piątek, 22 kwietnia 2011

Guru jest jak Jan Paweł II...

Wielu po nim płacze, a nikt nie potrafi powiedzieć, czego im po nim brakuje. Wielu wskazuje na ich niewątpliwe zasługi, nikt jednak nie potrafi przejść do konkretów. Obaj mieli długie kariery, obaj są znani w wielu zakątkach globu, i obaj tak samo przereklamowani i mdli. Obaj są zwykle komplementowani stekiem durnych frazesów i komunałów. Jan Paweł II obalił komunizm, co jest wyjątkowym idiotyzmem, a Guru był wielki, po prostu, ot tak, bo był. Nie do jasnej cholery, nie zostawimy tego tak.



Karola Wojtyłę przedstawia się w filmach jako dobrotliwego, wiecznie uśmiechniętego, wsuwającego kremówki przyjaciela człowieka. Lukier spływa z ekranu w ilościach wręcz niesamowitych, a Lolek na tle przygłupich, mściwych i nieludzkich agentów SB i innych tam NKWD, prezentuje się ciągle korzystnie, zawsze jednoznacznie moralnie i niezłomnie. On chyba też miał wiecznie nienaruszoną błonę.
Obdarty z ludzkich cech, z czegokolwiek, co by uczyniło jego filmową postać niejednowymiarową choć na sekundę, jest raczej komiczny, niż budzący szacunek.

Keith Elam ma zasadniczo podobnie. Odszedł raper, który nie miał zalet.

Ok, ale w takim razie jakie zalety ma MC?
Flow? Miał, choć bez fajerwerków.
Głos? Haha, tragiczny, nudny, jednostajny, bez żadnego akcentowania emocji.
Technika? A w życiu.
Dobre koncepty? Kiedy?
Pancze? Nie.
Może chociaż charyzma? Nie zauważyłem.
Emocje, pasja, cokolwiek kurwa?


No właśnie. Potrafi ktoś wskazać cokolwiek, co go wyróżniało na tle innych raperów?
Płyty Gang Starr są piękne tylko dzięki Premierowi, nawet jak jesteście psychofanami kawałka "Moment of Truth" czy "JFK To LAX", to zapytajcie sami siebie, w jakim stopniu o ich magii stanowi podkład? W CAŁYM? O, a to mnie zaskoczyliście durnie swoją światłą odpowiedzią. A co, jakby na tych trackach znalazł się, by nie szukać daleko, Jeru The Damaja? To jak niebo a ziemia, jak Beyonce a Kelis, jak orgia z 10 lesbijkami a abonament na fapland.com
Jak można na poważnie stawiać Guru obok Nasa, Kool G Rapa czy Jaya? Przecież LL Cool J go zjadał jednym wersem, ba, Cam'ron go przewyższa w każdym, KAŻDYM aspekcie.
Guru nie był tragiczny, spokojnie, daleko mi do takich stwierdzeń. Był poprawny, i to wszystko. Są oczywiście gorsi od niego, zapewne wielu, ale czy to go czyni kimś wyjątkowym?

Wskażesz 5 przymiotów, którymi Guru wyróżniał się spośród innych raperów?

No cóż, próbowałeś.
Prawda jest taka, że na tle "Wielkiej Czwórki", czyli Paca, Biggiego, L'a i Puna frontman Gang Starr wypada blado. Każdy go zjadał, pod każdym względem.

Także proponuję- trochę ciszej nad tą trumną.
Bo nie ma czego specjalnie żałować i wspominać.


PS: Wpis specjalnie przeciągnięty, by nie strzelać pod publiczkę w rocznicę śmierci Guru, i nie prowokować histerii psychofanów.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Atmosphere- The Family Sign [April 12, 2011]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat


Gejrap (ang. gayrap, faggot-hop)- określenie opisujące nurt w amerykańskim rapie, powstałe na przełomie wieku XX i XXI (logiczne to chyba swoją drogą co, że nie XX i XXII), charakteryzujący się epatowaniem uczuciami, bolączkami i problemami w tekstach, spokojnymi, jazzowo-soulowymi bitami i znienawidzeniem wystawnego, imprezowego życia. W odróżnieniu od raperów heteroseksualnych, gejraperzy nie mają na celu pokazania swojej wyższości, zdobycia najbliższej cycatej lejdi ani kupienia sobie nowego Astona.

Typowy gejraper już prawdopodobnie uwiódł przynajmniej raz twojego ojca. Chcesz wiedzieć więcej? Czytaj dalej.


Atmosphere, czyli (obecnie) raper Slug i producent Ant, to specyficzny duet, zaczynający od buntowniczych, emo-ballad, zmieniający się jednak dość wyraźnie na przestrzeni lat. Dziś to spokojny, dorosły, wrażliwy rap (o żesz kurwa ty, od teraz każde homoseksualnie brzmiące słowo/zwrot będę zaznaczał na różowo, możecie je śmiało omijać), taki dwuosobowy Common, tyle, że Slug chyba nie maluje sobie ust.
Można śmiało stwierdzić, że muzyka Atmosphere dorastała i dojrzewała razem z gejami.
Są może mniej krzykliwi niż Manowar, ale nie można im zabronić reprezentowania idei LGBT (i Q też czasem, co to Q znaczy powiedzcie) w formie okrągłych kółeczek z dziureczką.
Ma taki rap wielu fanów, ja, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie byłem specjalnie zafascynowany dość nudnymi i zamulającymi konceptami panów z Minnesoty. Dałem sobie spokój z nimi już dawno temu, sprawdzałem wyrywkowo różne ich projekty, rzadko kiedy słyszałem tam coś ciekawego.
I tak sobie trwałem w nieświadomości tego, że gejrap ma się dobrze i prosperuje zacnie na obrzeżach mainstreamu, aż tu kolega zmusił mnie do kupna płyty i wysłuchania jej w całości. *
Zdania zasadniczo nie zmieniam, nie ma tu niczego specjalnie zajmującego, choć, trzeba przyznać, zdarzają się fajne momenty. No, ale do rzeczy.



Atmo powinni nagrać jakiś OST do którejś części "Zmierzhu", kultowego już daisy-vampiremovie dla mrocznych gotek i pociachanych emowców. Nie wiem nawet, czy jakikolwiek raper odnalazłby się w podobnej stylistyce. Wiem, że istnieje Sage Francis, spokojnie, tyle, że płyta Sage'a z poprzedniego roku wydała się ciekawsza, bardziej wyrazista, choć równie zamulająca. Sage to większy grafoman niż Slug, ale i większa, ciekawsza persona, bardziej interesująca swoją faktyczną odmiennością niż popłakujący chyba trochę na siłę raper z Atmo.
Pomysł na cd panowie mieli pewnie już od jakiegoś czasu. Rodzina, przeżycia z nią związane, wnioski nachodzące każdego zdrowego człowieka, że na końcu ONI są najważniejsi, nawet jeśli najlepiej z nimi się wychodzi na zdjęciu, a rozmowy o pieniądzach są okrutne i bolesne.
Twoja matka cię wydziedziczyła, bo jesteś leniwym durniem, który nie potrafi zarobić samodzielnie 2500> w wieku 25 lat? Ojciec cię napierdala po facjacie, dziadek cię źle dotykał jak byłeś mały? Wujek to kryminalista? Ciotka ma legitymacjhę PiS?
A może siostra jednym kliknięciem uśmierciła twojego wypasionego avatara w Tibii?
Czas na Atmo!

-Mamo, ja jeszcze czatuję!
-Poczatujemy razem?... CO KURWA, JAK TO ON CI WEJDZIE OSTRO?!!?!?!?!? WYŁĄCZ TO NATYCHMIAST!!!!!!!!!!

Ojciec, czyli głowa rodziny. Twój idol. To on dał ci po raz pierwszy lanie... i piwo. Sprezentował ci swój stary motor, i to nic, że wstyd byłoby tym wyjechać na ulicę, wziąłeś, bo to cząstka jego samego.

Warstwa liryczna płyty to dość dojrzała, spokojna, czasem nawet oniryczna i fantastyczna podróż po krętych drogach ludzkiego życia.
W "The Last To Say" mamy dobrze znaną wszystkim Polakom historię z tatusiem katem i mamusią workiem treningowym. Naturalnie ta durna pizda go kocha, więc go nie zostawi, wierzy, się że zmieni przecież! Kobiety to wyjątkowo tępe czasem stworzenia. Mogłaby takiego skurwysyna oskubać z pieniędzy, wyrzucić na bruk albo nawet do pierdla, ale nie, trwa taka picza w toksycznym związku, aż się przygłup zapije, albo sama go zadźga. A potem "Fakt" donosi o horrorze, dramacie biednej kobieciny. No, ale chyba nie o tym chcieliście czytać.
U Sluga tatulek umiera, mamusi zostaje trauma czy co tam, a sam Slug radzi innym kobietom, żeby takich ancymonków zostawiały. Popieramy.
Następny w kolejce jest chyba najbardziej intrygujący track na "The Family Sign", czyli "Became". Slug budzi się na odludziu, na jakimś obozie, wśród przyczep kempingowych, i łapie orient (uwaga czujna co), że mu gdzieś jego ukochana się ulotniła. Niewiele myśląc, rusza w pościg za nią po śladach na śniegu. Niestety, o krok przed nim są też jeden a potem dwa wilki, które także mają chęć odnalezienia uciekinierki, i to na pewno nie w celu zapytania się, czemu ma takie wielkie oczy. Historia jest ciekawa, z zaskakującą puentą (płętą?), która powinna chyba pozwolić każdemu na samodzielną interpretację.
To nie koniec ciekawych tracków, "Millennium Dodo" to klimatyczny kawałek dokumentujący niespokojną podróż Sluga, "I Don't Need Brighter Days" to hołd dla dawnej twórczości Atmo, tych wszystkich "fuck you lucy" wykrzyczanych gardłem młodego geja ze szlabanem od starych za przymierzanie szpilek matki. "If You Can Save Me Now" to kolejny już kawałek z serii "umarłem/umieram a dalej mam rozkminy"- taki swoisty raport z ostatnich chwil życia (w poprzednim roku podobne tracki nagrali Blacastan i Killah Priest). Slug tym razem miał pecha i poległ w wypadku samochodowym, choć końcówka zdaje się sugerować, że jakoś tam go odratowali (konkretnie "Anioł w stroju strażaka", przypuszczam, że to realna osoba była, aniołki w końcu mają skrzydełka, harfy i loczki).
Oczywiście możecie liczyć na całą garść wspomnień z jego życia, jak to was interesuje.
Fajny jest jeszcze "Something So", pokazujący Sluga jako tęskniącego ojczulka, chwytający za serce, opowiadający zresztą o rzeczach, które mogą niedługo mnie czekać (czekanie na pierwszy odgłos dziecka, u Sluga doszły jakieś komplikacje z oddechem, oby u mnie obyło się bez tego). Jako przyszły ojciec nie mogę oczywiście hejterzyć tego tracka.

Matka, wrażliwa, acz silna osoba. Do dziś pamiętasz łzy dumy w jej oczach na rozdaniu dyplomów. Zrobiłbyś dla niej wszystko, no bo kto Cię dręczył tyle lat, byś znalazł porządną żonę?

Szkoda, że nie wszystkie kawałki są tak fajnie napisane, niektóre są absolutnie nieimponujące. Nie udało się Slugowi w całości zrealizować idei płyty dla dorosłych, alternatywnych odbiorców. Taka bowiem nie mogłaby się chyba ocierać o sztampę, i robienie muzyki "na odwal się".
"Bad Bad Daddy" opisująca obojętnego, zapijaczonego ojca siedzącego w barze ma tony niewykorzystanego potencjału.
"She's Enough" ukazująca Sluga jako pantoflarza, który robi wszystko, a czasem nawet więcej, nie wydaje się trafionym konceptem. Koliduje trochę z poważnym, często smutnawym wydźwiękiem reszty płyty, "Who I'll Never Be" ma podobnie, nagrana w takim ogniskowym, festyniarskim klimacie, opisująca bóle samotnej kobiety Sluga piszącej smutne teksty i śpiewającej równie smutne teksty do księżyca. To nie mogło się udać.
Ogólnie tracki o kobietach to bolączka tej płyty, bo następne tracki, "Ain't Nobody" i "Your Name Here" mnie ostro znudziły, nie wiem, jaki był ich sens, może jakoś się komponują z resztą albumu, tylko ja nie mogę tego zauważyć?
Nagrywanie tracków o kobietach jest swoją drogą dziś wbrew pozorom trudne, o ile nie robisz bangera, które owe istoty traktuje wyłącznie przedmiotowo. Temat jest zasadniczo wyczerpany, wszystko zostało już powiedziane, no i również Slug dał się złapać w tę pułapkę.
Walczył o niemożliwe, nie da się dziś chyba zrobić niczego odkrywczego w tym temacie, choć zdarzają się oczywiście wyjątki, jak zawsze.



Babcia, chętnie wspominasz jej uśmiech, szarlotkę i wiedzę o tobie, którą ukryła przed matką, może szkoda, że widujesz ją już tylko na portrecie na cmentarzu, ale żyła pełnią życia, zazdrościłeś jej tego.

Szczerze mówiąc nie te mało ciekawe tracki byłyby tu największym problemem dla mnie podczas oceny tego cedeka. Trochę za mało tu faktów, które przypomną nam, że Slug to MC, mistrz ceremonii. Czasem Slug po prostu recytuje, a to już nie do końca jest fajne. Nic by się smutnym trackom nie stało, jakby były w pełni zarapowane, dalej mogłyby być sobie smutne, ale już wg tego, co nakazał Kool Herc. A to istotne, w końcu nazwa bloga zobowiązuje. Jak ocenić rapera, który robi wszystko, by taka ocena była niemożliwa?
Porównując "The Family Sign" do "Us", nagranej przez kolegę z tej samej wytwórni, Brothera Ali, widać, i słychać, że można nagrać płytę z głębszymi tekstami pozostając normalnym raperem, operującym dobrą techniką, flow.
Czemu Slug nie mógł? No wiecie, skoro nawet Kno mógł, to tym bardziej sprawa wydaje się dziwna.
Szkoda też, że nie ma żadnych gości, wspomniany Ali mógłby trochę życia wnieść, i zachęciłby pewnie Sluga do równania poziomu na jakimś esencjonalnym braggadocio.

Wujek, ojciec ojcem, ale wuj to wuj! Jowialny, lubiący dobrą zabawę i alkohol, uczciwy, życiowy szczery człowiek, zawsze dla ciebie jest.

Ant, odpowiedzialny za produkcję, dostosował się do poziomu reprezentowanego przez kolegą z ekipy. Podkłady są odpowiednio zamulające, ckliwe, atakujące tęskną gitarką i pianinkiem. Nie dało się chyba zresztą tych płaczów Sluga ubrać w jakąś inną szatę muzyczną. Co ciekawe, te żywsze trochę podkłady, jak "She's Enough" czy "Bad Bad Daddy" są chyba najsłabszymi na pokładzie.
Biciorki są oczywiście ładne, gładkie i wymuskane, ale brakuje im tej głębi i charakterystyczności, jaką miały te na "Death Is Silent". Oczywiście nie narzekam, parę razy wsłuchiwałem się z ciekawością (I Don't Need Brighter Days), niemniej Ant nie zrobił niczego, by nadać tej płycie trochę życia. Mogę go zrozumieć w sumie.
Po jakimś czasie kombo gitarka albo pianinko zaczyna jednak trochę nużyć, można było chyba trochę poeksperymentować z jakimiś ciekawymi samplami, albo bardziej szalonymi gatunkami muzycznymi, przykładem niech będzie choćby świeże "Varsity Blues 2" Mursa.

Siostra, znienawidzona za młodu, teraz trzymasz się kurczowo, bo niedługo sami zostaniecie na tym świecie. To nic, że ma już inne nazwisko.


Tradycyjne podsumowanko:

Rodzina jak z obrazka:
+ Kilka ambitnych, fajnych tekstów
+ Grown man rap
+ Trzymające zasadniczo poziom podkłady
+ Chce się wracać do tych najlepszych tracków
+ Dobrze obrazuje dążenia ruchu LGBT (i kurwa tego Q, no weźcie, co to za Q)


Rodzina Adamsów:
- nieudane niektóre kawałki
- zamulający Slug
- który zapomniał trochę chyba też, że jest raperem
- podobne patenty na bity, Ant nie oczarował
- zero gości (tak, to może być wada)
+ Dobrze obrazuje dążenia ruchu LGBT (i kurwa tego Q, no weźcie, co to za Q)

I na koniec Ty, świat kręcił się wokół Ciebie co? Już wiesz, co w życiu ważne, kto w życiu ważny, piękna kobieta u Twego boku, junior zapłacze niedługo. Szalony 2010 rok nakazał przyhamować, zastanowić się, pogodzić się z dawnymi wrogami. Możesz spokojne siąść w fotelu i patrzeć w przyszłość.


Nowy cd raczej nie zmieni mojego postrzegania ekipy z Minnesoty. Szkoda właśnie, że nie zaskoczyli mnie czymś naprawdę mocnym, byłem serio chętny, by się nawrócić na gejrap. Szkoda, że nie ma tu samych lirycznych killerów, można chyba było uciąć te parę zbędnych zamulaczy, i zostawić samą esencję homo-hopu. To dziwne, że nawet prawdziwe ludzkie uczucia mogą czasem trącić sztampowością (Who I'll Never Be), a raperom-gangsterom jesteś skłonny uwierzyć, że naprawdę wyczyniają te cuda na osiedlach.
Mało przekonująco wypadł Slug, poprawnie, acz niezbyt odkrywczo wypadł Ant. "The Family Sign" nie jest płytą złą, jak postawisz na czillout, żyletki i wino, to możesz nawet się wkręcić.
"The Family Sign" przegrywa wyrazistością i przebojowością ze sporą ilością podziemnych płyt tego roku.
Jak szukasz jakichś dołujących klimatów, to ostatnie dzieło Kno z Cunninlynguists wydaje się lepszym wyborem. Jak producent bardziej charyzmatycznie brzmi na majku niż ty, drogi Slugu, to czas się zastanowić nad karierą chyba.

Zwrócić za to nowy cd Atmo może ci uwagę na ważne rzeczy, jak po jej wysłuchaniu polecisz po kwiaty dla matki czy piwo dla ojca, to dodaj do plusów w podsumowaniu "Walory edukacyjne".
Moja obojętność na Atmosphere pozostała nienaruszona, niech będzie ona pochwalona, obojętność zawsze nienaruszona. Teraz i zawsze, dziecko.

* no tak, 3 kłamstwa, nie mam kolegów przecie, płyt nie kupuję, a płytę słuchałem prawie w całości, wyłączałem na końcach tracków niestety.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Brotha Lynch Hung- Coathanga Strangla [April 5th, 2011]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat


Horrorcore to specyficzny, ciągle rozbudowywany, choć już niezbyt nowy nurt w amerykańskim rapie. Brotha Lynch Hung może nie był pierwszy w tej konwencji (Geto Boys byli), ale dziś jest jednym z najbardziej prominentnych przedstawicieli branży chorych linijek. Nie będzie tu sztampowego braggadocio, nudziarskich storytelli o bzdetach czy deklaracji pozostania prawdziwym w zalewie komercji.
Bo Lynch Hung sam dla siebie jest odniesieniem, na komercję ma wyłożone, i samodzielnie dzierży tytuł najlepszego rapera horrorkorowego.
Oto on, bad boy, ostatni słuchalny krwawy MC, chłodzący w zamrażarce noworodki i podglądający szcześliwe rodziny z nożem w ręku.
Główne wydarzenie płyty, która naświetli wam, jakby to było, jakby Jeffrey Dahmer potrafił rapować. Pójdziesz do piekła za samą myśl o wysłuchaniu tego albumu.


Zastanawialiście się kiedyś, co jest inspiracją dla raperów uprawiających ten podgatunek?
Ok- truskulowcy mają swoją tradycję, prawdziwość, dorobek raperów z golden age, raperzy-hustlerzy wzorują się na Hovie i Notoriousie, raperzy-gangsterzy marzą, by zdobyć choć promil szacunu i sławy, jaką mieli wielcy mafiosi i realni gangsterzy, nawijacze bangerowi chcą powtórzyć sukces No Limit i Cash Money, raperzy zaangażowani dalej próbują szturchać trochę już nadgniłego trupa segregacji rasowej, a Gucci Mane jest inspiracją dla samego siebie.
Co więc zwykło zachęcać raperów pokroju Lynch Hunga do pisania swoich lyricsów?
Horrory klasy B? Słynni mordercy? Brutalne seriale TV? Ciężkie dorastanie (na zasadzie "un morderco? a w życiu panocku, un zawsze się kłanio i to dobry chłopak jest un") albo niepowodzenia w życiu prywatnym?
Mógłby być dobry temat na jakiś maturalne wypracowanie, moglibyście coś takiego cymbały wykombinować, a nie po raz setny "Poezja i obraz miasta w tekstach rapera Eldoki".
Mamy nadzieję w każdym razie, że to są tylko opowieści, że raperzy nie próbują tego w domu, że "a posteriori" nie jest zwrotem, którego lubią używać przy wymyślaniu konceptów na nowe kawałki.
Tak czy siak, po tym marnym intro podmiot liryczny przechodzi do omawiania "Coathunga Strangla", bo tego, że to zacny cd, należało dowieść.

Wiertniczy z Milwaukee


Poprzedni cd rapera, "Dinner and a Movie", nie był doskonały, acz ciekawy...
Nie, źle, był bardzo ciekawy, acz niedoskonały. Świetnie opowiadane historie, umiejętnie budowany klimat, trochę traciły przez dziwne niekiedy bity, dziwne niektóre featy (Snoop?), a także przez to, że płyta była za długa. Niezbyt podobało mi się też to, że praktycznie na każdym tracku był jakiś gość. Wiem, że to u Lyncha już tradycja, ale niekoniecznie musi mi się to podobać.
Nowy album powiela część grzechów poprzednika, głównie w postaci całych zastępów nołnejmów w roli gości. Nie wiem także, czy to dobry pomysł robić płyty 20+ trackowe w 2011. Cd tym razem nie przedstawia jakiejś jednej opowieści, nie stanowi spójnej całości, ma się czasem wrażenie, że można było te 3 czy 4 tracki odrzucić.
Pomimo tego marnego narzekanctwa otrzymałem to, co chciałem, krwisty, a może raczej krwawy, soczysty, a może raczej ociekający przemocą i okrucieństwem, klimatyczny, a może raczej schizowy, dopracowany, ciekawy materiał.
Brotha Lynch Hung opowiada swoje historie w sposób niezrównany, płynnie przechodząc z opisów, porównań do świetnej techniki, zmian flow czy całkowitych nawet zmian klimatu, nastroju. Główną rolę gra tu oczywiście liryka, która nie mogłaby być chyba lepsza, i co do której nikt normalny nie ma prawa mieć zarzutów.
No tak, ale w sumie normalni nie będą tego słuchać...

Bestia z Andów

Splat splat, ręka, noga, głowa. Flaki na tej płycie latają dość swobodnie. Już intro opowiada o uratowaniu jakiejś panienki napadniętej przez Brata, która z przejęciem opowiada, że ten chciał jej wykroić kawałki ciała. Cudowne.
Na innych trackach wcale nie jest weselej. Każdy to wyraz, wytwór jakiejś fobii, jakiejś chorej fantazji. Na "Friday Night" Lynch, wraz ze znanym jego fanom kolegą COS-em, opowiadają, jak zabawiają się w tytułowe piątkowe noce. Fap fap przy xvideos!!!!- tak pomyślałeś pewnie patałachu z Polski B.
Nie, nie każdy ma tak jak ty. Panowie mają normalne zwyczaje, i wyrzucają zwłoki do zbiornika z piraniami, na kolację smażą ludzkie mózgi, po uprzednim wymordowaniu całej szczęśliwej rodziny.
"Mannibalector" to kolejny chory song, powiązany oczywiście z głównym bohaterem kultowego filmu "Harry Potter i Tajemnica Skrzącej Waginy Hobostropiteków"... a może to co innego było? Nie pamiętam, nie rozumię :(.
W każdym razie, można się spodziewać, czego będzie track dotyczył, co Lynch trzyma w lodówce, co jada na obiad. Opowiada też historię nauczyciela, który lubił "dogłębnie" nauczać swoje uczennice, do czasu, gdy zaczepił córeczkę COS'a, przez co głowa belfra służy teraz mu do zgoła innych celów.
Nie wiem, czy to bardziej chore, czy nie, ale Lynch zastosował się też do starej, dobrej zasady, że zwłoki nie stawiają oporu, i postanowił sprawdzić, czy cipeczka po śmierci rzeczywiście nie nadaje się do niczego. W "Look It's A Dead Body" macie relację z tego jakże interesującego aktu seksualnego, za to w "ICU", najmniej apetycznym storytellingu A.D. 2011 opowiada, jak to śledził, nękał, i zamordował nic niepodejrzewającą parkę, laskę zgwałcił, oczywiście także po śmierci, a typka torturował, ciął, po czym się jego wnętrznościami pożywiał. I takie tam. Usual day to day stuff co.
Jest także całkiem sporo krwawego, mocnego braggadocio (choćby świetne tytułowe "The Coathanga"), i tracków w trochę innych klimatach.
Na "I Don't Think My Momma Ever Loved Me" czyni wyrzuty rodzicielce, że nie przytulała go dość mocno i czule, dlatego skończył jako taki psychopatyczny skurwysyn. Z drugiej strony mógłby wziąć pod uwagę, że przytulanie dzieciaków to dziś ryzykowne zajęcie, prokurator i Rzecznik Praw Dziecka nie patrzą na takie zachowania przychylnie, a Magik z góry ocenia takie postępowanie jako złe.
Co ciekawe, wspomina też na tym tracku, że niedobrze mu w nowej wytwórni, czyżby jakieś niesnaski na linii N9ne-Lynch? Oby nie, ten label to gwarancja regularnego wydawania nowego materiału od Brata.
"Sooner Or Later" to za to trochę dissu na dupeczki, na hejterów i ogólnie na tych, którzy mogą Lyncha wkurzać. Skończą źle, albo w rzece, albo na jego talerzu, także jakby się Brat obraził za końcową ocenę, to miło było was znać, choć szczerze was nienawidzę bałwany.
Warstwa liryczna to najmocniejsza strona produkcji, i, co ciekawe, nołnejmy wcale nie psują ogólnego wrażenia, prawie w każdym przypadku bardzo dobrze dostosowali się do rozpędzonego Lyncha. Tracki z nimi to także mocne strony tej płyty, co, przypominając sobie poziom płyt "collabo" kolegi Brata z labelu Strange Music, Tech N9ne'a, może niektórych zaskoczyć. Bo życie jest dziwne, powiedział nękany smutkiem student ochrony środowiska, czy innej tam chujni, przed strzeleniem sobie w łeb.

Dusiciele z Hillside

Cieszy mnie, że produkcja tym razem wypadła znacznie lepiej. Jest ona mroczna tam, gdzie trzeba, a że trzeba często, to i często takie właśnie akcenty usłyszymy.
Fajnie, że zwłaszcza te najbardziej chore tracki (The Coathanga, Mannibalector, Look It's A Dead Body, Red Dead Bodies, ICU) zostały ubrane w takie właśnie niewesołe podkłady. Te właśnie kawałki błyszczą, są najciekawsze, najbardziej zapadają w pamięć.
Zdarzyły się dwa dość zastanawiające akcenty, mianowicie podejrzanie podobne do siebie, i spokojniejsze zdecydowanie, bity, czyli "Spit It Out i "Sooner Or Later", nie zdziwię się, jak zrobił je ten sam producent (sam Lynch Hung?).
Nie stwierdziłem większych niedoróbek, ani iskry geniuszu w warstwie produkcyjnej, bity są jedynie tłem, krajobrazem, bohaterem drugiego planu. Nie przeszkadzają, i to jest istotne.
Nawet jeśli nie zawsze potrafią tak umiejętnie zbudować klimatu, jak na "Death Is Silent", to są na tyle niepokojące i chore, że człowiek zapomina o tym, że można by im coś zarzucić.
No i, co ważne, są one dostosowane do flow Brata, idealnie dopasowane, niczym garnitur na trupa w trumnie.

Wampir z Sacramento


Warto poruszyć też kwestię gości. Cała plejada anonimowych dla mnie grajków spisała się nad wyraz dobrze. Zwłaszcza COS zasługuje na pochwały, dotrzymuje kroku gospodarzowi, opowiada równie chore historie, ma równie dobre warunki jako MC.
Tech N9ne ładnie wypadł na "Takin' Online Orders", średnio na "ICU".
Marnie w zasadzie zarapował tylko ten First Degree czy jak mu tam, wystękane, wydukane wersy nie mogą się podobać.
Goście ogólnie na plus, choć szkoda, że ich tak dużo. Sam COS by wystarczył, tak, jak do zakopania trupa wystarczy łopata i dwie chętne ręce (no i trup oczywiście nie zaszkodzi, jak będzie).

[tradycyjny obrazkowy żarcik, który zawsze tu następuje, niestety, tym razem mi się nie chciało]

Ok, może przedstawię to w krótszej formie:

Zbrodniarz jak Theodore Robert Bundy:
+ Pełno chorych, plastycznych i krwawych tekstów
+ Brotha Lynch w dobrej formie
+ Dobra technika Brata
+ Zacni goście
+ Umiejętnie, solidnie zrobiona warstwa muzyczna
+ Świetny, schizowy klimat
+ Najlepsza horrorkorowa płyta od wielu lat


Urwis jak Stanisław Łyżwiński:
- za dużo gości, może to mixtape?
- za długa płyta
- ze 2, 3 tracki bym wyciął, w tym skity
- produkcja tylko w paru miejscach świetna
- "Dinner and a Movie" miało ciekawszy koncept


Finalna ocena jest pewna, niczym skalpel w rekach Hannibala Lectera.
To zdecydowanie najbardziej dopracowana horrorkorowa płyta w tym dziesięcioleciu. Jak lubisz takie opcje, nie odrzucają cię flaki i krew, nie wyskoczysz mi tu zaraz z pozytywnym hip hopem i pierdoleniem o pracy u podstaw i dawaniu szans nastolatkom na lepsze życie poprzez tworzenie muzyki, to jestem skłonny polecić ci "Coathanga Strangla".
Kto wie, może zdecydujesz, że krawędzią tego właśnie dysku podetniesz sobie gardziel? Jednego przygłupa mniej na świecie, rzadko która płyta poprzez swoje zło może uczynić dobro.
Płyta poprawiła grzech głowny "Dinner and a Movie"- czyli dziwaczne niekiedy bity, i dodała sporo od siebie. Powieliła też stare (liczba gości, długość płyty), co nie może pozostać niezauważone.

Jak tylko Brotha Lynch zdecyduje się na coś solowego w pełnym tego słowa znaczeniu, to be wary bitches, klasyk będzie nadchodził wielkimi krokami.