Ocena:
Muzyka
Klimat
Wiecie, co mają ze sobą wspólnego Martin Luther King, Lech Kaczyński, Fryderyk Nietzsche i stary, dobry zachodni g-funkowy rap? Wszyscy kupowali w "Biedronce"?
Perhaps, ale...
Wszyscy już dawno nie żyją, przez co wg zdroworozsądkowego myślenia powinni odejść w zapomnienie na rzecz istot żywych, czyli, jak to w Polsce się przyjęło, bardziej powinny cię zajmować zygoty oraz starzy ludzie, umierający samotnie i strasznie, ale przynajmniej naturalnie, i wszystko, co pomiędzy nimi. Jeśli nie jesteś świętym mężem, męczennikiem, to raczej nie ma szans, byś się z wymienionymi komunikował, bo dla plebsu kościół kat. przeznaczył cuda objawienia mniejszego formatu, jak np. wizerunek Matki Cierpiącej uformowany z gołębich fekaliów. Pozostaje więc zapytać, czemu niektórzy tak bardzo chcą groby owych wymienionych na początku rozgrzebywać, rozpalać płomień pod dyskusjami? G-funk jest jak rząd Jana Olszewskiego, wspominany rzewnie, choć jego czasy słusznie, i burzliwie minęły. Jest jak Grunwald, jak Rzeczpospolita szlachecka, jak Illmatic i jak papież Polak. Nadęty, przekoloryzowany i dawno przebrzmiały. Nie brakuje jednak zapaleńców, którzy ciągle i wszędzie go oczekują, ilekroć pojawi się tylko jakakolwiek płyta z Los Angeles
Och, ileż złośliwości, ile żółci. No, ale w końcu ani owi święci mężowie, ani nawet patriotyczni Polacy raczej nie wchodzą na tego bloga.
Takie jednak mnie myśli naszły, po przeczytaniu paru opinii o płycie Game'a zaraz po premierze. Że zachodu nie czuć, że piszczałek brak, gdzie Nate Dogg (a no tak, nie żyje, hehe), gdzie Battlecat albo Quik. Gdzie lowridery na okładce?
Każdy wmawiał sobie, że oczekuje od Game'a płyty utrzymanej w szalonym stylu a.d. 1992. I to pomimo tego, że produkcja u Game'a prawie wcale nie zdradzała nigdy zajawki na wycieczki w stronę p-funku. Nawet, jeśli bity robił Dr. Dre, to na "The Documentary" bardziej słychać inspiracje Just Blaze'em (który tam zresztą robił też coś).
Nie ma więc żadnych realnych podstaw ku temu, by oczekiwać od "The R.E.D. Album" jakichkolwiek hołdów dla największych kalifornijskich klasyków sprzed 20 lat.
Nie przeszkadza to psychofanom zachodu w kreowaniu kolejnych fantasmagorii.
Tworzą przez to klimat swoistej nekrofilii, bo podgatuenk g-funku jest trupem od ładnych nastu lat. Uniesienia w stosunku do zwłok u nas nie rażą tak strasznie, wystarczy wspomnieć sentymenty piłsudczykowskie czy dmowskie.
Cóż, skoro fani zachodnich brzmień chcą ożywić trupa, to rapbzdury.blogspot.com idzie im w sukurs i tworzy własnego Frankensteina. Na potrzeby chwili nazwijmy go Gfunkstein.
W modzie od zawsze jest piękno, więc postarajmy się stworzyć w miarę atrakcyjną kreaturę, która ucieszy wyposzczonych fanów sampli z Parliament.
Wbrew pozorom zachód nie psuje się od głowy, więc zaczniemy... z dupy strony :(
Odbyt Gfunksteina.
Taaaa... Nie da się ukryć, The Game trochę z dupy powziął koncept płyty. Nie zadałem sobie na początku trudu, by sprawdzić, czy R.E.D. jest skrótem od czegoś absolutnie istotnego najbardziej na świecie nawed. Idąc najprostszym torem rozumowania, czerwony kojarzy się z Bloodsami, czyli niegrzecznymi panami z okolic zamieszkania bohatera tej recenzji. Cd jednak nie jest specjalnie nasycone gangsterskimi klimatami. Oczywiście, jak to zwykle u Game'a, nie brakuje gangbangerskich zwrotek, niemniej nie nazwałbym tego albumu jakimś hołdem dla nurtu, w którym zachód zawsze przeważał.
Czemu więc Czerwony Album? Ściąga od Abradaba, który, jak pamiętamy, zabił Magika?
Może czerwień od krwi? Może czerwień od serca, że niby Game taki niby bandzior, ale pod spodem oprócz bardzo wszak męskiego tatuażu z motylkiem kryje się wrażliwy filozof?
Podejrzliwa natura Polaka, smoleńsko-katyńskiego patrioty, nakazuje zapytać, czy to aby nie deklaracja poglądów politycznych rapera? W końcu ku rozpaczy fanów polskiego rapu większość z nawijaczy z USA to niereformowalni lewacy.
Nie, "R.E.D." oznacza "RE-Dedication". Co Game chce ponownie poświęcać, co na nowo sakralizować, czemu oddać hołd, nie dotarłem do tych informacji.
Przyznajcie, najmniej satysfakcjonujące rozwinięcie skrótu w historii rapu.
Jakby nazwał po prostu "The Red Album"- nie byłoby gadki.
Wg mnie jednak główną bolączką tego cd jest właśnie realizowany ze zbyt wielu stron koncept. Za dużo akcentów się zmieszało, za dużo eksperymentów, mniej lub bardziej udanych, się ze sobą starło. Głównie lirycznie i stylistycznie, bo produkcyjnie mam mniej zastrzeżeń.
To tak, jakbyś chciał do deseru tiramisu zeżreć dodatkowo śledzia popijając to sokiem pomarańczowym. Na szczęście żona nie czyta bloga, ale panowie niektórzy pewnie wiedzą, co to znaczy kobieta ucząca się w kuchni nowych sztuczek. Jak dostajecie, zamiast sprawdzonych rosół + mielone jakiegoś kurwa gombaporkolta.
Mam, wracając do płyty wrażenie, że Tiffany Webb ugotowała Game'owi wyjątkowo niestrawną zupę (owocowa może? te cudowne truskaweczki pływające w mętnej wydzielinie to zmora każdego klienta szkolnych stołówek), a on za to, że była za słona, ukarał trochę nas, słuchaczy.
Nogi Gfunksteina.
Liryka to najczęściej wyraz poglądu rapera na dany problem. Słuchając Hovy wiesz, że codziennie ogląda odbicie metropolii na tarczy swojego Roleksa, słuchając Canibusa wiesz, że to wiecznie zdenerwowany prawiczek, a słuchając Big L'a z kolei jesteś pewien, że niejedną uliczną strzelaninę już przeżył (... fuck, fail).
Game bywa niekonsekwentny w tekstach, i czasem słychać to dość wyraźnie.
Pierwszy przykład z brzegu, skoro Jay-Z to takie zło wcielone (bo powiedział mu tam kiedyś, że młodzi raperzy nie przetrwają), skoro to stary i nieaktualny kapłon, to czemu Game umieszcza go w top 5 raperów, nawet przed Nasem i 2Pac'iem (rozumiem, że w "The City" kolejność jest nieprzypadkowa).
Zwłaszcza Pac'iem, którego przecież chłopaczyna z motylkiem kocha nad życie i nie omieszkuje uprawiać z nim nekrofilskich igraszek na każdej płycie.
Jak, powiedzmy, nienawidzisz sieaha, uważasz, że jest marnym recenzentem a na dodatek to zwykły gbur i buc, to czy wymienisz go w gronie ulubionych internetowych postaci?
Druga sprawa, raper, który umieszcza siebie na #1 wszech czasów, nie powinien dwa razy w karierze przyznawać, że inny MC zjadł go na jego własnym albumie. A to właśnie się dzieje się tu na tracku "Martians Vs Goblins". Tym razem, w odróżnieniu od debiutu, taki zaszczyt spada na Lil Wayne'a.
Rap to zabawa dla samców alfa, którzy zawsze są najsilniejsi w piaskownicy. Nie ma tu miejsca na takie śmiesznostki, choć z drugiej strony... Wymaga to na pewno odwagi, której tak wielu brakuje (deja vu, takie zdanie albo podobne było już w której recce mojej). Sami zdecydujcie, czy taki ruch zasługuje na props czy może jednak hejting sowity.
Jedno zdanie jeszcze mnie zaciekawiło, konkretnie z zacnego skądinąd "California Dream":
See, every time a child is born somebody leave the world,
So I thank the woman who gave her life for my baby girl
z tego co wiem, Tiffany Webb żyje i ma się dobrze. Kto wyjaśni?
Ale ok, zostawmy nieścisłości.
Brzuch Gfunksteina.
Powiem tak- tekstowo Game sprawdził się na tej płycie. Pomijając pewne przypadłości jego rapowania, o których troszkę później, jego teksty są bardzo dobrze napisane, zwarte, w większości spójne. Nie nazwałbym ich szalenie interesującymi, intrygującymi, nie są naładowane fajerwerkami, do gierek słownych Jaya czy charyzmy WC (bez uśmieszków proszę, wiecie, że chodzi o osobę) mu brakuje trochę. Jak trochę? Bardzo trochę.
Jak już przeklikasz wstęp Doktora Dre (o którym też zresztą później, o wszystkim kurwa będzie patałachu później), który przemyca jakieś tam nieistotne dla kontinuum fakty o życiu samego Game'a, to dostaniesz opowieść z L.A., która oscyluje wokół przeżyć ulicznych Game'a, jego pozycji w rapgrze, jego rodziny i tego, jak do wszystkiego dochodził. Nie będziesz się raczej nudził.
Choćby taka historia w "California Dream" cieszy ucho szczerością, autentycznymi uczuciami do rodzącej żony oraz nadchodzącej córki. W "The City" usłyszymy intensywny hymn dla zachodniego wybrzeża, raczy nawet stwierdzić Gzme, że zachód żyje, bo on jest. Whatever.
"Good Girls Go Bad" pokazuje Game'a w przebraniu fana kobiet, i to takiego wiecie, co traktuje je z respektem, nakazuje je szanować. Takie "Keep Ya Head Up" może nie dla ubogich, ale na pewno nie dla klientów sklepów na Placu 3 Krzyży.
Bardzo fajnie wypadł "Ricky", wbrew pozorom bez udziału Rawse'a. Motywy z "Boyz N Da Hood", nerwowy, napięty klimat, naprawdę świetnie się tego słucha.
Staram się przedstawiać wam tracki, na których Game prezentuje coś innego niż uliczne przechwałki, wyliczankę tę zamknie więc "Mama Knows", czyli hołd dla rodzicielki, która, o dziwo, wytrzymała tak długo z takim przygłupem, a nawet kochać nie przestała. Dawała rady, on nie słuchał, a mimo to trwała. Znacie to skądś?
Co mi tam, "Born In The Trap" też uznam za dobry lirycznie track, choć Kelis się pewnie wkurwi, że mąż dorabia na boku nie oddając % z tego na alimenty.
Są też jednak i momenty, w których Game nie brzmi przekonująco.
Nie jestem fanem "Pot Of Gold", wg mnie track trochę sztuczny jest, ostatecznie nudny i całkowicie nieprzekonujący. Może dlatego, że wrzucony między wypełniacze? Może. Nie ucieszyły mnie te dość sztampowe wersy o stratach przyjaciół, głębszy klimat się nie udzielił. Choć wiem, że są fani tego właśnie tracka.
Nie ominiemy klimatów gangsterskich. Game brzmi nieźle, radzi sobie w tej konwencji, jest chyba bardziej przekonujący niż wtedy, gdy próbuje świrować myśliciela. Wiem, że próbuje być jak Pac, ale Pac był tylko jeden, a potem pac, i Paca nie ma. I nie ma paca... tzn. bata, by drugi się pojawił.
No, ale wracając do tekstów, to "Red Nation" to właśnie taki przykład dobrych popisów striptizera.
Russia got a red flag, US got red stripes
Last train to Paris, round the world in these red Nikes
Che Guevara of the New Era, test me
Louisville slugger, you’ll get buried in my era
Got that natty on, tighter than a magnum
Walk in the club saggin’ with a 38 Magnum
Red Ralph Laurens, the double R sittin’
On a hill like Lauren her and the car foreign
Na dodatek, jak pewnie wszyscy już zauważyli, jego flow dojrzało bardzo od czasów debiutu, zwłaszcza słychać to porównując "The R.E.D. Album" z "The Documentary" dziś.
Jeśli idzie więc o samczo-alfową stronę płyty, to jestem kontent. Game dalej wie, jak fajnie nawinąć.
Nie ma tu żadnego pretty boy swagu (wtf przy okazji, soulja boy), miłych słówek i owijania w bawełnę, choć z tym nie przesadzajmy, w końcu temat bawełny to w dalszym ciągu drażliwy temat dla czarnych w USA.
Namedropping mi nigdy nie przeszkadzał, w sumie to nawet zabawne się stało. Ktoś tam liczył, ile razy czyja ksywka się pojawia w jego tekstach. Stawiałbym, że 2Pac wygrywa aktualnie.
Podsumowując- cd jest szczere, dosadne, proste acz jasne. Nie będziesz miał problemu z identyfikowaniem się z paroma trackami. Jeśli Game ma coś z Paca, to właśnie tę umiejętność przemawiania do każdego.
Nie ustrzegł się niestety wypełniaczy, tracków wrzuconych na siłę.
Wiem, że trzeba nagrywać tracki dla kobiet, bo to często sprzedaje album... niemniej niefajnie się słucha tych fillerów, "Hello, All The Way Gone" i "Hello, All The Way Gone" chętnie bym wywalił z i tak już przydługiej przecież tracklisty. Teksty są tu do bólu sztampowe i nudne, jak to zwykle na takich kawalinach. Jay i Kanye mogli się obejść bez takich zapchajdziur, czemu nie mógł Game? Stać go na więcej, niż takie rzewne zawodzenie do jakieś nieokreślonej maciory.
Klata Gfunksteina.
Cycki są dwa. Bliźniaki są dwa... o, sorry.
Ręki są dwie, noga jest dwie, ucha są dwa, oka są dwa.
Półdupki są dwa, Nasy są dwa, Biggie Smallsów jest dwóch... no właśnie.
Nie do końca rozumiem, jaki zamysł artystyczny przyświecał Gejmowi, by próbować z jednej strony rapować podobnie do zaproszonych na dany track gości, jak i do naśladownictwa takich raperów, jak Biggie czy Nas, którego dykcję, głos i ogólne wrażenie testował chyba przed lustrem dobry rok. Nie było nigdy tak dobrze naśladowanego Nasa, jak w "Born In The Trap". Wiem, że Game jest wielkim fanem Escobara, ale to już chyba przesada...
W "The Good, The Bad, The Ugly" słyszymy za to Notoriousa B.I.G.
Zabiegi te są o tyle dziwne, że Game'owi nie brakuje własnego stylu, po co więc pożycza go od innych?
Nawet nie orientuje się chyba, jakiej amunicji dostarcza ewentualnym przyszłym wrogom. 50 Cent zaciera już ręce pewnie...
Dziwne też, że na tracku z Tylerem próbuje rapowac jak Tyler, na tracku ze Snowmanem brzmi jak Snowman, a na tracku z Dre akcentuje jak Dre. To największa chyba wada i zarzut w stosunku do Game'a w tej recenzji.
Trzeba jednak przyznać, że to niecodzienny zabieg, na pewno "The R.E.D. Album" będzie zapamiętany głównie dzięki temu właśnie.
Skoro jesteśmy przy featach, to większość wypadła nad wyraz dobrze. Mimo, że Drake co prawda trochę się nie wstrzelił w tematykę na tracku, a Beanie Sigel lekko przynudza, to nie ma wątpliwości, warto było zaprosić znane nazwiska.
Nawet na refreny, co prawda Lloyd przekracza granice pedalskości, a Nelly Furtado wypada prze, prze, przefatalnie, to pozostali panowie dają radę nie zepsuć klimatu, nawet Chris Brown nie razi. Wayne zwłaszcza świetny refren zapodał. Brawo.
Ręce i ramiona Gfunksteina.
Produkcyjnie cd jest zadowalające. Nie ma tu na szczęście żadnego kurwa g-funka, ale są niezłe, zróżnicowane klimaty. Nie zawsze wychodzi im to na dobre, spokojnie można powiedzieć, że warstwa muzyczna nie zawiodła.
Szeroka lista producentów, od Khalila przez Marsa po Cool & Dre, udanie zgrała się z wybuchowym temperamentem rapera. "Martians Vs Goblins" wymagał mroczniejszego, dusznego podkładu, i takowyż Mars i spółka zapodali. "Ricky" powinien emanować klimatem z gangsterskich filmów, i swoje zadanie spełnia, jak dodać saksofon, to jest już pięknie. Mój ulubiony track na spokojnie.
Warto wyróżnić też "The City" za aspiracje do epickości, chór to naprawdę taka dobra zagrywka, powinna pojawiać się częściej (brawo znowu WTT w tym miejscu).
"Speakers On Blast" cieszy ucho wysublimowanym, bangerskim minimalizmem.
Sporo tu takich przykładów, każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie wszystko oczywiście się udało. "Drug Test" to zdecydowanie rozczarowanie, miał być banger, wyszedł słaby, nudny track. Khalil poległ, miał być chyba taki hołd dla bangerów nowej ery zachodu, jak "X" Xzibita, niestety to jeden z najgorszych tracków na całej płycie.
"All The Way Gone" to mało wciągająca pościelówa, ot, w sam raz na wypełniacz, nie zapada w pamięć.
No tak, nie ominie mnie opinia o bicie od Dj'a Premiera nie?
Cóż, wg mnie nudą wieje tu na kilometr, ile razy można jarać się tym samym podkładem sprzedawanym kolejnym raperom? Ładnie Preemo kosi hajs na tym, ale brzmi to coraz gorzej. Myślałem, że po tym, co dał na album Fat Joe będzie miał formę zwyżkową...
Ale jak spojrzeć na to w inny sposób, to Game jest wytłumaczony. W końcu na czyim bicie najlepiej udawać Nasa?
Nudzi też trochę bit do "California Dream", a szkoda, bo historia fajna i ciekawa, jak już pisałem.
Powiem tak, poza dopchanym trochę na siłę Premierem oceniam produkcję na czwórkę, choć zmagałem się z tą oceną. Bo są tu piękne tracki, które kopią w pysk energią i pomysłem, ale niestety przeplatane nudnymi, nieudanymi failami (wiem, wiem).
Sami sobie odpowiedzcie, czy aby na pewno na więcej zasługuje produkcja tutaj.
Wolność jest podstawą w końcu, ale gwiazdek u góry kurwiszcza zmienić nie możecie, w końcu to mój blogasek.
Torebka Coco Chanel Gfunksteina.
Ale kurwy ten wpis długo się zrobił co?
Coś jeszcze pozostało do omówienia, czy pośpiewamy pieśni religijne?
Otaczał blaskiem potęgi i chwały,
I tarczą Twojej wszechmocnej opieki
Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.
Tak, pozostało jeszcze ocenić, i wygłosić mowę końcową. Werdykt i tak wydadzą słuchacze, i rynek.
To uczucie, gdy rodzi ci się zdrowa córka:
+ Udana w większości warstwa muzyczna
+ Dobra forma Game'a
+ Ciekawi goście
+ Umiejętnie budowany klimat na całkiem sporej części płyty
+ Dobry koncept ze skitami Dre
To uczucie, gdy tańczysz na rurze w klubie:
- parę słabych bitów jednak
- UDAWANIE INNYCH RAPERÓW
- fatalny refren Nelly Furtado, kto to puścił?
- wypełniacze
- za długa
Twarz Gfunksteina.
Oczywiście, że mojej żonki :*
Łooo, to już całość!!!!!!!!!
IT'S ALIVE!!!!!!!! IT'S ALIVE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Funkstein, powiedz coś! Czy g-funk ożyje?
BRAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAINS
Sami rozumiecie. Przestańcie ożywiać trupy i demony przeszłości.
Game zrozumiał to już dawno.
Ja bym jego samego w top 5 nie umieścił.
Jego nowej płyty także w top 5 roku 2011 na 100% nie zmieszczę.
Rzeczywistość zweryfikuje buńczuczne zapowiedzi samego rapera, budowany na jego cd hajp, jak i jego własną karierę.
Trup Gfunksteina co prawda zaczyna już powoli gnić i cuchnąć, ale na "The R.E.D. Album" znajdziesz odrobinę świeżości i zajawki.
Może Zachodem Game nie jest, ale bez wątpienia dzięki niemu głównie mainstream na cokolwiek z tych rejonów czeka. Możesz więc brać to, co daje, z dobrodziejstwem inwentarza, albo dalej psioczyć w swoim kółku adoracyjnych Dj'a Quika, że to już nie to samo.
Chętnie bym cię marudo jebana jednak zakuł w dyby i pozwolił Game'owi nakurwiać twój głupi łeb metalową rurą. Byle nie tą, na której wywijał w przeszłości.
Razem wygramy walkę z nudziarzami i malkontentami.