czwartek, 26 kwietnia 2012

B.o.B- Strange Clouds [May 1, 2012]


Ocena:



"Czuję, że te dźwięki będą kontynuacją klimatów ostatniego albumu, lecz dojrzalsze, bardziej wypolerowane, a nawet nawiązujące dialog z fanem. Da ludziom obraz na to, kim jestem, co pobudza mnie do myślenia i... moją historię, dorastanie, po prostu pokazywanie ludziom mojego oblicza. (...) Nad płytą spędziłem 13-14 miesięcy, jestem gotów budować więź między mną i fanami".
Słowa Bobby'ego Raya, przetłumaczone z serwisu PopCrush, są znamienne, i to pod dwoma względami.
Raz- dlatego, że są prawdziwe.
Dwa- nieprzypadkowo udzielone są one serwisowi POPCrush.
(Trzy- wpis będzie swoistym hołdem dla rapgeniusa, choć oczywiście z mniejszym rozmachem.
Jak chcesz dodatkowej treści, najedź na zielone fragmenty tekstu. Wyłączenie addblocka/noscripta może być konieczne.)
O tak, B.o.B powraca, jeszcze bardziej głodny rapu, jeszcze bardziej popowy, jeszcze ciekawszy niż na debiucie.
Gejrap nigdy nie był tak mocny.
Nowojorskie marudy- kończcie czytać.

Nie znajdziecie tu bowiem niczego dla siebie, szanowi koledzy przygłupy.
Przyczyna jest prosta- B.o.B to pozytywny, emanujący radością i młodzieńczą charyzmą cudak z Atlanty, miasta, które wydało na świat króla a także Andre 3000. Taki, który w haj skulu nie robi kariery jako szturmowiec w ichniej odmianie futbolu, tylko siedzi z gitarą pod drzewem i brzdąka dziewczynom na gitarze.
Oba sposoby na podryw dobre, oba skuteczne, kobiety kochają zarówno milczących muskularnych przystojniaków jak i rozdartych emocjonalnie ladyboyów.
Zebrał doborową ekipę producentów (m.in. Dr Luke'a, znanego choćby z hitów popgwiazdki Ke$hy), świetną, nastawioną na dirty south drużynę gościnnych raperów, miał czuwającego nad całością Tipa- i pocisnął z koksem. Kto go już trochę zna, ten wie, że to koks pierwszorzędny, można nawet powiedzieć, że to prima sort koks wykręcany na udach kolumbijskich dziewczyn, koks ze Świętego Graala, koks zdrapany z bohaterskiego skrzydła Tu-154, co to się brzozom nie kłaniało.
Cóż, zrobiliśmy krok w chmurach, spacer kontynuować musimy.
"The_Adventures_Of Bobby Ray", recenzowane dwa lata temu na tych łamach, było naprawdę świetną płytą, kawałem dobrej muzyki. Osobistej, z duszą, lekkiej, przyjemnej, wpadającej w ucho.
Bobby miał dwie drogi- zrobić coś zupełnie innego albo kontynuować dobre tradycje.
Na szczęście zdecydował się na to drugie.


Cumulonimbus


Czapki same składają się do oklasków, a ręce ochoczo z głów się ewakuują słysząc progres, jaki zanotował młodziak z Dżordżji.
Przede wszystkim słychać, że pogodził się z sukcesem. O ile na debiucie można było jeszcze spotkać nieśmiałego młodziana, pełnego pobożnego, życzeniowego myślenia, tak tutaj jest to w pełni wyewoluowany, zadziorny MC.
Zdecydowany już kim chce być, zadeklarowany, w pełni hip hopowy, choć niestroniący od śpiewu.
Od śpiewu też, nietypowo, zaczniemy. Ten aspekt muzycznego rzemiosła wychodzi bowiem Bobby'emu wybornie. Nie tylko cieszy ucho słuchacza, ale również jest błogością dla kieszeni T.I., który nie musiał wydać fortuny na gościnnych śpiewaków. Sam fakt, że ściągnął Taylor Swift, Trey Songza czy Lauriannę Mae, był dla mnie dziwny, jestem pewny, że B.o.B pociągnąłby w 100% ten aspekt z luzem i perfekcyjnie. Wystarczy posłuchać tylko, jak świetny, gospelowo-soulowy klimat udaje mu się stworzyć na "Just A Sign". Nic dziwnego, że chłopak chce zrobić rockową płytę w przyszłości, jestem spokojny o poziom, wyjdzie znacznie lepiej niż Kid Cudiemu i Lil Wayne'owi (o co akurat nie trudno).
Wokal to jedna z najmocniejszych stron tego projektu, mistrzowskie dopełnienie bardziej tradycyjnej, rapowej całości.
Chcesz nazwać Bobby'ego najlepszym śpiewakiem wśród raperów- możesz śmiało.

Szczęśliwie naprawdę wybitne śpiewanie nie przesłania nam horyzontu na "Strange Clouds", warstwa melorecytacyjna dzielnie bowiem kroczy po swoje.
O ile młody południowiec na razie raczej nie może być stawiany w jednym rzędzie ze swoim idolem, Fri Staksem, to na majku czuje się coraz pewniej. Naturalnie wycieczki w głąb duszy są tu podstawą, w "So Hard to Breath" na ten przykład udowadnia przeciętnemu Kowalskiemu, że on też ma szansę na społeczny awans i pełną kiesę. B.o.B również kiedyś był biedny, brzydki i niechciany, a teraz patrzcie jak się buja. Ty też tak możesz.
Wszystkim konsumpcjonistom z kolei stanowcze nie podmiot liryczny raczy mówić na "Both of Us" i jest ów sprzeciw kolejnym przykładem na to, że młodość inaczej patrzy na życie. Młodość musi się wyszaleć, starość wypierdzieć, mawiał mój ś.p. dziadunio. Jak gonisz za dobrą marką, za blichtrem, za jakością, za pieniądzem- to B.o.B kilka gorzkich słów dla ciebie w tym tracku przemyci. Choć odpowiedź jasna na to, co złego jest w owych rzeczach nie pada.
Trzeba przyznać, że nasz bohater odróżnia się znacząco od naćpanych hedonistów pokroju Wiza Khalify, Mac Millera czy A$AP Rocky'ego dojrzałością i ambicją (a z raperem z Harlemu są z jednego rocznika). Choćby mniej śmiałym, bardziej marzycielskim spojrzeniem na płeć piękną, posiadaniem poglądów, które trzeba streścić na czymś więcej niż odwrocie paragonu, na tematy ważkie w tej kwestii.
Ckliwe, chwytające za serca niewiast "Never Let You Go" pokazuje nam wrażliwszą stronę rapera, niebojącego się pokazywać uczuć i niebojącego się poważnych związkowych deklaracji. Będący zapewne spadkobiercą "Nothin On You" z debiutu "So Good" to z kolei seria pogodniejszych obietnic skierowanych do bliżej nieokreślonej kobietki. Gdy robi się nam radośnie i błogo, naszą lipę z Czarnolasu taranuje pewien nasterydowany Litwin, potomek Witolda i stwierdza, że lipy nie ma. Raper pokazuje bowiem drugie oblicze, pełnokrwistego braggersa, nierzadko nawet urwisa, prawie hustlera, pewnego siebie wizjonera rozdającego karty i rozstawiającego wacków po kątach. Nawet przy założeniu, że Bobby ekspertem od panczy czy wielokrotnych nie jest, należy mu się brawa choćby za "Play for Keeps"", w którym sprzeciwił się trendom i nagrał długą zwrotkę bez refrenów, na dodatek zwrotkę esencjonalną i bardzo elegancką. Przy takim potencjale wokalnym trzeba się było pewnie całkiem sporej pokusie oprzeć. Pokusom nie opierał się za to na "Ray Bands" oraz tracku tytułowym, eksponując bardziej klasyczne, dirty southowe podejście do kobiet i kwestii natrętnego posiadanctwa. Pimp C pokiwałby głową z uznaniem.
Przy "Out of My Mind" za to kiwałby swoim pomalowanym cymbałem Tech N9ne, z którym to znajomość na pewno nauczyła Bobby'ego sporo w kwestii flow i kontroli oddechu. Młodziak odpływa bowiem tutaj w lekkie schizy i niedorzeczności, niepokojące pytania rodem z płyt szaleńca z Kansas. Wszystko to do rytmu podrygujących silikonowych balonów Nicki Minaj, życie jest piękne.
Interesującej całości dopełniają tracki o karierze i jej blaskach/cieniach oraz zamykający całość "Where Are You (B.O.B. Vs. Bobby Ray)" w którym to kawałku B.o.B decyduje się rozwinąć wyobraźnię i zbudować koncept obserwacji własnego życia i kariery z perspektywy 3 osób (fana, przyjaciela, siebie samego). Wyszło może nie rewolucyjnie, ale na pewno jest to miła odmiana.
Cała warstwa liryczna na "Strange Clouds" pokazuje coraz większą wszechstronność Simmonsa, rosnącą ambicję i coraz ciekawsze pomysły na siebie samego. Praktycznie tylko ta sfera mogłaby jednak być jeszcze dopracowana, na niektórych trackach słychać czasem jednak, że mniej czasu spędził nad kartką.
Strach pomyśleć co będzie, jak B.o.B dojrzeje jeszcze bardziej, co będzie robić, kogo cisnąć, kogo wykoleguje z biznesu.
Mało kto bowiem będzie mógł się równać z jego flow i techniką składania. Nie dziwię się zupełnie, że ten przygłupi szczur Tyler The Wibrator szybciutko wycofał się z ewentualnego beefu.
Śmiem twierdzić, że B.o.B rozwala pod względem dykcji, płynięcia bo bicie wszystkich tegorocznych freshmanów XXL, może poza MGK...
Nie dał się też gościom ze "Strange Clouds", to fajne, że to jego muszą gonić Lil Wayne czy T.I., zuchwalą nam się te świeżaki. Poziom gościnnych występów jest bardzo wysoki, świetnie spisała się zarówno Barbie Bitch, Tunechi, Rubberband Man jak i nie posiadający aliasu z racji bycia nikim, Playboy Tre.
Na osobną wzmiankę zasługuje za to kobietka z refrenu w "Chandelier", świetnie wypadła, liczę na jakieś kolejne owocne projekty tego duetu.

Podsumowując, z poziomu raperskiego jest nad wyraz zadowolony. Jest progres w stosunku do bardziej rozmarzonego, mniej zwartego i mniej rapowego debiutu.
#thankyougayrapgod



Altostratus

Niesamowicie zróżnicowana warstwa muzyczna, przystępna i odpowiednio budująca nastrój towarzyszy nam do samego początku, tj. od przemówienia Morgana Freemana.
Jest klimatycznie, jest melodyjnie, jest hiciarsko, jest smutno i rozkminkowo. Muzyka na "Strange Clouds" wyraża dokładnie to samo, co akurat wyraża raper. W hustlerce pomagają mu cykające, zrobione wg wszelkich prawideł syntetyki bangery (Ray Bands), w rozkminach pianinkowo/gitarkowe, świetnie zaaranżowane i zagrane kompozycje, a w przemyśleniach większego kalibru dostojne, monumentalne, prawie vangelisowskie pomniki (Just a Sign). Gdy myślisz, że słyszałeś już wszystko, z głośników atakuje Eurythmics z "Circles" albo tworzący epickie obrazy operowy kobiecy głos w "Bombs Away".
Są też kompozycje typowo radiowe, służące złapaniu oddechu i wyluzowaniu się (So Good), które świetnie wtapiają się w całość.
Mało? W kolejce czeka modna ostatnio wariacja na temat dub-hopu (Strange Clouds, Arena) czy dźwięki, które z powodzeniem mogłyby trafić na jakąś płytę The Roots (Chandelier).
Ciągle ci cymbale mało?.

Ok. Dla wykolejeńców zostaje bit z "Out of My Mind", dziwaczny, pokręcony, szalony wręcz. Za pierwszym razem było ciężko.... Ale daj mu szansę, posłuchaj jak się pięknie zgrywa z rapem zarówno jego jak i jej, i zrozumiesz. "The Don" Nasa jest dziwny? Po lekturze tego tracka jakby mniej...
Jeszcze całkiem fajnym momentem jest początek "So Hard to Breath", który to brzmi zupełnie jak "Here With Me" od Dido.
Roots, Dido, Vangelis, Eurythmics, duby, pop, rock, syntetyki, klawisze, pianinka, chórki, smyczki, gitarki, nawet ponoć jakiś piękny Cygan ma wyjebane na to, że prawdziwych Romów nie ma już i napierdala w którymś tracku na akordeonie.
Takich klimatycznych obserwacji będzie tu znacznie więcej, obiecuję.

T.I., producent wykonawczy tej płyty, w istocie wykonał dobre zadanie. Każdy dźwięk jest tu do granic możliwości dopieszczony, do bólu mainstreamowy, do krwi chwytliwy, każdy z potencjałem singlowym, każdy dumnie depczący ideały truskulowego dekalogu Marley Marla. Jak brakuje ci takich płyt w tym roku, a Chiddy Bang i ich "Breakfast" ci z jakiegoś powodu nie podpasowało, to "Strange Clouds" to najlepszy wybór z możliwych.


Stratocumulus


Opad wielkoskalowy nad Teksasem:
+ Klimat
+ Świetna, różnorodna produkcja
+ Mistrzowskie flow, głos, dykcja gospodarza
+ Dobre, zróżnicowane teksty
+ Wybornie dobrani goście (99%)
+ Wspaniałe refreny i warunki wokalne rapera
+ Wyraźny progres w stosunku do debiutu

Mżawka w Skwierzynie:
- jak wcześniej, nie każdy polubi takie rozśpiewane klimaty
- "Circles" pisane na kolanie...
- można się krzywić przy "Out Of My Mind"
- bezsensowny feat. Taylor Swift


Cirrus

Nie ma wątpliwości, że fani gejrapu nie powinni już szukać dalej. Fani ciekawego pop-rapu są w domu. Fani rozśpiewanego hip hopu nie mogli trafić lepiej. Może nawet fani jakichś Atmosphere coś znajdą tu dla siebie?
Pięknie rozwija nam się Bobby Ray, artystycznie podjął wyzwanie, zaryzykował inną konwencję niż obowiązująca klisza hustlerskiego, marihuanowego dziamgania trzy po trzy na podkładach Clams Casino, skrzyżował szable ze swoim mentorem na tracku, zaprosił ciekawych gości, dokładnie przemyślał brzmienie.
W życiu rapera najgorsza jest właśnie druga płyta, ilu ich już nie dorosło do poziomu debiutu? Zostało oskarżonych o sprzedanie się?
B.o.B nie ma z tym problemu, sprzedał się bowiem już dawno temu, i to na debiucie, ma więc czyste sumienie i może spokojnie podbijać mainstream. Nikt go nie pogania, nikt niczego nie narzuca, ma czas spokojnie budować fanbase i szykować przejęcie rapgry w wieku 30 lat.
Autor bloga kibicować będzie mu niezmiennie gorąco. Ma chłopak potencjał, wszechstronność, odwagę, pomysły, pasję. Cechy, których wielu raperom z mainstreamu dziś brakuje.

Ok ok wiem, że bez tego nie było wpisu, macie więc.

niedziela, 15 kwietnia 2012

[czy pamiętasz? vol. 1] Sauce Money




Ocena:


Rap

Muzyka

Klimat


Nowa seria rozpoczynana tym wpisem będzie przypominać raperów i płyty, które swego czasu zrobiły trochę szumu, były jak najbardziej mainstreamowe (więc nie bójcie się o zapyziałość i chwalenie się znajomością ultrapodziemnych pozycji) i do dziś ciekawe. Postanowiłem trochę "zamglić" wpis, utajniając ksywkę, tytuł płyty, ale nie rok wydania. Jest to na razie próba robocza, zobaczmy jak się przyjmie, i co należało będzie rozbudować w przyszłych tego typu wpisach.
Sprawdź się, pogrzeb w pamięci i skorzystaj z oczywistych, choć trochę perfidnych wskazówek, które tu zamieszczę. A potem wpadnij w zadumę nad omawianym raperem, i nad tym, gdzie jest on teraz.
Podpowiedź- ksywka rapera, tytuł (prawie) i rok wydania (też prawie) pada w tekście, czytajcie więc uważnie.


Hmm, to były szalone lata. Konflikt Wschód-Zachód już powoli się wystudzał. Ludzie ostrzegali, ale ludzie słuchać nie chcieli. 2Pac i Biggie byli już nieobecni, ale ich duch unosił się dalej. Miałem w tym udział, w końcu dzięki komu Puff Daddy wygrał tyle nagród? A to była kwestia kilku minut przecież. Kto by się spodziewał, że taki krótki wysiłek zaowocuje takim sukcesem?
Ja miałem z tego nie tak wiele, tak naprawdę zostałem obrabowany, ale marka została.
Moje umiejętności były na sprzedaż, w końcu każdy artysta to dziwka.
Nie czułem niesmaku zatem tylko dlatego, że poznali mnie dzięki temu pojedynczemu sukcesowi, że nie kojarzą mnie z 3 pierwszych płyt rapera, który mainstream definiował na nowo.
Za dużo roboty było, żeby się takimi pierdołami przejmować.
Kumało się z tym, z tamtym, dzięki Shaqowi i naszym małym raperskim przygodom przypomniałem sobie, jak się trafia do kosza, skill, który praktykowany nie był od czasów pamiętnych czasów na Uniwersytecie Allena.
He, ale do rzeczy...
Jesteśmy grupą, jesteśmy cieniami. Nikt nie zdawał sobie sprawy z naszego istnienia dopóki nie wypłynęła sprawa tego pociesznego karła z L.A., tego, co dał się omamić temu Żydkowi.

"Jak to możliwe?"- pytali ludzie.
"Czy to znaczy, że on nie jest prawdziwym raperem?"- dociekali inni.



Dolary w każdym razie płynęły strumieniami. Puff Daddy wiedział, że beze mnie może być ciężko, więc postanowiłem jeszcze go trochę za tę rękę poprowadzić.
Wiecie, kasa, forsa, sałata, sos, pieniądze, zielone, dolarki, flota- jak tam sobie to przetłumaczycie, to było wszystko, na czym mi zależało, i środkowy palec dla wszystkich, którzy będą próbować moralizować. Paradoks gonił paradoks, wróg stawał się przyjacielem, Beanie Sigel to w ogóle odleciał potem chłopak, szalone, szalone story, ale pewnie na inną, niepełna opowieść.
Tak też sobie kombinowałem przy konstruowaniu solówki, mojego dzieła, dziecka, tego, co po mnie zostanie, i po czym ludzie będą mnie oceniać za 100 lat.
Świat jest piękny, kariera przede mną wielka, tyle możliwości, a to dopiero początek nowego tysiąclecia przecież!



Tak, ludzie nie docenili mnie, pierdolę to, nie będzie szczęśliwego zakończenia. Ludzie są zbyt płascy, zbyt mali na to, co próbowałem na tej płycie przekazać.
Mówiłem Jayowi, że lepiej wcisnąć w ten gościnny wers jakiegoś czarnego reżysera, a nie Martina Scorsese, zrobił po swojemu, miał prawo, w końcu w odróżnieniu od innych moich znajomych, zawsze robił wszystko sam.
Płyta sprzedała się słabo, moje ego zostało lekko ugodzone. Dziś patrzę na statystyki- 61 tysięcy w pierwszym tygodniu, 260 tysięcy w sumie. A były przecież niezłe pancze, byli fejmowi goście ze starej paczki, produkcyjnie obok innych sław nowojorskiego bitmjekerstwa pojawił się nawet Superman.
Dlaczego tak wyszło?

Teraz, w 2001 roku, zastanawiam się, co będzie dalej.



Tak, łatwo zgadliście, chodziło o Sauce Money i jego płytę "Middle Finger U".
Szybko zapomnianą, a wartą sprawdzenia. Ciekawe jest to, co dziś robi ten MC.


Następna zagadka wkrótce, być może z nagrodami.