sobota, 17 grudnia 2011

Common- The Dreamer, The Believer [December 20, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat


Truthfully I wanna rhyme like Common Sense
But I did five mill' - I ain't been rhymin like Common since

Jay-Z- Moment Of Clarity


Wiedzieliście, że taki będzie wstęp, nie? No cóż, nie da się was zaskoczyć...
Ale pochodzący z Wietrznego Miasta, wybitnie utalentowany Common robił to wam w przeszłości zapewne nie raz, nie dwa. Jego siłą były słowa, moc, przekaz, które potrafiły opisywać w pewien szczególny sposób nawet najprostszą rzeczywistość.
Wiecie, to jak z bombardowaniem Drezna u Vonneguta, każdy temat odpowiednio ujęty nabiera nowej głębi, nowego wymiaru. Taka twoja własna, mała nisza z lampką wina i zaciągniętymi roletami, ty i twoje myśli rzucające wyzwanie zimnemu deskryptywizmowi...
Cóż, czas się obudzić, ogolić i wyjść do ludzi.
Niedaleko bowiem pada marzyciel do gorliwego wierzącego, a "The Dreamer, The Believer" niedaleko niestety pada od "Universal Mind Control", która w moim mniemaniu była niestety podła.
Common, który w swojej karierze nie bał się tematów godnych Gore'a Vidala, postanowił przywdziać dość tani garnitur sytego, rozchachanego satyra, który na przyjęciu wpadł właśnie do basenu, ale nie jest w stanie zrozumieć, że otaczające go śmiechy nie są mu przyjazne, a szum w jego uszach to nie doprawiony procentami rausz, a wyciekające gdzieś resztki dawnej renomy, i umiejętności.


Przez już bez mała 20 lat swojej muzycznej kariery, Lonnie Rashid Lynn Mniejszy konsekwentnie pracował sobie na image nietuzinkowego tekściarza, podejmującego bez oporów tematy często bardzo trudne. Idącego na przekór wszystkim- czy to wydając mocno niewygodny album "Electric Circus" czy rżnąc szamankę Erykę Badu, przed którą wszyscy go ostrzegali, a która potem zerwała z nim przez telefon, czy, ostatecznie, spuszczając niespodziewane raczej liryczne manto wirażce z zachodniego wybrzeża, Ice Cube'owi.
Proces budowania wizerunku Commona trwał naprawdę długo, i nawet jeśli w tzw. międzyczasie zmienił się w trupa i potrzebował wskrzeszenia od maga Kanye Westa, to fani przyzwyczaili się do pewnego poziomu prezentowanego na płytach. Uzbierał się całkiem spory fanbase, wiecie, sfrustrowanych pryszczatych nerdów przekonanych, że nienawiść do dolara i mainstreamu prezentowana na forum internetowym zostanie im zapamiętana jako ich osobisty plac Tahrir albo Niebiańskiego Spokoju. Po premierze "Be" fanbase ten urósł o całkiem nowe grono ludzi zainteresowanych sprytnym słowotwórstwem Commona wzbogaconego o eleganckie podkłady Gayfisha. W 2005 wydawało się, że sukces nie go nie zepsuje. Rozanielone i rozamorowane "Finding Forever" było sygnałem ostrzegawczym, a w paru momentach wręcz tandetne "Universal Mind Control" pierwszym objawem choroby.
"The Dreamer, The Believer" jest nieznacznie lepszy niż poprzedniczka, ale to dalej nie jest to, czego spragnieni niepokornych tekstów fani by chcieli.
Osobiście wolę tego rapera w odsłonie bardziej podobnej do Brothera Ali, niż tej w której próbuje być Westem/Ludacrisem czy Jayem.
Common stał się trochę zbyt beztroski, trochę zbyt zadowolony z życia, wymienił bojowe dystynkcje na złote statuetki wręczane w blasku neonów.
Czy to jest zjawiskiem do końca złym, przekonamy się w dalszej części tekstu.


No, ale powiecie "Czemu nie pasuje ci, że Common teraz śpiewa o laskach i kasie skoro słuchasz Lil Wayne'a?". I to pytanie, choć zadane przez niedojebanego matoła, nie będzie wcale aż tak niezasadne. Nie jest bowiem wcale tak, że ikona gejrapu z Chi-Town brzmi źle, niedomaga w jakimś aspekcie warsztatu raperskiego. Jego atutem pozostaje w dalszym ciągu świetny głos, dykcja, mocne flow. Tu się nie zmieniło nic. Problemem pozostaje jednak wiarygodność i wzgląd na przeszłość.
Oczywiście, nikt nie lubi szufladek, choć zapewne paru z was chętnie chciałoby się dołączyć, jakby spisywali tych z półki "100% heteroseksualiści". Ja już tam jestem. Do 20 grudnia 2011 (data premiery płyty) brakowało tam Commona.
Wywodzący się jeszcze ze Złotej Ery MC postanowił bowiem w pełni zadać kłam pogłoskom i zamanifestować swój bezwzględnie samczy sukces. Początek płyty, na której opowiada o swoim statusie, powodowało nerwowe przecieranie uszu ze zdumienia.
Eeee... to teraz Common o takich rzeczach rapuje? Jak jest ustawiony? Jak go znają na świecie i co teraz posiada? Wielbiciele "Fight Music" będą trochę rozgoryczeni...
"The Dremaer" czy "Blue Sky" mnie przynajmniej mocno zaskoczyły. Nie odmieni tego nawet Maya Angelou wciśnięta chyba jako wymówka na koniec tego pierwszego tracka.
Rozczarowań ciąg dalszy- "Sweet" to nawet zręcznie napisane braggadocio, partaczone jednak przez komiczne wręcz groźby w stylu thugsterów z L.A. na samym outro piosenki. Łzy śmiechu mogą napłynąć ci do oczu młody padawanie, jeśli tylko przypomnisz sobie Commona paradującego w słodkim różowym sweterku. Ale nie śmiej się zbyt głośno i długo, wszak ten pan ma całkiem wiarygodną przeszłość z Vice Lords.
Całe szczęście, że zamykający niejako przechwałki klamrą "Gold" jest niezłym, elegancko skleconym kawałkiem. Ale tylko tyle. W tym momencie recenzent w mojej osobie jest warstwą liryczną niezbyt zainspirowany.
Tak teraz rapuje człowiek, który nie tak dawno tak genialnie rozkładał na czynniki pierwsze traumę kobiety po gwałcie? Tak jak w "Ghetto Dreams", gdzie płaskiemu, nachalnie kwadratowemu, boombapowemu, nudziarskiemu bitowi rodem z 2002 roku towarzyszy idiotyczna i młodzieńczo naiwna nawałnica rymów o płci przeciwnej?
Nas po tym co zaprezentował na "Carter IV" powinien schować głowę w popiół i posypać ją potem piaskiem.


Ogłoszenie parafialne- głosujcie na Machine Gun Kelly'ego we Freshmenach 2012 magazynu XXL na ich stronie. Warto.

O czym to ja... a tak. Jak będzie sypał ten swój łeb piaskiem, to niech zbije piątkę z Wiz Khalifą, który wychodzi właśnie ze studia obok z czekiem zainkasowanym za napisanie Commonowi "Raw (How You Like It)" i "Celebrate". Może jakiś wspólny projekt, nie żadne tak kurwa Nas.Com ale Wiz.Jones, na którym Nas będzie się skarżył, że ciągle ktoś mu dyma żonę na boku, a Wiz odpowiadał, że to przecież nie zawsze on, na refrenie Waka Sraka.
Wracając do meritum, poziom tekstowy tych dwóch powyżej woła o pomstę do backpackerskiego Odyna, a refren w "Celebrate" powodował u mnie spazmy śmiechu, które ze zdziwieniem obserwowała reszta domowników.
Większość tracków sprawia wrażenie wygładzonych i ugrzecznionych, "dostosowanych", podrasowanych. Rozumiem taki koncept, trzeba jakoś iść z duchem czasów, a i młodzież nie ta sama, co 20 lat temu, ale chyba Common ma na tyle solidną markę, że nie musi się do takich chwytów uciekać, "Be" miało łatwe złoto (500.000 sprzedanych sztuk) zachowując przy tym charakterystyczny dla nieprzejednanego, niebezpiecznego Chicago pazur.
Moim głównym zarzutem dla "The Dreamer, The Believer" jest porzucenie ambicji, przekory, chęci powiedzenia czegoś niepoprawnego (boskie metafory z Barackiem Obamą nie działały na mnie, może teraz działają? ... nie, dalej nie) na rzecz letnich i zbyt często nieemocjonujących bzdur.
Nie zawsze jest tak źle oczywiście, ujmujący i urzekający "Cloth", szczere "Windows" (bynajmniej niebędące ostatecznym rozliczeniem się z systemem wielkiego Billa, choć można by zmienić historię i skierować samoloty z 9/11 w zupełnie inne ... okna). Te dwa songi wyróżniają się na tle pozostałych, tandetnych dość i wtórnych utworów czymś, co najlepiej chyba określić "commonowatością".
Prawie dałem się nabrać na "The Believer", jest to ewidentne oszustwo i próba wciśnięcia "społecznego" tracku pomiędzy zupełnie niepasującą do tego resztę.
"My President" z "The Recession" Young Jeezy'ego w tej roli poradziło sobie znacznie lepiej. Głupim niemniej "The Believer" nie jest, jakąś tam odmianą i alternatywą wobec miałkości poprzednich kawałków pozostaje. Nie można jednak po tych paru zaangażowanych wersach stwierdzić, że Common chcę tym albumem coś powiedzieć.


No właśnie. Wspomniałem przed chwilą "commonowatość". To ogromny kapitał, mieć taką swoją niszę, w której jest się niekwestionowanym królem, a jak nie królem, to jednym z władców (razem z Talibem, Mos Defem, Black Thoughtem). Fani to kupują, krytycy to doceniają. Szkoda trochę, że Common postanowił zakpić sobie z własnego dorobku, z tego, co na kartkach przez tyle lat zapisał.
Uszy bolą, jak słyszysz go próbującego brzmieć jak Ludacris czy Jay-Z (role się odwróciły? To by była ironia losu).
Wkraczając na obcy teren, podejmując rękawicę rapera-bogacza i rapera-imprezowicza nakreślił własną karykaturę, z której rywale mogą się tylko po cichu śmiać.
Królami rapu "statusowego" są samozwańczo intronizowani w tym roku The Throne, lepsze imprezowe rapy napisze Wiz czy Mac Miller. Common próbując z nimi konkurować ich własną bronią poległ niemiłosiernie, marnując swoje umiejętności.
Będąc owcą przywdział strój wilka i ruszył im na spotkanie... tylko co potem w takim razie? Jaki miał cel, zamysł? Co dalej Common?
Jak żyć Common, jak żyć?


Niedobrze by z oceną było, oj niedobrze, jakby nie No I.D. Pochodzący również z Czikago producent współpracował już z naprawdę szerokim gronem wykonawców, od Toni Braxton przez Jaya-Z po Big Seana. Wspaniale wytrenował Kanye Westa, pomógł mu wydatnie przy "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", a i warto wspomnieć, że miał spory udział przy magii ważnych płyt w karierze samego Commona.
Doświadczony, utalentowany producent uratował niejako "The Dreamer, The Believer" przed niebezpiecznym oscylowaniem wokół oceny 2,5-3/5.
J-Dilla może jego życia nie zmienił, ale podpowiedział może to i tamto. Praktycznie całe cd, poza płaskim, wtórnym i przewidywalnym "Ghetto Dreams" oraz będącym w calości nieporozumieniem "Raw (How You Like It)" jest pomysłowo, spójnie dopieszczone, cieszące uszy a to Mayfieldem, a to E.L.E., spokojnie dryfując w obłokach klimatów z "Late Registration" czy może nawet "Be".
So Soulful, a jednocześnie trzymające cię w skupieniu przez całość trwania tracka "Gold", melancholijne odpowiednio "Lovin I Lost" czy wzbogacone zręcznie chórem "The Believer" kreują interesującą i wciągającą całość.
Płyty robione przez jednego tylko producenta mają właśnie tę zaletę, spójność i brak wielkich zgrzytów czy kontrastów. No I.D. operujący raczej poza światem wielkich ksywek i mediów na pewno zasługuje na jakieś tam miejsce w panteonie wielkich inspiratorów i producentów.
Muzycznie płyta jest spełniona, idealnie dopasowana do rapera i na pewno zostanie zapamiętana jako największa zaleta "The Dreamer, The Believer".
Nie uderza może tak w pysk jak poprzednie wspólne dzieło panów (no, no, bez skojarzeń mi tu, to co będzie zaraz nie jest wcale a wcale żadnym cudownym dzieckiem dwóch panów mówiących "fuuuuuuu!" na kobiety), czyli "Resurrection" z 1994, ale pokazuje, że chyba ta współpraca powinna trwać dalej, skoro Kanye nie chce mieć z Commonem niestety już nic wspólnego.


Tomasz Mann:
+ Mocna produkcja No I.D.
+ Świetne refreny, zwłaszcza John Legend
+ Parę udanych tracków
+ Jakoś tam lepsze niż "UMC"
+ Niż nasze UMC też chyba lepsze...


Katarzyna Grochola:
- Common kreślący własną karykaturę
- zerowa ambicja tekstowa
- nieudana próba przypodobania się nowym odbiorcom
- 2 słabe bity
- taki sobie feat Nasa



Kolejne rozczarowanie stało się faktem. Oczywiście znacznie mniejsze niż to z okazji "Take Care", ale chyba jakoś bardziej dołujące. Drake ma przed sobą całą karierę, Common niedługo będzie już musiał żegnać się z aktywnym uprawianiem muzyki.
Motywem przewodnim recenzji powinno być wychodzenie poza swoją konwencję, nie zaprzedanie się, bo nikt normalny nie idzie na podbój rynku z No I.D. za konsoletą.
Wątpię, by za 5 lat Common gdzieś tam rapował, wzorem Hovy, że pogorszył jakość swoich tekstów by podwoić swoje dolary.
Trudno jednak wytłumaczyć spłycenie Commona czymś innym... macie jakiś pomysł?
Ktoś się spyta- jak to, dałeś więcej Lil Wayne'owi czy Khalifie, a legendę tak poniżasz? 3,5?
Odpowiem, że wyżej wymienieni mają swoją konwencję, w ramach której zrobili wszystko co mogli, i czego się od nich oczekuje. Wykonali po prostu dobrze i solidnie swoją robotę, pozostając przy tym słuchalnymi i dostarczając mnóstwo rozrywki.
Jeśli nie można tłumaczyć mizerii lirycznej na "The Dreamer, The Believer" chęcią zarobku, to pozostaje tylko stwierdzić, że Common Sense stracił common sense.
Nie jest tu sobą, przyniósł nóż na wojnę na pistolety.
Jego eksperyment nie jest tym razem (w odróżnieniu od płyty z 2002) przekorny, ciekawy, buntowniczy. Jest rozpasany i leniwy, szyderczy i kpiarski.
To doprawdy smutny dzień dla backpackerów,

czwartek, 24 listopada 2011

Drake- Take Care [November 15, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat

Drake, po raz drugi goszczący na łamach tego bloga, miał komfort, którego brakuje wielu innym kolegom z branży. Zapowiedziana bowiem przez niego nowa płyta wyszła w terminie i świetnie się sprzedaje. Inni, jak choćby nieodżałowany Jeezy, na swoją kolejną szansę muszą cierpliwie czekać, a rzekomymi datami premier żonglują niczym obietnicami premier. Poprzednie wydawnictwo Kanadyjczyka, "Thank Me Later", było dość miałkie, z paroma ciekawszymi momentami przetykającymi raczej bezbarwną i spedaloną całość. "Take Care" miało szansę ukazać Drake'a jako godnego następcę Wayne'a, drugiego boga z Young Money i zamknąć hejterom jadaczki, raz na zawsze. Szkoda więc, że postanowił okopać się na pozycjach obrzydliwie słodkiego, rozśpiewanego dandysa, a hustlerski zizzurp wymienić na syrop klonowy popijany z mamą grzecznie o 17, ani minuty później.

Posunięcie tym bardziej niezrozumiałe, że fanbase Drake'a jest płynny, są tam zarówno gorące 14-ki, jak i fani rapu jakoś tam przywiązani do tego, co robi Wayne w swoim labelu. Do tej grupy zaliczam się m.in. ja. Nie wiem, dlaczego rodak innego wielkiego Wayne'a, konkretnie Gretzky'ego, postanowił mnie i mi podobnych całkowicie olać i skoncentrować się na odbiorcach czekających na kolejną część "Zaćmienia". W czym jestem gorszy (poza tym, że nienawidzę niemowlaków chińskiego pochodzenia, serdecznego śmiechu i poczciwych, mądrych staruszek)?
Nie przyjmuję do wiadomości, że miał to być album w klimatach "So Far Gone", bo tamten mixtape oferował sporo także fanom rymowania. Jestem w stanie zrozumieć, że w ten sposób Drake trafia do młodych kobiet, czyli odbiorców, wg różnych badań, najwięcej kupujących płyty z muzyką. Tyle, że Wale, kolega raper z waszyngtońskiego DC, ugrał niewiele mniej niż 200 tys. w pierwszym tygodniu wydając pełnoprawny, esencjonalny rapowy cd. Drake ze swoim fejmem i brwiami mógłby spokojnie ten wynik pobić nie pajacując i nie nudząc mnie swoimi love-szantami.
Ubierając szaty rozdartego emocjonalnie, czułego i cukierkowatego lovera kpi sobie zarówno z rnb, z rapu, z samego Wayne'a (tego "Lil", choć może Grecki też coś dopowie), a najbardziej ze słuchacza.
Chcę wierzyć, że Drake katując mnie swoim wymuskanym wokalem przez 3/4 płyty miał w tym jakiś artystyczny cel, chciał coś udowodnić. Tego właśnie celu postaram się w trakcie trwania tej recenzji poszukać.
Będzie także ta recenzja okazją do zastanowienia się, czemu kanadyjczyk stracił cojones i czy na pewno to jest to wina płci pięknej.


Wykonawcy z wytwórni Young Money znani są z dość przedmiotowego traktowania kobiet, kontynuując tradycję twórczości Wayne'a z takich kawalin jak "Biznite" czy "Kisha".
Nie jest to może ani ciekawe, ani inspirujące, ale w jakiś sposób odróżnia się od tego samego tematu serwowanego w teen-słodkiej konwencji młodych wykonawców rnb.
Bo w końcu zarówno dżentelmen, jak i zbir przynoszą Ci kochanie te kwiaty/piwo z tych samych pobudek...
Niestety dla słuchacza, Drake mocno spokorniał na tej płycie, zatracił zuchwałość, z ogarniętego młodzieńczą pasją ogiera stał się sflaczałym, rozmemłanym romantykiem, na dodatek nieznośnie rozśpiewanym.
Wznosiłem modły do wszystkich bóstw, by "Shot For Me" się wreszcie skończył, wymiotorodne szanty z nieodzowną przyprawą w postaci autotune'a i mdłe rapy o pewnej pani nastawiły mnie pesymistycznie.
Jeszcze gorzej było na "Good Ones Go" i "Doing It Wrong", czyli dwóch praktycznie identycznie skleconych pioseneczkach, w których Drake najpierw jęczy i zawodzi w niesamowicie irytujący sposób przez 3/4 całego utworu, by potem wrzucić parę raperskich wersów, które to mogą być określone jedynie chyba przez zwrot "zrobione na odpierdol się", tak, już nawet nie "na odwal się". Dwa zasadniczo identyczne tracki i już myślałem o tym, jakie zmyślne tortury można złożyć z rozpalonego żelazka i brwi Drake'a.
Moja irytacja sięgnęła zenitu, gdy Kanadyjczyk wybrał drogę pedalską na tracku z Wayne'em i Andre 3000. JAK NA TAKIM TRACKU MOŻNA, za przeproszeniem KURWA JEGO MAĆ, gwałcić uszy słuchaczy przesłodzonym śpiewem w sytuacji, gdy akurat tutaj powinien pokazać, że właśnie pod względem warsztatu rapeskiego od nich nie odstaje?
Wiemy i tak, że odstaje, ale w obliczu faktu, że nawet nie podjął rękawicy, wygląda to jeszcze gorzej. A już myślałem, że zbiegnięcie z miejsca zdarzenia Wayne'a na "Carter IV" będzie limitem idiotyzmu.
Wracając do tematu liryki, nie jest dalej ani trochę lepiej. Odpychające miłosne hymny splatają się z niespecjalnie imponującymi trackami o tym, jak to Drake awansował w hierarchii muzycznej. Nie znajdziemy tu niestety ani jednego pancza, ani jednej bezczelnej linijki, nie znajdziemy niczego, czego moglibyśmy się po nim spodziewać.
Nie znaczy to oczywiście, że 100% płyty zniszczone jest przez zniewieściałość głównego aktora spektaklu.
Historia z "Look What You've Done" jest nawet ciekawa, wspominanie życia sprzed okresu prosperity zawsze wychodzi fajnie.
Na "HYFR" przypomina sobie, co to znaczy być raperem, co to znaczy przyspieszać flow, jest już dobrze, a na "Buried Alive" już naprawdę świetnie. Przekorny, dwuznaczny track każe zastanawiać się nad światem, przepychem, blichtrem i glamórem naszej egzystencji i pobudkami, które nas w jej trakcie popychają.
Wszystko idealnie, nie? Brawo Kendrick... a no tak, zapomniałem, na "Buried Alive" jako MC występuje freshman z zachodniego kołstu, Drake'a tu brak.
Wiesz to murzynie, wie to on i ona, wiedzą oni, że jak najlepsze wersy na twojej płycie ma gość, to czas się zastanowić nad sobą. I nie chodzi tu o prosty fakt bycia pożartym na wspólnym tracku, to się zdarza. Nie można tego porównać do "Renegade" czy "Life's A Bitch", gdzie Jay i Nas stanęli do boju i po prostu polegli, a w przekroju płyty nadrobili to z nawiązką.
Kendrick Lamar ma najlepsze zwrotki biorąc pod uwagę całe "Take Care", i, co najgorsze, nie ma się wrażenia, by Drake jakoś specjalnie się
a) tym przejmował
b) starał się nagrać coś równie dobrego.

Wykastrowany z zuchwałości, duszy zdobywcy, hustlera, pozbawiony iskry, zupackiej fantazji i husarskiej zdolności do szarży, jawi się Drake bardziej jako spocony, podstarzały gwiazdor country we flaneli, usadowiony na krześle i dający z gitarą "show" w jakiejś zapadłej dziurze Luizjany, niż jako młoda i prężna gwiazda rapu.

Szkoda, że postanowił raczej ubrać buty Wayne'a z "Rebirth" a nie tego z któregoś z odcinków tetralogii "Carter". Za mało testosteronu jak na moje, zaprawione muzycznymi wynurzeniami zbereźnych samców alfa, uszy. Nie wiem nawet, czy można "Take Care" nazwać w pełni hip hopowym albumem.
O ile nie jesteś nastoletnią kobietką, nie zastanawiasz się, czemu Marek z 2C nie zwrócił uwagi na twoje nowe pasemka, a największym problemem nie jest to, kiedy w końcu będziesz miała 18 lat, to nie jest to cd dla ciebie.
Ze swojej strony dodam, że jak życzę sobie usłyszeć rnb, to włączam sobie jakąś seksowną diwę owej muzyki, dziękuję Drake'owi za dobre chęci, ale chcę, żeby tak pozostało.


Szczęściem w nieszczęściu jest to, że Lil Wayne nie poskąpił mu dolarów na produkcję.
Średnio jeszcze kojarzony, ale posiadający już całkiem zacny katalog rodak Drake'a, producent o ksywce "40" na spółkę z bardziej już fejmowym T-Minusem, również pochodzącym z kraju liściem klonowym znaczonego, stworzyli tu naprawdę niezły klimat.
Przede wszystkim nie ma tu specjalnej szarży, podkłady zostały odpowiednio odpicowane pod kątem aktualnego imydżu Drejka, przez co zachwycają wyważeniem, spokojem, melancholią, nie tracąc przy okazji z widoku odpowiednio mainstreamowego podejścia, wajbu.
Ok, każdy może powiedzieć, że sampel z Jamie XX i nieodżałowanego Herona nie mogą nie wypalić, że to tani chwyt etc., ale nikt nie odmówi trackowi z RiRi świetnego klimatu. Budowanego właśnie głównie przez bit, bo zarówno Drake, jak i ta od rompopopom, którym to katują nas stacje radiowe ostatnio, nie prezentują niczego wybitnego, niemniej klimatu nie psują.
Płyta w przekroju stawia muzycznie raczej na czill, niemniej zdarzają się i szybsze, żywsze akcenty.
Bangerskie "HYFR", elegancko bujające "Headlines" (brawo Boi 1da) czy wreszcie glamourowe "Lord Knows", o którym to bez patrzenia, kto jest autorem, wiedziałem, że jest bardzo Szon-Karterowsko-Bluprintowskie, nadają płycie lekkiego zróżnicowania, tak konieczne i dla płyty zbawienne, bo przy zawodzeniu Drake'a i dość spokojnych bitach można by spokojnie sobie uciąć drzemkę.
Inwestowanie w sprawdzone nazwiska się opłaciło. Brawo Wayne.
Szkoda, że Drake nie wypadł na tych podkładach wyraziście, krwisto. A można to zrobić bez trudu, o czym przekonał nas Ghostface na "Wizard Of Poetry In Emerald City", które przecież arcydziełem bynajmniej nie było...
Jakbym oceniał płytę przez pryzmat samej produkcji, to, jak widać zresztą u góry, byłaby mocna czwórka.



Fajnym i istotnym elementem płyty są featuringi. Andre 3000, Nicky Minaj, Rick Ross, Lil Wayne, nawet Stevie Wonder i jego harmonijna harmonijka. Świetny już wspomniany Kendrick.
Eleganckie refreny Weekenda, Rihanny, nawet kilka w wykonaniu Drake'a.
To na pewno wielki plus "Take Care". Szkoda, że Drake nie postarał się, by oponentów w rapowym wyścigu chociaż próbować dogonić, bo o wyprzedzaniu nie może być mowy, już zapewne nigdy.

Ujmując to całe moje gadanie w zgrabną wyliczankę:

Lukratywny kontrakt w prężnej wytwórni:
+ Bardzo udana produkcja
+ I klimat przez nią budowany
+ Dobre gościnne występy
+ Niezłe refreny


"Kochanie, wyniosę śmieci!":
- idiotyczna konstrukcja piosenek
- całkowicie spartaczony potencjał raperski Drake'a
- irytujące wokale zamiast rapu
- regres w stosunku do "Thank Me Later"
- brak Jaya
- spore, spore rozczarowanie


Mariaż rapu z rnb ogólnie zwykle wypada gorzej niż te z popem, pop-rockiem, funkiem, electro nawet. Numery nagrywane dla kobiet w bardziej parnej, pościelowej stylistyce to bardzo często najgorsze ścierwo, jakie można znaleźć na danej płycie, zapytajcie choćby Twistę.
A jak MC sam siada okrakiem na płocie nie potrafiąc się zdecydować, czy woli jęczeć, czy rapować, to może nie być dla niego z takiego postawienia sprawy powrotu.
Ok, inni wracali, ale gdzie sympatycznemu skądinąd Kanadyjczykowi do LL Cool J'a czy Big Daddy Kane'a...
Ktoś powinien wpoić Drejkowi proste rudymenty nagrywania mocnej, mainstreamowej muzyki. Ktoś powinien powiedzieć, że 13-latki nie będą wiecznie 13-latkami, a nowe ich pokolenia będą miały nowych idoli.
Ludzie tacy jak ja chcą legalnie zakupić płytę rapera, a nie odkrywać, że oto atakuje mnie Ne-Yo albo Lloyd. Czekałem tylko, aż Drake zacznie bełktować coś w stylu "Jor bjutifuuuul, jor bjutiful, dats tru"...
Męska społeczność słuchaczy rapu może się martwić, straciła właśnie kolejnego prawdziwego samca, jak żałujesz Anny Grodzkiej, to masz kolejny powód do trosk.
Czuję się też trochę oszukany, zwłaszcza biorąc pod uwagę featuringi, na których Drake naprawdę solidnie cisnął.
"Thank Me Later" stoi na mojej półce, choć zrecenzowałem ją raczej dość chłodno. Nowy album Kanadyjczyka nie zasługuje na moje, i twoje także pieniądze, jeśli oceniasz swój gust na zbieżny z moim na co najmniej 50%.


Jest taka, skądinąd zacna, gra na Playstation 3 o tytule "Uncharted 3: Oszustwo Drake'a".
"Take Care" to prawdopodobnie największe oszustwo, jakie Drake z naszego podwórka kiedykolwiek popełnił.
Oby ostatnie.

środa, 2 listopada 2011

Czego to ja słuchałem, Cz.2, ale w sumie Pt. 2 (Przegrani)


Panie i panowie, zanim przejdziemy do rzeczy mniej przyjemnych, czyli naigrawania się z upadków raperów/grup w roku 2011 (póki co), to należy podzielić się dobrym newsem.
Tak, GTA V nadchodzi. Najlepsza gra wszech czasów będzie miała następcę, co nikogo w sumie dziwić nie powinno.

Wracając do spraw muzycznych, to część druga wpisu podsumowującego kolejny kawałek mijającego roku nie mogła pojawić się w lepszym momencie. Pierwsze noce przerywane donośnym płaczem juniora nastroiły mnie idealnie do tego, by płytom dawać mniej, niż więcej. Zazwyczaj mam dobrotliwą naturę, i chętniej szukam zalet, niż wad.
Tym razem nie ma litości.


Przede wszystkim primo (się skończył po "Illmatic"), raperzy trochę mi pomogli, ostatnie premiery (po "Illmatic" kurwa) były bowiem dość wdzięcznym tematem do wyzłośliwiania się.
Tak, "Goblin" dalej dumnie dzierży tytuł najgorszego gniota roku 2011 (choć jeden zawodnik prawie go dogonił), ale niektórzy czynili naprawdę dużo, by się do tego anty-poziomu zbliżyć.
Chcecie więcej, musicie czytać dalej.
Motywem przewodnim nie jest obiecany Barry Manilow, ale fatalni aktorzy, tak, żeby się do poziomu dostosować.
Aha, John Travolta ma parę świetnych ról, żeby nie było.

Jest źle jak...<


Płyty z tej kategorii zawiodły, jednak można powiedzieć, że rokują. Ogólnie mówiąc- mogło być gorzej.
Mogą też się tu pojawić rozczarowania, a także wyraźne przykłady zerowego progresu.
W tej kategorii znaleźć się nie oznacza koniecznie wielkiej siary i poruty, niemniej warto się zastanowić nad swoją twórczością.


9th Wonder - The Wonder Years
Ocena 3/5

Plusy
+ Zacni goście (Murs, Talib, Skyzoo, Raekwon)
+ Przy końcu płyty można nawet posłuchać
+ Całkiem sporo, jak na 9th'a, słuchalnych bitów
+ Niektóre sample tworzą dobry klimat


Minusy
- bezbarwny początek
- niezacni goście, Masta Killa i Rapsody, skrzekliwy Kendrick
- mimo paru wzlotów to dalej ten sam stary, dobry, nudny 9th
- który doskonale wie, jak zrobić zamulasty album
- który na dodatek zmusił raperów do rapu o kobietach
- nie chce się do tego wracać



The Cool Kids - When Fish Ride Bicycles
Ocena 3/5

Plusy
+ Featuring Ghostface'a
+ Kilka dobrych bangerów się znajdzie
+ I ogólnie niezła produkcja
+ Elegancki kobiecy refren w "Boomin'"


Minusy
- nudne lirycznie
- bez żadnego klimatu
- absolutnie nieciekawi raperzy, pod względem warsztatu też
- jak na alternatywną bangerską płytę za mało tu wyrazu, ekspresji


DJ Drama - Third Power
Ocena 3/5

Plusy
+ Parę mocnych naprawdę bangerów
+ Udane występy raperów (Gibbs, Wale, Ya Boi, Pusha, Crooked I)
+ Ciekawe patenty na bity na niektórych trackach


Minusy
- choć zdecydowanie mogłaby być lepsza
- cały track na autotune,i jakiś śpiewak niszczący dobry bit
- nieudane featy (Meek Mill, Gucci Mane, Red Cafe, Yo Gotti)
- rapujący Chris Brown
- nie ma absolutnie podjazdu do "Gangsta Grillz"
- spore rozczarowanie


Jay Rock - Follow Me Home
Ocena 3/5

Plusy
+ Jay Rock niekiedy
+ Udane bity niekiedy
+ Featuring Tech N9ne'a


Minusy
- za dużo niewyraźnych, nieimponujących bitów
- zero wyobraźni i konceptów w tekstach
- za długa
- za dużo wypełniaczy
- jak to ma być przyszłość zachodu, to można się już zacząć bać
- gigantyczny odstęp jakościowy od innych debiutantów


MarQ Spekt & Kno - Machete Vision
Ocena 3/5

Plusy
+ Niezły MC
+ Parę głębszych tracków ze spojrzeniem na świat
+ Parę razy Kno



Minusy
- płaska produkcja, za często bez duszy znanej z innych produkcji Kno
- na dodatek w paru miejscach denerwująca
- chyba czasem zbyt ekspresyjny Marq, brzmi to teatralnie i sztucznie
- mimo wszystko Deacon i Natti są tekstowo ciekawsi
- niewiele tu klimatu...
- a i Marq chyba lepiej by brzmiał na czymś żywszym


Reef the Lost Cauze- Your Favorite Emcee
Ocena 3/5

Plusy
+ Nie najgorsza, rzemieślnicza persona Reefa
+ Który jest nawet charyzmatyczny
+ Niezła nawet produkcja Snowgoons
+ Świetne "Black Opz"
+ Ładna parodia Mr. T
+ Dobre featy Sicknature i Esoterica


Minusy
- monotematyczna, nudna, i to mocno
- bliźniaczo podobna do "Fight Music"
- która swoją drogą też dostała 3/5, zero progresu

-----------------------------------------------------------

Jest obrzydliwie jak...



Płyty w tej zacnej kategorii spowodowały pogorszenie nastroju, napady wściekłości, ewentualnie bezczelne ziewy i zerkanie na zegarek. Mogły spowodować nawet to, że recenzent rozważał, czy nie lepiej przerwać słuchanie i zobaczyć, co tam w "Na Wspólnej".
Tak, są tak złe.
Można oczywiście znaleźć tam zalety, co też niżej udowodnię, ale pozostaje pytanie- po co.
To tak jak szukać atrakcyjnej kobiety wśród turystek z Niemiec nad polskim morzem. Pewnie się da, ale niczego to ci nie da, a czasu stracisz sporo.
Jak jesteś w spisie poniżej, to wiedz, że cię już nienawidzę, o ile już wcześniej nie miałem do ciebie takiego nastawienia.
I tak, różnica między 3/5 a 2,5/5 jest naprawdę znacząca.



Exile - 4TRK MIND
Ocena 2,5/5

Plusy
+ Kilka klimatycznych podkładów
+ Parę zabawnych linijek
+ Znośne lirycznie


Minusy
- denerwujące
- fatalny warsztat raperski Exile'a
- i jego zasmarkany głos
- śpiewać też nie umie (Younger Days)
- to jest ten sam, co robił "Below The Heavens"???


Hassaan Mackey & Apollo Brown - Daily Bread
Ocena 2,5/5

Plusy
+ Znośna produkcja
+ Da się znieść uliczne opowieści, zwłaszcza "Mackey's Lament"


Minusy
- NUDA
- bezpłciowy, wtórny, zupełnie nieciekawy raper
- Apollo na początku też męczy
- zerowy klimat i replay value



Jedi Mind Tricks- Violence Begets Violence
Ocena 2,5/5

Plusy
+ Vinnie Paz ratujący projekt techniką, zacięciem, pazurem
+ Solidnie wyszła produkcja, mimo, że brak Stoupe'a
+ Jak lubisz takie klimaty, to parę razy można się wkręcić


Minusy
- TRAGICZNY JUS ALLAH
- naprawdę, naprawdę tragiczny
- wszystko już było, zerowy progres tekstowy
- sporo gorsze niż choćby solówka Paza

-----------------------------------------------------------

Jest beznadziejnie jak...



Zastanawiacie się pewnie, jak bardzo musiałem się męczyć słuchając płyt wymienionych poniżej. I pewnie zastanawiacie się, po co. Otóż dla tych 5 ludzi na świecie, którzy mają podobny gust jak ja. Dzięki temu będą wiedzieć, czego unikać.
Bo, zaprawdę wam powiem, cedeków tych unikać musicie. Jak macie określone zapędy i jesteście dalej niepewni, to pejcz i jakaś wyuzdana niewiasta lepiej wasze chore zachcianki spełnią.
Wszystkie "dzieła" spisane ciut dalej powodowały u recenzenta chęć mordu, słuchawki (dość drogie) parę razy z wściekłości były ciskane o ścianę, a nienawiść do świata, ludzi, muzyki i samego siebie sięgnęła zenitu. Błagałem, by te płyty w końcu się skończyły, ale one beznamiętnie i złośliwie dalej trwały.



Myka Nyne - Mykology
Ocena 2/5

Plusy
+ Nawet solidne lirycznie
+ Kilka bitów z gatunku "no, w ostateczności to lepsze niż stryczek..."
+ Na szczęście krótkie


Minusy
- straszna nuda
- ani jednego momentu w którym płyta by odżywała, kopała
- wkurzająca, bełkotliwa maniera rapowania
- nie ma tu za bardzo co/kto budować klimat


One Be Lo - L.A.B.O.R.
Ocena 2/5

Plusy
+ Niezła produkcja
+ Raz czy dwa One Man Army lepiej ciśnie



Minusy
- tak, zgadliście, nudne
- a nudne bo raper nudny i przewidywalny
- tak samo produkcja, która niczym nie zaskakuje
- spóźniona o co najmniej 10 lat
- niemiłosiernie długa...
- nie ma opcji, bym do tego wrócił


Styles P - Master of Ceremonies
Ocena 2/5

Plusy
+ Dobre gościnne występy Busty i Ricka Rossa
+ I ogólnie Styles niebędący katorgą dla uszu


Minusy
- niestety, w ogóle nie eksperymentujący, z czymkolwiek
- nieciekawe tekstowo
- bardzo słaba produkcja, czasami wręcz podła (It's Ok)
- mylący tytuł płyty
- długie


-----------------------------------------------------------

Życzę ci śmierci, bo...





Max B- Vigilante Season
Ocena 1,5/5

Plusy
+ Dobre bity od Dame Grease


Minusy
- wkurwiający, bełkotliwy raper
- który na dodatek jest monotonny i tandetny
- idiotyczna tematyka, zerowe zróżnicowanie tekstowe
- fatalne refreny
- na dodatek ta katorga trwa aż przez 16 tracków
- chętnie bym dał mniej, ale produkcja ratuje trochę tego gniota


Dzięki płycie Maxa B przypomniałem sobie, jak zła może być muzyka, jak tani i durny tekst w rapowym kawałku, i jak paskudnie można marnować niezłe bity.
Pozostaje cieszyć się, że chociaż z perspektywy krat nie nacieszy się z dolarów tych naiwniaków, którzy podejmą ryzyko kupna "Vigilante Season".
Przypuszczam, że miała się płyta pierwotnie nazywać "Virginlante Season", ale oglądacie filmy, to wiecie, że w pierdlach czasem ciężko zachować taki status.

Uświadomiłem sobie też jedno- coś, co uświadomić sobie powinienem dawno, w końcu kiedyś polskiego rapu się słuchało. Każdy może chwycić za majka. A ty możesz potem przez przypadek efektów tego chwytu posłuchać.
Nie, nawet nie myśl o ściągnięciu i sprawdzeniu tego gówna. Jak to zrobisz, to nie jesteś moim przyjacielem.
Z frajerami i głuchymi się nie koleguję.