sobota, 17 grudnia 2011

Common- The Dreamer, The Believer [December 20, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat


Truthfully I wanna rhyme like Common Sense
But I did five mill' - I ain't been rhymin like Common since

Jay-Z- Moment Of Clarity


Wiedzieliście, że taki będzie wstęp, nie? No cóż, nie da się was zaskoczyć...
Ale pochodzący z Wietrznego Miasta, wybitnie utalentowany Common robił to wam w przeszłości zapewne nie raz, nie dwa. Jego siłą były słowa, moc, przekaz, które potrafiły opisywać w pewien szczególny sposób nawet najprostszą rzeczywistość.
Wiecie, to jak z bombardowaniem Drezna u Vonneguta, każdy temat odpowiednio ujęty nabiera nowej głębi, nowego wymiaru. Taka twoja własna, mała nisza z lampką wina i zaciągniętymi roletami, ty i twoje myśli rzucające wyzwanie zimnemu deskryptywizmowi...
Cóż, czas się obudzić, ogolić i wyjść do ludzi.
Niedaleko bowiem pada marzyciel do gorliwego wierzącego, a "The Dreamer, The Believer" niedaleko niestety pada od "Universal Mind Control", która w moim mniemaniu była niestety podła.
Common, który w swojej karierze nie bał się tematów godnych Gore'a Vidala, postanowił przywdziać dość tani garnitur sytego, rozchachanego satyra, który na przyjęciu wpadł właśnie do basenu, ale nie jest w stanie zrozumieć, że otaczające go śmiechy nie są mu przyjazne, a szum w jego uszach to nie doprawiony procentami rausz, a wyciekające gdzieś resztki dawnej renomy, i umiejętności.


Przez już bez mała 20 lat swojej muzycznej kariery, Lonnie Rashid Lynn Mniejszy konsekwentnie pracował sobie na image nietuzinkowego tekściarza, podejmującego bez oporów tematy często bardzo trudne. Idącego na przekór wszystkim- czy to wydając mocno niewygodny album "Electric Circus" czy rżnąc szamankę Erykę Badu, przed którą wszyscy go ostrzegali, a która potem zerwała z nim przez telefon, czy, ostatecznie, spuszczając niespodziewane raczej liryczne manto wirażce z zachodniego wybrzeża, Ice Cube'owi.
Proces budowania wizerunku Commona trwał naprawdę długo, i nawet jeśli w tzw. międzyczasie zmienił się w trupa i potrzebował wskrzeszenia od maga Kanye Westa, to fani przyzwyczaili się do pewnego poziomu prezentowanego na płytach. Uzbierał się całkiem spory fanbase, wiecie, sfrustrowanych pryszczatych nerdów przekonanych, że nienawiść do dolara i mainstreamu prezentowana na forum internetowym zostanie im zapamiętana jako ich osobisty plac Tahrir albo Niebiańskiego Spokoju. Po premierze "Be" fanbase ten urósł o całkiem nowe grono ludzi zainteresowanych sprytnym słowotwórstwem Commona wzbogaconego o eleganckie podkłady Gayfisha. W 2005 wydawało się, że sukces nie go nie zepsuje. Rozanielone i rozamorowane "Finding Forever" było sygnałem ostrzegawczym, a w paru momentach wręcz tandetne "Universal Mind Control" pierwszym objawem choroby.
"The Dreamer, The Believer" jest nieznacznie lepszy niż poprzedniczka, ale to dalej nie jest to, czego spragnieni niepokornych tekstów fani by chcieli.
Osobiście wolę tego rapera w odsłonie bardziej podobnej do Brothera Ali, niż tej w której próbuje być Westem/Ludacrisem czy Jayem.
Common stał się trochę zbyt beztroski, trochę zbyt zadowolony z życia, wymienił bojowe dystynkcje na złote statuetki wręczane w blasku neonów.
Czy to jest zjawiskiem do końca złym, przekonamy się w dalszej części tekstu.


No, ale powiecie "Czemu nie pasuje ci, że Common teraz śpiewa o laskach i kasie skoro słuchasz Lil Wayne'a?". I to pytanie, choć zadane przez niedojebanego matoła, nie będzie wcale aż tak niezasadne. Nie jest bowiem wcale tak, że ikona gejrapu z Chi-Town brzmi źle, niedomaga w jakimś aspekcie warsztatu raperskiego. Jego atutem pozostaje w dalszym ciągu świetny głos, dykcja, mocne flow. Tu się nie zmieniło nic. Problemem pozostaje jednak wiarygodność i wzgląd na przeszłość.
Oczywiście, nikt nie lubi szufladek, choć zapewne paru z was chętnie chciałoby się dołączyć, jakby spisywali tych z półki "100% heteroseksualiści". Ja już tam jestem. Do 20 grudnia 2011 (data premiery płyty) brakowało tam Commona.
Wywodzący się jeszcze ze Złotej Ery MC postanowił bowiem w pełni zadać kłam pogłoskom i zamanifestować swój bezwzględnie samczy sukces. Początek płyty, na której opowiada o swoim statusie, powodowało nerwowe przecieranie uszu ze zdumienia.
Eeee... to teraz Common o takich rzeczach rapuje? Jak jest ustawiony? Jak go znają na świecie i co teraz posiada? Wielbiciele "Fight Music" będą trochę rozgoryczeni...
"The Dremaer" czy "Blue Sky" mnie przynajmniej mocno zaskoczyły. Nie odmieni tego nawet Maya Angelou wciśnięta chyba jako wymówka na koniec tego pierwszego tracka.
Rozczarowań ciąg dalszy- "Sweet" to nawet zręcznie napisane braggadocio, partaczone jednak przez komiczne wręcz groźby w stylu thugsterów z L.A. na samym outro piosenki. Łzy śmiechu mogą napłynąć ci do oczu młody padawanie, jeśli tylko przypomnisz sobie Commona paradującego w słodkim różowym sweterku. Ale nie śmiej się zbyt głośno i długo, wszak ten pan ma całkiem wiarygodną przeszłość z Vice Lords.
Całe szczęście, że zamykający niejako przechwałki klamrą "Gold" jest niezłym, elegancko skleconym kawałkiem. Ale tylko tyle. W tym momencie recenzent w mojej osobie jest warstwą liryczną niezbyt zainspirowany.
Tak teraz rapuje człowiek, który nie tak dawno tak genialnie rozkładał na czynniki pierwsze traumę kobiety po gwałcie? Tak jak w "Ghetto Dreams", gdzie płaskiemu, nachalnie kwadratowemu, boombapowemu, nudziarskiemu bitowi rodem z 2002 roku towarzyszy idiotyczna i młodzieńczo naiwna nawałnica rymów o płci przeciwnej?
Nas po tym co zaprezentował na "Carter IV" powinien schować głowę w popiół i posypać ją potem piaskiem.


Ogłoszenie parafialne- głosujcie na Machine Gun Kelly'ego we Freshmenach 2012 magazynu XXL na ich stronie. Warto.

O czym to ja... a tak. Jak będzie sypał ten swój łeb piaskiem, to niech zbije piątkę z Wiz Khalifą, który wychodzi właśnie ze studia obok z czekiem zainkasowanym za napisanie Commonowi "Raw (How You Like It)" i "Celebrate". Może jakiś wspólny projekt, nie żadne tak kurwa Nas.Com ale Wiz.Jones, na którym Nas będzie się skarżył, że ciągle ktoś mu dyma żonę na boku, a Wiz odpowiadał, że to przecież nie zawsze on, na refrenie Waka Sraka.
Wracając do meritum, poziom tekstowy tych dwóch powyżej woła o pomstę do backpackerskiego Odyna, a refren w "Celebrate" powodował u mnie spazmy śmiechu, które ze zdziwieniem obserwowała reszta domowników.
Większość tracków sprawia wrażenie wygładzonych i ugrzecznionych, "dostosowanych", podrasowanych. Rozumiem taki koncept, trzeba jakoś iść z duchem czasów, a i młodzież nie ta sama, co 20 lat temu, ale chyba Common ma na tyle solidną markę, że nie musi się do takich chwytów uciekać, "Be" miało łatwe złoto (500.000 sprzedanych sztuk) zachowując przy tym charakterystyczny dla nieprzejednanego, niebezpiecznego Chicago pazur.
Moim głównym zarzutem dla "The Dreamer, The Believer" jest porzucenie ambicji, przekory, chęci powiedzenia czegoś niepoprawnego (boskie metafory z Barackiem Obamą nie działały na mnie, może teraz działają? ... nie, dalej nie) na rzecz letnich i zbyt często nieemocjonujących bzdur.
Nie zawsze jest tak źle oczywiście, ujmujący i urzekający "Cloth", szczere "Windows" (bynajmniej niebędące ostatecznym rozliczeniem się z systemem wielkiego Billa, choć można by zmienić historię i skierować samoloty z 9/11 w zupełnie inne ... okna). Te dwa songi wyróżniają się na tle pozostałych, tandetnych dość i wtórnych utworów czymś, co najlepiej chyba określić "commonowatością".
Prawie dałem się nabrać na "The Believer", jest to ewidentne oszustwo i próba wciśnięcia "społecznego" tracku pomiędzy zupełnie niepasującą do tego resztę.
"My President" z "The Recession" Young Jeezy'ego w tej roli poradziło sobie znacznie lepiej. Głupim niemniej "The Believer" nie jest, jakąś tam odmianą i alternatywą wobec miałkości poprzednich kawałków pozostaje. Nie można jednak po tych paru zaangażowanych wersach stwierdzić, że Common chcę tym albumem coś powiedzieć.


No właśnie. Wspomniałem przed chwilą "commonowatość". To ogromny kapitał, mieć taką swoją niszę, w której jest się niekwestionowanym królem, a jak nie królem, to jednym z władców (razem z Talibem, Mos Defem, Black Thoughtem). Fani to kupują, krytycy to doceniają. Szkoda trochę, że Common postanowił zakpić sobie z własnego dorobku, z tego, co na kartkach przez tyle lat zapisał.
Uszy bolą, jak słyszysz go próbującego brzmieć jak Ludacris czy Jay-Z (role się odwróciły? To by była ironia losu).
Wkraczając na obcy teren, podejmując rękawicę rapera-bogacza i rapera-imprezowicza nakreślił własną karykaturę, z której rywale mogą się tylko po cichu śmiać.
Królami rapu "statusowego" są samozwańczo intronizowani w tym roku The Throne, lepsze imprezowe rapy napisze Wiz czy Mac Miller. Common próbując z nimi konkurować ich własną bronią poległ niemiłosiernie, marnując swoje umiejętności.
Będąc owcą przywdział strój wilka i ruszył im na spotkanie... tylko co potem w takim razie? Jaki miał cel, zamysł? Co dalej Common?
Jak żyć Common, jak żyć?


Niedobrze by z oceną było, oj niedobrze, jakby nie No I.D. Pochodzący również z Czikago producent współpracował już z naprawdę szerokim gronem wykonawców, od Toni Braxton przez Jaya-Z po Big Seana. Wspaniale wytrenował Kanye Westa, pomógł mu wydatnie przy "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", a i warto wspomnieć, że miał spory udział przy magii ważnych płyt w karierze samego Commona.
Doświadczony, utalentowany producent uratował niejako "The Dreamer, The Believer" przed niebezpiecznym oscylowaniem wokół oceny 2,5-3/5.
J-Dilla może jego życia nie zmienił, ale podpowiedział może to i tamto. Praktycznie całe cd, poza płaskim, wtórnym i przewidywalnym "Ghetto Dreams" oraz będącym w calości nieporozumieniem "Raw (How You Like It)" jest pomysłowo, spójnie dopieszczone, cieszące uszy a to Mayfieldem, a to E.L.E., spokojnie dryfując w obłokach klimatów z "Late Registration" czy może nawet "Be".
So Soulful, a jednocześnie trzymające cię w skupieniu przez całość trwania tracka "Gold", melancholijne odpowiednio "Lovin I Lost" czy wzbogacone zręcznie chórem "The Believer" kreują interesującą i wciągającą całość.
Płyty robione przez jednego tylko producenta mają właśnie tę zaletę, spójność i brak wielkich zgrzytów czy kontrastów. No I.D. operujący raczej poza światem wielkich ksywek i mediów na pewno zasługuje na jakieś tam miejsce w panteonie wielkich inspiratorów i producentów.
Muzycznie płyta jest spełniona, idealnie dopasowana do rapera i na pewno zostanie zapamiętana jako największa zaleta "The Dreamer, The Believer".
Nie uderza może tak w pysk jak poprzednie wspólne dzieło panów (no, no, bez skojarzeń mi tu, to co będzie zaraz nie jest wcale a wcale żadnym cudownym dzieckiem dwóch panów mówiących "fuuuuuuu!" na kobiety), czyli "Resurrection" z 1994, ale pokazuje, że chyba ta współpraca powinna trwać dalej, skoro Kanye nie chce mieć z Commonem niestety już nic wspólnego.


Tomasz Mann:
+ Mocna produkcja No I.D.
+ Świetne refreny, zwłaszcza John Legend
+ Parę udanych tracków
+ Jakoś tam lepsze niż "UMC"
+ Niż nasze UMC też chyba lepsze...


Katarzyna Grochola:
- Common kreślący własną karykaturę
- zerowa ambicja tekstowa
- nieudana próba przypodobania się nowym odbiorcom
- 2 słabe bity
- taki sobie feat Nasa



Kolejne rozczarowanie stało się faktem. Oczywiście znacznie mniejsze niż to z okazji "Take Care", ale chyba jakoś bardziej dołujące. Drake ma przed sobą całą karierę, Common niedługo będzie już musiał żegnać się z aktywnym uprawianiem muzyki.
Motywem przewodnim recenzji powinno być wychodzenie poza swoją konwencję, nie zaprzedanie się, bo nikt normalny nie idzie na podbój rynku z No I.D. za konsoletą.
Wątpię, by za 5 lat Common gdzieś tam rapował, wzorem Hovy, że pogorszył jakość swoich tekstów by podwoić swoje dolary.
Trudno jednak wytłumaczyć spłycenie Commona czymś innym... macie jakiś pomysł?
Ktoś się spyta- jak to, dałeś więcej Lil Wayne'owi czy Khalifie, a legendę tak poniżasz? 3,5?
Odpowiem, że wyżej wymienieni mają swoją konwencję, w ramach której zrobili wszystko co mogli, i czego się od nich oczekuje. Wykonali po prostu dobrze i solidnie swoją robotę, pozostając przy tym słuchalnymi i dostarczając mnóstwo rozrywki.
Jeśli nie można tłumaczyć mizerii lirycznej na "The Dreamer, The Believer" chęcią zarobku, to pozostaje tylko stwierdzić, że Common Sense stracił common sense.
Nie jest tu sobą, przyniósł nóż na wojnę na pistolety.
Jego eksperyment nie jest tym razem (w odróżnieniu od płyty z 2002) przekorny, ciekawy, buntowniczy. Jest rozpasany i leniwy, szyderczy i kpiarski.
To doprawdy smutny dzień dla backpackerów,