadomość, iż sporo kawałków dotyczy tu jej osoby, i nie wydała się przesadnie zmartwiona niespecjalnie korzystnym przedstawieniem jej persony.
Wystarczającą rekomendacją dla was powinien być fakt, że artwork z płyty został potem przeniesiony na... szaliki i sprzedawany w Paryżu jako dzieło sztuki w "Collete". Tylko zawodnicy wagi superciężkiej mogli sobie na taki zabieg pozwolić. A jak wam tego będzie mało, to sam Soulja Boy przyznał, że Kanye był wtedy dla niego inspiracją do poszerzenia horyzontów.
Wszystko na "MBDTF" było perfekcyjne, zarówno sam odnowiony i wskrzeszony z niedoli i smutku Kanye, jak i daleko bardziej hip hopowa, epicka produkcja muzyczna, nie mówiąc o gościach, którzy po raz kolejny dali z siebie wszystko. Podwójny Hova, Nicki Minaj z życiową zwrotką, budujący dopiero hajp Pusha T, zaskakująco dobrze wypadający w kolaboracji z Yeezusem Bon Iver, wyjęty jakby z innej bajki, ale przekonujący Raekwon. Był to album skazany na sukces i takowy, jakościowy i komercyjny, z łatwością odniósł. Publika była spragniona kolejnego wielkiego klasyka, kolejnego pomnika ze spiżu, no to go dostała, już pisałem, że u Westa jak coś chcecie, to to macie.
Nie wszystko jednak się w tym okresie Westowi udało, musiał chociażby przełknąć porażkę na rynku ... fast foodowym i znacznie uszczuplić swoje plany względem podpisanego kontraktu na otwarcie restauracji Fatburger.
Pomijając ten eicki fail, "MBDTF" pozostaje idealnym przykładem nowoczesnego klasyka, uznanego przez różne środowiska, od marudnego Pitchforka po "Time" czy "Complex".
Pamiętam, że w recenzji nazwałem tę płytę "The Chronic" naszych czasów, i w dniu dzisiejszym również podpisuję się pod tym stwierdzeniem.
Kto nie ma tego na oryginalne, ten zapisał na dysku gołe zdjęcia Westa i zagląda codziennie o 13:30.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [3]
2. ... przy jednoczesnym powrocie do wysokiej jakości samplowania
3. Perfekcja w każdym calu
4. Świetna akcja promocyjna (film, burza z okładkami, Good Fridays etc.)
5. Nowy, wyciśnięty z łez Kanye= nowa jakość
6. Modern Day Classic, jak to ładnie mówią herbaciarze i jankesi
Tak więc, jak widzicie, oceny nie zmieniłem, płyta po trzydziestu kilku miesiącach jest tak samo magiczna i wciągająca, przyjemnie też, że została uznana za płytę roku w wielu, nie tylko branżowych, środowiskach.
Głupio jedynie wyszło z tymi Grammy, była to spora pomyłka i wpadka szanownego jury, na szczęście chociaż "MBDTF" wygrało w kategorii "Rap Album Of The Year".
Płyta powstawała znacznie dłużej niż "808's & Heartbreak" (które to powstało w 3 tygodnie), i zawierało, co ciekawe, odrzuty z poprzednich projektów, konkretnie "Hell Of A Life" i "So Appalled"... uff, jedne z najlepszych tracków na płycie. Nie można nie przypomnieć, że produkcja tutaj to owoc współpracy szerszego niż zwykle teamu, którego to przygody też były swego czasu elementem codziennych newsów z naszego podwórka.
Dziennikarz "Complex", który wybrał się na Hawaje (miejsce powstawania nagrań) zdał relację dość niepokojącą- Kanye nie kładł się do łóżka, ucinał sobie krótkie drzemki w studyjnym fotelu, ludzie pracujący nad płytą siedzieli na miejscu 24/7, pracując również nocami, a dla relaksu wszyscy, poza Cudim i RZA, pomykali sobie do pobliskiej hali i grali w kosza z tubylcami. Ten, kto został w studio, zapewne siedział jak na szpilkach, bo plotki głosiły, że rozmaite cwaniaki bardzo chętnie ukradłyby pliki z dysków Westa i sprzedały za dobrą cenę, Kanye jak wiemy zbył to krótkim "ja wam dam to, czego hakerzy nie mogą wam dać".
Z innych zupełnie nieprzydatnych informacji można sobie zakodować w głowie, że West w czasie nagrywania albumu zatrudnił dwóch... prywatnych kucharzy, którzy dzielnie pokonywali z nim drogę Hawaje-Manhattan, oraz to, że Def Jam jęknął odrobinę, gdy spojrzał na ostateczny rachunek wystawiony za całość procesu nagrywania płyty- 3 miliony amerykańskich dolarów, ostro.
Ciekawostką dla niektórych może być fakt, że Kanye, inspirując się Hovą, nie zapisywał swoich rymów na kartce, tylko ciskał je z pamięci... na pierwszych 4 płytach. W przypadku "MBDTF" zerwał z tą tradycją i dało się tę różnicę odczuć. Album był jakby "Graduation" na sterydach, dogłębniej rozprawiając się z karierą, z szalonym życiem, hedonizmem. Amber Rose przyznała niedawno w pewnym wywiadzie, że ma świadomość, iż sporo kawałków dotyczy tu jej osoby, i nie wydała się przesadnie zmartwiona niespecjalnie korzystnym przedstawieniem jej persony.
Wystarczającą rekomendacją dla was powinien być fakt, że artwork z płyty został potem przeniesiony na... szaliki i sprzedawany w Paryżu jako dzieło sztuki w "Collete". Tylko zawodnicy wagi superciężkiej mogli sobie na taki zabieg pozwolić. A jak wam tego będzie mało, to sam Soulja Boy przyznał, że Kanye był wtedy dla niego inspiracją do poszerzenia horyzontów.
Wszystko na "MBDTF" było perfekcyjne, zarówno sam odnowiony i wskrzeszony z niedoli i smutku Kanye, jak i daleko bardziej hip hopowa, epicka produkcja muzyczna, nie mówiąc o gościach, którzy po raz kolejny dali z siebie wszystko. Podwójny Hova, Nicki Minaj z życiową zwrotką, budujący dopiero hajp Pusha T, zaskakująco dobrze wypadający w kolaboracji z Yeezusem Bon Iver, wyjęty jakby z innej bajki, ale przekonujący Raekwon. Był to album skazany na sukces i takowy, jakościowy i komercyjny, z łatwością odniósł. Publika była spragniona kolejnego wielkiego klasyka, kolejnego pomnika ze spiżu, no to go dostała, już pisałem, że u Westa jak coś chcecie, to to macie.
Nie wszystko jednak się w tym okresie Westowi udało, musiał chociażby przełknąć porażkę na rynku ... fast foodowym i znacznie uszczuplić swoje plany względem podpisanego kontraktu na otwarcie restauracji Fatburger.
Pomijając ten eicki fail, "MBDTF" pozostaje idealnym przykładem nowoczesnego klasyka, uznanego przez różne środowiska, od marudnego Pitchforka po "Time" czy "Complex".
Pamiętam, że w recenzji nazwałem tę płytę "The Chronic" naszych czasów, i w dniu dzisiejszym również podpisuję się pod tym stwierdzeniem.
Kto nie ma tego na oryginalne, ten zapisał na dysku gołe zdjęcia Westa i zagląda codziennie o 13:30.
Ważna, bo:
1. 180-stopniowa zmiana w stosunku do poprzedniczek [3]
2. ... przy jednoczesnym powrocie do wysokiej jakości samplowania
3. Perfekcja w każdym calu
4. Świetna akcja promocyjna (film, burza z okładkami, Good Fridays etc.)
5. Nowy, wyciśnięty z łez Kanye= nowa jakość
6. Modern Day Classic, jak to ładnie mówią herbaciarze i jankesi
Yeezus (2013)
(wym. Jizus (ew. Jizas))
Na ostateczną ocenę wpływowości najnowszego dzieła Kanyego jest oczywiście jeszcze zbyt wcześnie, ja bym jednak parę wniosków potrafił już wyciągnąć. Przede wszystkim- Kanye odpłynął faktycznie na dobre w swoje magiczne krainy, w których jest bogiem, rozmawia z Jezusem, a związki i kariera są elementem cierpienia istoty przeznaczonej do celów wyższych. To już nie jest skromny chłopak, jakiego słyszeliśmy na „CD” i „LR”, to jest gwiazda pełną gębą, niepomna na ostrzeżenia i żale purystów, chcących tradycyjnych 16-ek i sampli z Marvina. „No fucks given”- podczas odsłuchu „Yeezusa” wielokrotnie wydawało mi się to naczelną dewizą guru z Chicago. Ludzie chcieli drugiego „MBDTF”- nie dostali go, chcieli znowu Jaya, Commona czy Mos Defa, dostali Chiefa Keefa. Chcieli soulowego ciuciu-ruciu w samplach, dostali acidowe, pulsujące, nierzadko mroczne elektroniczne brzmienia, znacznie mniej radosne niż na „Graduation” i znacznie bardziej dudniące niż na „808’s & Heartbreak”, życzyli sobie wreszcie kolejnego progresu w kwestii pisania tekstów- dostali lirykę znacznie bardziej hmmm… skondensowaną, agresywną i poziomem introspekcji zbliżoną raczej do płyty z 2008 roku, niż 2010.
Ja wiem, że nikt z szacownym czytelników tego bloga, obracający się w odrobinę szerszym spektrum artystów, nie wybałuszy oczu z zachwytu nad brzmieniem płyty, pamiętajcie jednak, że w USA nie żyją tacy audiofile, jak wy, i dla nich ów sound był faktycznym szokiem. To, że wy znacie Flying Lotus czy Death Grips nie znaczy, że oni mają tak samo, i już sam fakt zainspirowanej „Yeezusem” zachęty do jakiegoś autorskiego muzycznego poszukiwania nowych horyzontów u przeciętnego, sprzedającego heroinę murzyna może być szlachetnym wydarzeniem.
Widziałem sporo jojczenia w sieci na warstwę tekstową „Yeezusa”, choć, co ciekawe, głównie ze strony polskich cebulaków, nie fachowców od recenzji. Jako, że zaliczam się niestety (póki co, szlifuję warsztat ostro) do tych pierwszych, dumny jestem z faktu ogłoszenia stanowiska przeciwnego.
Nie, „Yeezus” to miał być… Yeezus, wyraz buntu, wkurwienia i profanacji tego, na czym zbudowany został światopogląd każdego nudziarza twierdzącego dalej, że w 2013 hip hop składa się z 5 elementów, a nie jednego. Wytłumaczcie mi, wyrazem buntu przeciw czemu byłaby tradycyjnie złożona z sampli, wypełniona standardowymi szesnastkami kolejna taka sama płyta, czym by była, jak nie może i miłym dla ucha, ale jednak regresem w stronę debiutu? Kanye, jak zdążyliście z tego wpisu pewnie już zauważyć, nie ma we krwi cofania się do „starych dobrych czasów”, w których Słońce było bardziej żółte a Ewidens piękniejszy. Mamy na płycie mieszankę wybuchową- afrocentryczny, mocny protest song na niebywale „afrykańskim” podkładzie, mamy solidne i nie do końca poprawne politycznie rozkminy o kobietach, jest opisujące korporacyjny uścisk i borykanie się z życiem uciskanego i walczącego ze stereotypami czarnego obywatela, usłyszymy kawałek ukazujący wewnętrzną wojnę w duszy samego Westa, dostaniemy wreszcie obrazoburczy tytułem środkowy palec dla hejterów i krytyków, z Lordem Jamarem włącznie. Jest tu praktycznie wszystko to, co było na wcześniejszych płytach Westa, tylko dostosowane do tego, w jaki sposób „Yeezus” gra ci w słuchawkach. Bity, które postanowił ujeżdżać tutaj raper, nie kojarzą się raczej z przepastnymi tomami zapisanych ręcznie rymów, lecz raczej z szybkim, czystym i namiętnym numerkiem w jakimś opanowanym przez tabsiarzy klubowym szalecie w Baltimore. Choć nie lubię sugerować się opiniami krytyków, to tym razem jestem z nimi, muszę przyznać bowiem, że „Yezuus” … wydudnił sobię drogę do mojego ucha i rankingu 2013 roku bardzo skutecznie. Jak zwykle wielki szacunek za chęć rozwoju i uciekanie od postoju w jednym miejscu, od nagrywania jednej i tej samej płyty. Album jest szalony i niejednowymiarowy, zróżnicowany i wciągający. Ma oczywiście swoje wady, zbędny jest Chief Keef, za krótki jest absolutnie magiczny i piękny bridge Charliego Wilsona, taki sobie, na tle reszty, bit do „On Sight”, ale nie ma tego wiele, a płyta jest krótka i nie ma nawet czasu za bardzo się na tych „ale” skupiać.
Kto w końcu może hejtować rapera wyśmiewającego chorobę Parkinsona i nie wywoływanego za to do tablicy? (J.Cole musiał przepraszać za autystycznych). „Yeezus” to jest kolejny wyraz wizjonerstwa Kanyego, i jeżeli traktujesz go w jakikolwiek inny sposób, porównujesz z jakimiś kurwa Dżej Dilami, to automatycznie dyskwalifikujesz się z dalszej dyskusji, w tej lidze gra bowiem tylko jeden zawodnik, cała reszta, całe „ą ę chuje muje” i ogon wlokący się gdzieś w oddali zupełnie go nie interesuje.
--------------------------------------------------------------------------------------
Jak sami widzicie, dyskografia Kanyego ma naprawdę imponującą średnią jakość/ilość, stawia go to w gronie raperów z najlepszym dorobkiem i pozwala nawet wśród nich dokazywać, a nie jest to wcale człowiek z 20-letnim stażem w grze.
Ja wiem, że nikt z szacownym czytelników tego bloga, obracający się w odrobinę szerszym spektrum artystów, nie wybałuszy oczu z zachwytu nad brzmieniem płyty, pamiętajcie jednak, że w USA nie żyją tacy audiofile, jak wy, i dla nich ów sound był faktycznym szokiem. To, że wy znacie Flying Lotus czy Death Grips nie znaczy, że oni mają tak samo, i już sam fakt zainspirowanej „Yeezusem” zachęty do jakiegoś autorskiego muzycznego poszukiwania nowych horyzontów u przeciętnego, sprzedającego heroinę murzyna może być szlachetnym wydarzeniem.
Widziałem sporo jojczenia w sieci na warstwę tekstową „Yeezusa”, choć, co ciekawe, głównie ze strony polskich cebulaków, nie fachowców od recenzji. Jako, że zaliczam się niestety (póki co, szlifuję warsztat ostro) do tych pierwszych, dumny jestem z faktu ogłoszenia stanowiska przeciwnego.
Nie, „Yeezus” to miał być… Yeezus, wyraz buntu, wkurwienia i profanacji tego, na czym zbudowany został światopogląd każdego nudziarza twierdzącego dalej, że w 2013 hip hop składa się z 5 elementów, a nie jednego. Wytłumaczcie mi, wyrazem buntu przeciw czemu byłaby tradycyjnie złożona z sampli, wypełniona standardowymi szesnastkami kolejna taka sama płyta, czym by była, jak nie może i miłym dla ucha, ale jednak regresem w stronę debiutu? Kanye, jak zdążyliście z tego wpisu pewnie już zauważyć, nie ma we krwi cofania się do „starych dobrych czasów”, w których Słońce było bardziej żółte a Ewidens piękniejszy. Mamy na płycie mieszankę wybuchową- afrocentryczny, mocny protest song na niebywale „afrykańskim” podkładzie, mamy solidne i nie do końca poprawne politycznie rozkminy o kobietach, jest opisujące korporacyjny uścisk i borykanie się z życiem uciskanego i walczącego ze stereotypami czarnego obywatela, usłyszymy kawałek ukazujący wewnętrzną wojnę w duszy samego Westa, dostaniemy wreszcie obrazoburczy tytułem środkowy palec dla hejterów i krytyków, z Lordem Jamarem włącznie. Jest tu praktycznie wszystko to, co było na wcześniejszych płytach Westa, tylko dostosowane do tego, w jaki sposób „Yeezus” gra ci w słuchawkach. Bity, które postanowił ujeżdżać tutaj raper, nie kojarzą się raczej z przepastnymi tomami zapisanych ręcznie rymów, lecz raczej z szybkim, czystym i namiętnym numerkiem w jakimś opanowanym przez tabsiarzy klubowym szalecie w Baltimore. Choć nie lubię sugerować się opiniami krytyków, to tym razem jestem z nimi, muszę przyznać bowiem, że „Yezuus” … wydudnił sobię drogę do mojego ucha i rankingu 2013 roku bardzo skutecznie. Jak zwykle wielki szacunek za chęć rozwoju i uciekanie od postoju w jednym miejscu, od nagrywania jednej i tej samej płyty. Album jest szalony i niejednowymiarowy, zróżnicowany i wciągający. Ma oczywiście swoje wady, zbędny jest Chief Keef, za krótki jest absolutnie magiczny i piękny bridge Charliego Wilsona, taki sobie, na tle reszty, bit do „On Sight”, ale nie ma tego wiele, a płyta jest krótka i nie ma nawet czasu za bardzo się na tych „ale” skupiać.
Kto w końcu może hejtować rapera wyśmiewającego chorobę Parkinsona i nie wywoływanego za to do tablicy? (J.Cole musiał przepraszać za autystycznych). „Yeezus” to jest kolejny wyraz wizjonerstwa Kanyego, i jeżeli traktujesz go w jakikolwiek inny sposób, porównujesz z jakimiś kurwa Dżej Dilami, to automatycznie dyskwalifikujesz się z dalszej dyskusji, w tej lidze gra bowiem tylko jeden zawodnik, cała reszta, całe „ą ę chuje muje” i ogon wlokący się gdzieś w oddali zupełnie go nie interesuje.
--------------------------------------------------------------------------------------
Jak sami widzicie, dyskografia Kanyego ma naprawdę imponującą średnią jakość/ilość, stawia go to w gronie raperów z najlepszym dorobkiem i pozwala nawet wśród nich dokazywać, a nie jest to wcale człowiek z 20-letnim stażem w grze.
Chciałem też uroczyście zapowiedzieć, że do grona zaakceptowanych kandydatów dostało się więcej niż jedna osoba. Już niedługo rozmowa z kolejnym pretendentem do tytułu króla.
''808's & Heartbreak'' kolejny raz skrzywdzone, chyba za mało słuchasz innych gatunków muzyki oprócz durni melorecytujących do podjebanych sampelków
OdpowiedzUsuńKanye sam się trochę tym skrzywdził, nie wiń recenzenta.
UsuńSieah zrobiłeś to druhu :) częściej takie wpisy!
OdpowiedzUsuńObyś chociaż ten cykl kontynuował bo ja już czekam. Cholernie mnie to motywuje do sprawdzania płyt których dawno nie słuchałem a to jest zawsze na propsie. Nie chce mi się wysyłać CV ale fajnie jakby Scarface też się znalazł w tym cyklu, powinien IMO.
OdpowiedzUsuńP.S. Już jestem w szoku że zapomniałem, że TCD była tak mocarna 0_o
Zdjęcie Nasira bezpośrednio po ostrym dymaniu. Skąd masz dostęp do takich zdjęć?
OdpowiedzUsuńAaa no i co do Yeezusa to się nie zgodzę, fajnie, że są koślawe bity i jest całość niemieszcząca się w ramach, ale nie można usprawiedliwiać tym słabości niektórych aspektów tego albumu i nie chodzi tylko o lirykę chodnika #thsklika.
będzie co czytać przed snem.
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie rozpocząłeś to, jeśli dalej to będziesz ciągnął do przodu, będzie to najlepsza rzecz w archiwum tego bloga, czekam na Escobar'a, mojego ulubionego MC, nie dlatego że nagrał Illmatic'a hehe.
OdpowiedzUsuńPS: Kontynuuj ten cykl, nie zrażaj się małą ilością komentarzy pod tym, ludzie to czytają, tylko wolą pisać o tym, że tydzień zleciał czy dwa a tu cicho u ciebie.
W sumie, skoro już się przyznałeś w FAQu do lubienia Tame Impali, to powinno Ci się spodobać to: http://www.youtube.com/watch?v=QgR1Zrug-Lg . Nie zdarzyło mi się jeszcze odpalić oryginału ani jednego, ani drugiego kawałka od usłyszenia TEGO.
OdpowiedzUsuńDzięki, sprawdzę.
UsuńWymowa Graduation to Gredżułejszyn, popraw zanim nikt nie widział.
OdpowiedzUsuńSłyszałem obie wersje.
UsuńPropsuje takie wyczerpujące wpisy, a jak byś przedstawił Twój ranking płyt Westa? MBDTF number one?
OdpowiedzUsuńCiężko powiedzieć, sądzę, że "LR" pierwsze, potem "MBDTF", potem "CD".
Usuńi jak watching movies with the sound off?
OdpowiedzUsuńPóki co najprzyjemniejsze zaskoczenie 2013 roku. W końcu Mac wydoroślał, można powiedzieć.
UsuńDałem 4/5, bo, skupiając się na minusach, brakuje czasem przyspieszenia.
4,5 to minimalnie, który album z osiemnastoczerwcowej trójki born sinner, watching movies with the sound off i yeezus uważasz za najlepszy i dlaczego born sinner jest ostatni? ;d
UsuńMyślę, że dam J.Cole'owi pierwsze miejsce, Westowi drugie, a Macowi trzecie.
UsuńCo urzekło cię tak w tej nudnej płycie Jermaina?
UsuńJakby była nudna, to pewnie by mnie nie urzekła.
Usuńserio wzrusza Cię to tanie wycie na autotune pod pierdzące pianinko? coldest winter chwyta za serce? seerriooo?
OdpowiedzUsuńZdefiniujmy "wzruszanie" może? Uważam ten kawałek za emocjonalny i prawdziwy, lubię takie momenty, zawsze z racji wielkiego uczucia do własnej matuli i ojczulka zwracam uwagę na kawałki do nich kierowane, a jak są kierowane do rodzicieli już niestąpających po tym padole, to zwykle są mocno naładowane emocjami.
UsuńUważam "Coldest Winter" za bardzo wartościowy song, choć oczywiście do łez było mi daleko.
Zajebisty wpis ale kompletnie nie zgadzam się z ocena Yeezusa. Zdecydowanie za wysoko.
OdpowiedzUsuńA dlaczegóż to?
UsuńDla mnie Yeezus pomimo tekstów na średnim poziomie i tak 10/10, reszta nadrabia.
UsuńCzekam na Eminema jako kandydata na króla rapu.
OdpowiedzUsuńdobry wpis. zajebiście to wyszło. ja najczęściej wracam do graduation i mbdtf (jak dla mnie najlepiej wyprodukowane płyty westa)
OdpowiedzUsuńLIL WEEZY'ANA WYDAJE MIXTAPE DEDICATION 5 ZA TYDZIEŃ - OBY BYŁO COŚ O HAJSIE I PANIENKACH WSPOMNIANE ( hehehe )
OdpowiedzUsuńhttp://www.glamrap.pl/2/16053-mixtape-od-lil-wayne-a-juz-za-pare-dni
Ładnie, pomijając już to to musi trochę Weezy podgonić z biznesam, bo ostatnie premiery ze stajni YMCMB słabo sobie radzą na listach (Tyga, Ace Hood, Rich Gang).
Usuńhttp://www.audiomack.com/album/smg-1/dj-eric-kidd-presents-whos-in-control-the-kendrick-lamar-responses Kogo odpowiedź najlepsza?
OdpowiedzUsuńW kolejności- Papoose, Lupe, Joell. Papoose za bezpardonowe ciskanie w konkretnych ludzi, Lupe za to, że znowu Janusze nie rozumieją jego tekstów, Joell za to, że był pierwszy i wyszło mu to nawet zgrabnie.
UsuńTak co do Excuse My French, krótko, warto to sprawdzić czy lepiej sobie odpuścić?
OdpowiedzUsuńJak nie będziesz miał już niczego innego do sprawdzenia, to wtedy.
UsuńCzego brakuje Tech N9ne'owi, że nie umieszczasz go w listach top mc's ? Znasz jakiegoś rapera, który ma lepsze skillsy ? Jaki wg Ciebie jest największy minus teka niny i jego twórczości ?
OdpowiedzUsuńPewnie dlatego, że moje listy top nie bazują tylko na skillsach.
UsuńNie sądzę, by ktokolwiek był w stanie powiedzieć, że umiejętnościami przewyższa Techa, nie brakuje mu niczego w żadnym aspekcie rzemiosła.
Największy minus? Bezsensowne płyty z kolaboracjami i zbędne EP-ki.
Gift of Gab i Tonedeff
UsuńWelcome to strangeland jest bardzo fajne, oczywiście jak to bywa u Niny na płytach kilka numerów lub gości jest do wyjebania, ale to standard. Z tego co pamiętam, to krytykowałeś KOD, więc to zrozumiałe, że nie lubisz jego epek, bo większość jest właśnie w tym klimacie. Ale np. Klusterfuk, wyprodukowane przez MAYDAY, to ciekawa odskocznia.
UsuńGift Of Gab opuścił loty po erze Blackalicious, Tech trzyma równy poziom.
UsuńTonedeff nie sprawdził się na wystarczającej ilości płyt, nikt nie wie, jakie dziś skillsy posiada.
Jest jeszcze poprzednia płyta z kolaboracjami, zapomniałem tytułu, która jest obrzydliwa.
UsuńSickology byla genialnym kolabo wg mnie.poza tym najbardziej lubie mrocznego techa jak na kod
UsuńMoże trochę mainstreamowo ale np. Hov, Eminem czy Kendrick(sorry Sieah :( )są według mnie skillsowo co najmniej na tym samym poziomie.
UsuńAle Tech nagrywa w tym swoim kurwa stylu, który nie dla każdego może być znośny (ja nienawidzę), natomiast wymienieni przeze mnie kandydaci propagowali za czasów swojej świetności rap... znacznie bardziej przychylny szerszemu przekrojowi gustów, w porównaniu do Niny wręcz klasyczny
UsuńNo ale prosili mnie o wymienienie tych, którzy by ewentualnie Techa wyprzedzali.
UsuńThe Gates Mixed Plate? Tak btw. to wyciekł biedak Big Sean ze swoim chujowym albumem w wersji deluxe nawet.
OdpowiedzUsuńAkurat tu miałem na myśli "Misery Loves Kompany"
UsuńMyślałem, że "The Gates Mixed Plate", bo zasugerowałem się słowem "poprzednia" i myślałem o bezpośrednio wcześniejszej. A będziesz sprawdzać Seana?
UsuńYeezus 4,5! Szacun, a spodziewałem się, że zhejtujesz muzykę jakimś panczem związanym z ultra-undergroundowymi eksperymentatorami, czy jak ty to tam mówisz, nie umiem tak cisnąć jak ty :/:/:/ (bo wiadomo, że krytyka tekstów to tylko polaczki)
OdpowiedzUsuńA właśnie, skoro już jesteśmy przy tym temacie to mam nadzieję że z El-P to była ironia, raperem jest marnym ale w wersjach instrumentalnych można się zasłuchiwać bez obawy, np. tuż po odsłuchu Yeezusa
A no i szczerze mówiąc to LR dla mnie tak 3,5, wiadomo że zajebista produkcja i rapsy ale kurcze jakoś brakuje spójności, uknoimsayin, jak słuchasz całej płyty to wydaje się jakby niespójna, czegoś brakuje, czegoś za dużo. MBDTF piąteczka oczywiście
OdpowiedzUsuńCze. Czemu nic o "Łi mejdzer"?
OdpowiedzUsuńWażny track, faktycznie mogłem wspomnieć.
UsuńDla mnie My Beautiful Dark Twisted Fantasy spokojnie najlepszy album rapowy XXI wieku, jestem fanatykiem tego krążka, melodie z "Dark Fantasy", "All Of The Lights" czy "Power" do dzisiaj siedzą mi w głowie i kiedy się nudzę to same zaczynają mi grać w głowie pomimo ,że nie słucham muzyki. Po prostu muzyczne arcydzieło. Wątpię ,żeby West nagrał kiedykolwiek coś lepszego.
OdpowiedzUsuńHah, mam podobnie. Pamiętam ,że po przesłuchaniu MBDTF i miałem taki odjazdy w głowie ,że zaczęło mi grać outro z Power: "Now this will be a beautiful death
Usuń(I’m jumping out the window, I’m letting everything go)". Kanye zawarł ewidentnie na tej płycie jakiś przekaz podprogowy, po przesłuchaniu tej płyty czułem się trochę jak po wzięciu dawki lsd.