piątek, 26 sierpnia 2011

Game- The R.E.D. Album [August 23, 2011]


Ocena:



Rap

Muzyka

Klimat

Wiecie, co mają ze sobą wspólnego Martin Luther King, Lech Kaczyński, Fryderyk Nietzsche i stary, dobry zachodni g-funkowy rap? Wszyscy kupowali w "Biedronce"?
Perhaps, ale...
Wszyscy już dawno nie żyją, przez co wg zdroworozsądkowego myślenia powinni odejść w zapomnienie na rzecz istot żywych, czyli, jak to w Polsce się przyjęło, bardziej powinny cię zajmować zygoty oraz starzy ludzie, umierający samotnie i strasznie, ale przynajmniej naturalnie, i wszystko, co pomiędzy nimi. Jeśli nie jesteś świętym mężem, męczennikiem, to raczej nie ma szans, byś się z wymienionymi komunikował, bo dla plebsu kościół kat. przeznaczył cuda objawienia mniejszego formatu, jak np. wizerunek Matki Cierpiącej uformowany z gołębich fekaliów. Pozostaje więc zapytać, czemu niektórzy tak bardzo chcą groby owych wymienionych na początku rozgrzebywać, rozpalać płomień pod dyskusjami? G-funk jest jak rząd Jana Olszewskiego, wspominany rzewnie, choć jego czasy słusznie, i burzliwie minęły. Jest jak Grunwald, jak Rzeczpospolita szlachecka, jak Illmatic i jak papież Polak. Nadęty, przekoloryzowany i dawno przebrzmiały. Nie brakuje jednak zapaleńców, którzy ciągle i wszędzie go oczekują, ilekroć pojawi się tylko jakakolwiek płyta z Los Angeles


Och, ileż złośliwości, ile żółci. No, ale w końcu ani owi święci mężowie, ani nawet patriotyczni Polacy raczej nie wchodzą na tego bloga.
Takie jednak mnie myśli naszły, po przeczytaniu paru opinii o płycie Game'a zaraz po premierze. Że zachodu nie czuć, że piszczałek brak, gdzie Nate Dogg (a no tak, nie żyje, hehe), gdzie Battlecat albo Quik. Gdzie lowridery na okładce?
Każdy wmawiał sobie, że oczekuje od Game'a płyty utrzymanej w szalonym stylu a.d. 1992. I to pomimo tego, że produkcja u Game'a prawie wcale nie zdradzała nigdy zajawki na wycieczki w stronę p-funku. Nawet, jeśli bity robił Dr. Dre, to na "The Documentary" bardziej słychać inspiracje Just Blaze'em (który tam zresztą robił też coś).
Nie ma więc żadnych realnych podstaw ku temu, by oczekiwać od "The R.E.D. Album" jakichkolwiek hołdów dla największych kalifornijskich klasyków sprzed 20 lat.
Nie przeszkadza to psychofanom zachodu w kreowaniu kolejnych fantasmagorii.
Tworzą przez to klimat swoistej nekrofilii, bo podgatuenk g-funku jest trupem od ładnych nastu lat. Uniesienia w stosunku do zwłok u nas nie rażą tak strasznie, wystarczy wspomnieć sentymenty piłsudczykowskie czy dmowskie.
Cóż, skoro fani zachodnich brzmień chcą ożywić trupa, to rapbzdury.blogspot.com idzie im w sukurs i tworzy własnego Frankensteina. Na potrzeby chwili nazwijmy go Gfunkstein.
W modzie od zawsze jest piękno, więc postarajmy się stworzyć w miarę atrakcyjną kreaturę, która ucieszy wyposzczonych fanów sampli z Parliament.
Wbrew pozorom zachód nie psuje się od głowy, więc zaczniemy... z dupy strony :(


Odbyt Gfunksteina.
Bez niespodzianek- Vida Guerra wygrywa z każdą

Taaaa... Nie da się ukryć, The Game trochę z dupy powziął koncept płyty. Nie zadałem sobie na początku trudu, by sprawdzić, czy R.E.D. jest skrótem od czegoś absolutnie istotnego najbardziej na świecie nawed. Idąc najprostszym torem rozumowania, czerwony kojarzy się z Bloodsami, czyli niegrzecznymi panami z okolic zamieszkania bohatera tej recenzji. Cd jednak nie jest specjalnie nasycone gangsterskimi klimatami. Oczywiście, jak to zwykle u Game'a, nie brakuje gangbangerskich zwrotek, niemniej nie nazwałbym tego albumu jakimś hołdem dla nurtu, w którym zachód zawsze przeważał.
Czemu więc Czerwony Album? Ściąga od Abradaba, który, jak pamiętamy, zabił Magika?
Może czerwień od krwi? Może czerwień od serca, że niby Game taki niby bandzior, ale pod spodem oprócz bardzo wszak męskiego tatuażu z motylkiem kryje się wrażliwy filozof?
Podejrzliwa natura Polaka, smoleńsko-katyńskiego patrioty, nakazuje zapytać, czy to aby nie deklaracja poglądów politycznych rapera? W końcu ku rozpaczy fanów polskiego rapu większość z nawijaczy z USA to niereformowalni lewacy.
Nie, "R.E.D." oznacza "RE-Dedication". Co Game chce ponownie poświęcać, co na nowo sakralizować, czemu oddać hołd, nie dotarłem do tych informacji.
Przyznajcie, najmniej satysfakcjonujące rozwinięcie skrótu w historii rapu.
Jakby nazwał po prostu "The Red Album"- nie byłoby gadki.
Wg mnie jednak główną bolączką tego cd jest właśnie realizowany ze zbyt wielu stron koncept. Za dużo akcentów się zmieszało, za dużo eksperymentów, mniej lub bardziej udanych, się ze sobą starło. Głównie lirycznie i stylistycznie, bo produkcyjnie mam mniej zastrzeżeń.
To tak, jakbyś chciał do deseru tiramisu zeżreć dodatkowo śledzia popijając to sokiem pomarańczowym. Na szczęście żona nie czyta bloga, ale panowie niektórzy pewnie wiedzą, co to znaczy kobieta ucząca się w kuchni nowych sztuczek. Jak dostajecie, zamiast sprawdzonych rosół + mielone jakiegoś kurwa gombaporkolta.
Mam, wracając do płyty wrażenie, że Tiffany Webb ugotowała Game'owi wyjątkowo niestrawną zupę (owocowa może? te cudowne truskaweczki pływające w mętnej wydzielinie to zmora każdego klienta szkolnych stołówek), a on za to, że była za słona, ukarał trochę nas, słuchaczy.



Nogi Gfunksteina.
Reszta Amerie dla mnie zawsze mniej imponująca była.

Liryka to najczęściej wyraz poglądu rapera na dany problem. Słuchając Hovy wiesz, że codziennie ogląda odbicie metropolii na tarczy swojego Roleksa, słuchając Canibusa wiesz, że to wiecznie zdenerwowany prawiczek, a słuchając Big L'a z kolei jesteś pewien, że niejedną uliczną strzelaninę już przeżył (... fuck, fail).
Game bywa niekonsekwentny w tekstach, i czasem słychać to dość wyraźnie.
Pierwszy przykład z brzegu, skoro Jay-Z to takie zło wcielone (bo powiedział mu tam kiedyś, że młodzi raperzy nie przetrwają), skoro to stary i nieaktualny kapłon, to czemu Game umieszcza go w top 5 raperów, nawet przed Nasem i 2Pac'iem (rozumiem, że w "The City" kolejność jest nieprzypadkowa).
Zwłaszcza Pac'iem, którego przecież chłopaczyna z motylkiem kocha nad życie i nie omieszkuje uprawiać z nim nekrofilskich igraszek na każdej płycie.
Jak, powiedzmy, nienawidzisz sieaha, uważasz, że jest marnym recenzentem a na dodatek to zwykły gbur i buc, to czy wymienisz go w gronie ulubionych internetowych postaci?
Druga sprawa, raper, który umieszcza siebie na #1 wszech czasów, nie powinien dwa razy w karierze przyznawać, że inny MC zjadł go na jego własnym albumie. A to właśnie się dzieje się tu na tracku "Martians Vs Goblins". Tym razem, w odróżnieniu od debiutu, taki zaszczyt spada na Lil Wayne'a.
Rap to zabawa dla samców alfa, którzy zawsze są najsilniejsi w piaskownicy. Nie ma tu miejsca na takie śmiesznostki, choć z drugiej strony... Wymaga to na pewno odwagi, której tak wielu brakuje (deja vu, takie zdanie albo podobne było już w której recce mojej). Sami zdecydujcie, czy taki ruch zasługuje na props czy może jednak hejting sowity.
Jedno zdanie jeszcze mnie zaciekawiło, konkretnie z zacnego skądinąd "California Dream":

See, every time a child is born somebody leave the world,
So I thank the woman who gave her life for my baby girl


z tego co wiem, Tiffany Webb żyje i ma się dobrze. Kto wyjaśni?

Ale ok, zostawmy nieścisłości.


Brzuch Gfunksteina.
Nie dziwne, że Pique tak niemrawo ostatnie kopie te piłę.

Powiem tak- tekstowo Game sprawdził się na tej płycie. Pomijając pewne przypadłości jego rapowania, o których troszkę później, jego teksty są bardzo dobrze napisane, zwarte, w większości spójne. Nie nazwałbym ich szalenie interesującymi, intrygującymi, nie są naładowane fajerwerkami, do gierek słownych Jaya czy charyzmy WC (bez uśmieszków proszę, wiecie, że chodzi o osobę) mu brakuje trochę. Jak trochę? Bardzo trochę.
Jak już przeklikasz wstęp Doktora Dre (o którym też zresztą później, o wszystkim kurwa będzie patałachu później), który przemyca jakieś tam nieistotne dla kontinuum fakty o życiu samego Game'a, to dostaniesz opowieść z L.A., która oscyluje wokół przeżyć ulicznych Game'a, jego pozycji w rapgrze, jego rodziny i tego, jak do wszystkiego dochodził. Nie będziesz się raczej nudził.
Choćby taka historia w "California Dream" cieszy ucho szczerością, autentycznymi uczuciami do rodzącej żony oraz nadchodzącej córki. W "The City" usłyszymy intensywny hymn dla zachodniego wybrzeża, raczy nawet stwierdzić Gzme, że zachód żyje, bo on jest. Whatever.
"Good Girls Go Bad" pokazuje Game'a w przebraniu fana kobiet, i to takiego wiecie, co traktuje je z respektem, nakazuje je szanować. Takie "Keep Ya Head Up" może nie dla ubogich, ale na pewno nie dla klientów sklepów na Placu 3 Krzyży.
Bardzo fajnie wypadł "Ricky", wbrew pozorom bez udziału Rawse'a. Motywy z "Boyz N Da Hood", nerwowy, napięty klimat, naprawdę świetnie się tego słucha.
Staram się przedstawiać wam tracki, na których Game prezentuje coś innego niż uliczne przechwałki, wyliczankę tę zamknie więc "Mama Knows", czyli hołd dla rodzicielki, która, o dziwo, wytrzymała tak długo z takim przygłupem, a nawet kochać nie przestała. Dawała rady, on nie słuchał, a mimo to trwała. Znacie to skądś?
Co mi tam, "Born In The Trap" też uznam za dobry lirycznie track, choć Kelis się pewnie wkurwi, że mąż dorabia na boku nie oddając % z tego na alimenty.
Są też jednak i momenty, w których Game nie brzmi przekonująco.
Nie jestem fanem "Pot Of Gold", wg mnie track trochę sztuczny jest, ostatecznie nudny i całkowicie nieprzekonujący. Może dlatego, że wrzucony między wypełniacze? Może. Nie ucieszyły mnie te dość sztampowe wersy o stratach przyjaciół, głębszy klimat się nie udzielił. Choć wiem, że są fani tego właśnie tracka.
Nie ominiemy klimatów gangsterskich. Game brzmi nieźle, radzi sobie w tej konwencji, jest chyba bardziej przekonujący niż wtedy, gdy próbuje świrować myśliciela. Wiem, że próbuje być jak Pac, ale Pac był tylko jeden, a potem pac, i Paca nie ma. I nie ma paca... tzn. bata, by drugi się pojawił.
No, ale wracając do tekstów, to "Red Nation" to właśnie taki przykład dobrych popisów striptizera.

Russia got a red flag, US got red stripes
Last train to Paris, round the world in these red Nikes
Che Guevara of the New Era, test me
Louisville slugger, you’ll get buried in my era
Got that natty on, tighter than a magnum
Walk in the club saggin’ with a 38 Magnum
Red Ralph Laurens, the double R sittin’
On a hill like Lauren her and the car foreign


Na dodatek, jak pewnie wszyscy już zauważyli, jego flow dojrzało bardzo od czasów debiutu, zwłaszcza słychać to porównując "The R.E.D. Album" z "The Documentary" dziś.
Jeśli idzie więc o samczo-alfową stronę płyty, to jestem kontent. Game dalej wie, jak fajnie nawinąć.
Nie ma tu żadnego pretty boy swagu (wtf przy okazji, soulja boy), miłych słówek i owijania w bawełnę, choć z tym nie przesadzajmy, w końcu temat bawełny to w dalszym ciągu drażliwy temat dla czarnych w USA.
Namedropping mi nigdy nie przeszkadzał, w sumie to nawet zabawne się stało. Ktoś tam liczył, ile razy czyja ksywka się pojawia w jego tekstach. Stawiałbym, że 2Pac wygrywa aktualnie.
Podsumowując- cd jest szczere, dosadne, proste acz jasne. Nie będziesz miał problemu z identyfikowaniem się z paroma trackami. Jeśli Game ma coś z Paca, to właśnie tę umiejętność przemawiania do każdego.
Nie ustrzegł się niestety wypełniaczy, tracków wrzuconych na siłę.
Wiem, że trzeba nagrywać tracki dla kobiet, bo to często sprzedaje album... niemniej niefajnie się słucha tych fillerów, "Hello, All The Way Gone" i "Hello, All The Way Gone" chętnie bym wywalił z i tak już przydługiej przecież tracklisty. Teksty są tu do bólu sztampowe i nudne, jak to zwykle na takich kawalinach. Jay i Kanye mogli się obejść bez takich zapchajdziur, czemu nie mógł Game? Stać go na więcej, niż takie rzewne zawodzenie do jakieś nieokreślonej maciory.



Klata Gfunksteina.
Tak, twoja ulubiona gruba tochnia lepiej śpiewa rnb, ale Katy ma dwie piękne poduszeczki, więc ona > tochnia.

Cycki są dwa. Bliźniaki są dwa... o, sorry.
Ręki są dwie, noga jest dwie, ucha są dwa, oka są dwa.
Półdupki są dwa, Nasy są dwa, Biggie Smallsów jest dwóch... no właśnie.
Nie do końca rozumiem, jaki zamysł artystyczny przyświecał Gejmowi, by próbować z jednej strony rapować podobnie do zaproszonych na dany track gości, jak i do naśladownictwa takich raperów, jak Biggie czy Nas, którego dykcję, głos i ogólne wrażenie testował chyba przed lustrem dobry rok. Nie było nigdy tak dobrze naśladowanego Nasa, jak w "Born In The Trap". Wiem, że Game jest wielkim fanem Escobara, ale to już chyba przesada...
W "The Good, The Bad, The Ugly" słyszymy za to Notoriousa B.I.G.
Zabiegi te są o tyle dziwne, że Game'owi nie brakuje własnego stylu, po co więc pożycza go od innych?
Nawet nie orientuje się chyba, jakiej amunicji dostarcza ewentualnym przyszłym wrogom. 50 Cent zaciera już ręce pewnie...
Dziwne też, że na tracku z Tylerem próbuje rapowac jak Tyler, na tracku ze Snowmanem brzmi jak Snowman, a na tracku z Dre akcentuje jak Dre. To największa chyba wada i zarzut w stosunku do Game'a w tej recenzji.
Trzeba jednak przyznać, że to niecodzienny zabieg, na pewno "The R.E.D. Album" będzie zapamiętany głównie dzięki temu właśnie.

Skoro jesteśmy przy featach, to większość wypadła nad wyraz dobrze. Mimo, że Drake co prawda trochę się nie wstrzelił w tematykę na tracku, a Beanie Sigel lekko przynudza, to nie ma wątpliwości, warto było zaprosić znane nazwiska.
Nawet na refreny, co prawda Lloyd przekracza granice pedalskości, a Nelly Furtado wypada prze, prze, przefatalnie, to pozostali panowie dają radę nie zepsuć klimatu, nawet Chris Brown nie razi. Wayne zwłaszcza świetny refren zapodał. Brawo.



Ręce i ramiona Gfunksteina.
Give em, hell, Princess!

Produkcyjnie cd jest zadowalające. Nie ma tu na szczęście żadnego kurwa g-funka, ale są niezłe, zróżnicowane klimaty. Nie zawsze wychodzi im to na dobre, spokojnie można powiedzieć, że warstwa muzyczna nie zawiodła.
Szeroka lista producentów, od Khalila przez Marsa po Cool & Dre, udanie zgrała się z wybuchowym temperamentem rapera. "Martians Vs Goblins" wymagał mroczniejszego, dusznego podkładu, i takowyż Mars i spółka zapodali. "Ricky" powinien emanować klimatem z gangsterskich filmów, i swoje zadanie spełnia, jak dodać saksofon, to jest już pięknie. Mój ulubiony track na spokojnie.
Warto wyróżnić też "The City" za aspiracje do epickości, chór to naprawdę taka dobra zagrywka, powinna pojawiać się częściej (brawo znowu WTT w tym miejscu).
"Speakers On Blast" cieszy ucho wysublimowanym, bangerskim minimalizmem.
Sporo tu takich przykładów, każdy znajdzie coś dla siebie.
Nie wszystko oczywiście się udało. "Drug Test" to zdecydowanie rozczarowanie, miał być banger, wyszedł słaby, nudny track. Khalil poległ, miał być chyba taki hołd dla bangerów nowej ery zachodu, jak "X" Xzibita, niestety to jeden z najgorszych tracków na całej płycie.
"All The Way Gone" to mało wciągająca pościelówa, ot, w sam raz na wypełniacz, nie zapada w pamięć.
No tak, nie ominie mnie opinia o bicie od Dj'a Premiera nie?
Cóż, wg mnie nudą wieje tu na kilometr, ile razy można jarać się tym samym podkładem sprzedawanym kolejnym raperom? Ładnie Preemo kosi hajs na tym, ale brzmi to coraz gorzej. Myślałem, że po tym, co dał na album Fat Joe będzie miał formę zwyżkową...
Ale jak spojrzeć na to w inny sposób, to Game jest wytłumaczony. W końcu na czyim bicie najlepiej udawać Nasa?
Nudzi też trochę bit do "California Dream", a szkoda, bo historia fajna i ciekawa, jak już pisałem.
Powiem tak, poza dopchanym trochę na siłę Premierem oceniam produkcję na czwórkę, choć zmagałem się z tą oceną. Bo są tu piękne tracki, które kopią w pysk energią i pomysłem, ale niestety przeplatane nudnymi, nieudanymi failami (wiem, wiem).
Sami sobie odpowiedzcie, czy aby na pewno na więcej zasługuje produkcja tutaj.
Wolność jest podstawą w końcu, ale gwiazdek u góry kurwiszcza zmienić nie możecie, w końcu to mój blogasek.



Torebka Coco Chanel Gfunksteina.
Szczypa, keep your head up!


Ale kurwy ten wpis długo się zrobił co?
Coś jeszcze pozostało do omówienia, czy pośpiewamy pieśni religijne?

Boże! coś Polskę przez tak liczne wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały,
I tarczą Twojej wszechmocnej opieki
Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.


Tak, pozostało jeszcze ocenić, i wygłosić mowę końcową. Werdykt i tak wydadzą słuchacze, i rynek.

To uczucie, gdy rodzi ci się zdrowa córka:
+ Udana w większości warstwa muzyczna
+ Dobra forma Game'a
+ Ciekawi goście
+ Umiejętnie budowany klimat na całkiem sporej części płyty
+ Dobry koncept ze skitami Dre




To uczucie, gdy tańczysz na rurze w klubie:
- parę słabych bitów jednak
- UDAWANIE INNYCH RAPERÓW
- fatalny refren Nelly Furtado, kto to puścił?
- wypełniacze
- za długa


Twarz Gfunksteina.
Oczywiście, że mojej żonki :*


Łooo, to już całość!!!!!!!!!
IT'S ALIVE!!!!!!!! IT'S ALIVE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Funkstein, powiedz coś! Czy g-funk ożyje?


BRAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAINS



Sami rozumiecie. Przestańcie ożywiać trupy i demony przeszłości.
Game zrozumiał to już dawno.
Ja bym jego samego w top 5 nie umieścił.
Jego nowej płyty także w top 5 roku 2011 na 100% nie zmieszczę.
Rzeczywistość zweryfikuje buńczuczne zapowiedzi samego rapera, budowany na jego cd hajp, jak i jego własną karierę.
Trup Gfunksteina co prawda zaczyna już powoli gnić i cuchnąć, ale na "The R.E.D. Album" znajdziesz odrobinę świeżości i zajawki.
Może Zachodem Game nie jest, ale bez wątpienia dzięki niemu głównie mainstream na cokolwiek z tych rejonów czeka. Możesz więc brać to, co daje, z dobrodziejstwem inwentarza, albo dalej psioczyć w swoim kółku adoracyjnych Dj'a Quika, że to już nie to samo.
Chętnie bym cię marudo jebana jednak zakuł w dyby i pozwolił Game'owi nakurwiać twój głupi łeb metalową rurą. Byle nie tą, na której wywijał w przeszłości.
Razem wygramy walkę z nudziarzami i malkontentami.

piątek, 12 sierpnia 2011

Jay-Z & Kanye West- Watch The Throne [August 8th, 2011]



Pt. 2- Jay-Z :/ :/


Ocena:



Illuminati's lyrics :/

Illuminati's flow :/

Illuminati's wealth :/ :/ :/



Część druga recenzji najnowszej płyty królewskiej ekipy traktować będzie o tej lirycznej, mocniejszej, ulicznej części duetu, czyli Shawnie Carterze. Kojarzony przede wszystkim z sukcesem i udaną drogą od zera do milionera, a także ze swoim niezrównanym flow budzi skrajne emocje u każdego, kto jakiś kontakt ze światem rapu posiada.
Nie tylko u internetowych fanów, którzy pędzą na każde wezwanie jakiegoś swojego Lidera i potrafią strącić jeszcze wczoraj ulubionego MC z tronu na bruk. Raperzy też zazdroszczą Hovie. Game bez zażenowania przyznaje, że raz na jakiś czas puszcza jakieś linijki w niego wymierzone, Sage Francis przerobił nawet "99 Problems" w nadziei, że ktoś się zainteresuje jego twórczością (przepadł marnie niestety), a Beanie Sigel, człowiek, który bez Hovy anonimowo upuszczałby mydło w jakimś zakładzie penitencjarnym w Filadelfii, wypuszcza sekwencje dissu-przeprosiny-negowanie przeprosin. Każdy coś ma, zawsze coś wyskakuje, wypływa.
Z zainteresowaniem obserwowałem więc reakcje na formę Jaya, czytając opinie krytyków. Mam na temat performensu God MC na "Watch The Throne" własne, odrębne zdanie. Chcesz je poznać, musisz czytać dalej. Ewentualnie zjedź na dół na zestawienie plusów i minusów.



Łaska fanów na pstrym koniu jeździ?
Jakiekolwiek zdanie o Jayu byś nie posiadał, miej świadomość, że to on opłacił konia, trenera, wybieg i stajnie .
Więcej, koń pewnie cwałuje tak, bo Jigga tak przykazał na "The Blueprint" albo "The Black Album". Słuchasz dziś amerykańskiego rapu, bo w 2001 mr. Carter pokazał zapatrzonym jeszcze w No Limit grajkom, że rap można robić inaczej.
Przyznam się, trochę śmiesznie czyta się opinie fanów z Polski, ludzi czekających na "Radio Pezet" czy prowadzących dyskusję o Młodych Wilkach z Popkillera, oburzających się na to, że "Jay-Z śpiewa tylko o kasie :/ ".
Śmiesznie trochę się czyta recenzje, w których recenzenci narzekają, że Kanye i Jay nie przemycają ważnych, głębokich treści, tylko wychwalają swój status.
W końcu skoro nazwali swój album "Deep Thinkers Approach", to powinni zadowolić statystycznego polskiego przygłupa i powiedzieć, że mamusię należy kochać, ziomeczka dobrego szanować, na komendzie nie sprzedawać i wrzucić między to jakiś wspaniały, rozczulający wspominkowy track, jak to im ciężko było, jak robią rap, jacy są prawdziwi i jak mogą odwiedzać te same dzielnice, co 10 lat temu.
Potem oczywiście dolać do tego coś o polityce, jakąś błyskotliwą myśl w stylu Ostrego ("politycy to kurwy!") i już, płyta idealna lirycznie.
Jest przekaz, nie ma sprzedania się, sample tylko z jazzu, nic na parkiet broń Boże, a refreny powinny składać się z pociętego przedśmiertnego charczenia J Dilli. My God, jakaż to piękna muzyka!

Niestety, Jay-Z nie czeka na "Radio Pezet", okupuje listy Forbesa, ma inny samochód na każdą godzinę każdego dnia, i nie chce rapu z przekazem robić :/
Śpiewa ciągle i śpiewa o kasie i laskach, nie chce jak Sean Price albo Guru rymować o swoim szacunie na ulicy.
Forbes go zaślepił, mówię wam! A Nasir Jones siedzi w poczekalni Def Jamu, obok sprzątaczki ubiegającej się o pracę, czekając na podpis zezwalający na wydanie "Lost Tapes 2".
Świat jest zaiste kurewsko niesprawiedliwy, na dodatek jeszcze pierwsze prognozy wskazują, że "Watch The Throne" sprzeda ok. 400.000 kopii w pierwszym tygodniu...

Coś chciałeś dodać Paweł?

sieah pisze tylko o laskach i kasie!

Ok, wiem, że wstęp długi, ale dzięki Archie, że chociaż ty dotrwałeś.
Należałoby kontynuować kwestię tematyki na płycie, bo to temat na dość dłuższą dygresję. Oczywiście skupię się na Jayu, jak chcesz znać moje zdanie na temat tekstów Westa, zerknij na poprzedni wpis.
Jest chyba dla każdego dość oczywiste, że raper wybiera sobie własną niszę, w której się porusza, w której się czuje najlepiej, w której ma doświadczenie.
K-Rino najlepiej czuje się w niekonwencjonalnych storytellingach i panczach opartych na porównaniach, Lil Wayne lubuje się w karkołomnych, nierzadko komicznych onelinerach a Canibus to niekwestionowany mistrz wychwalania własnych umiejętności przy pomocy wszelkiej dostępnej nomenklatury historyczno-naukowej (historia to światopogląd, nie nauka, w końcu w kronikarskim opisie wydarzeń sprzed 3 wieków prawdziwe mogą być tylko nazwiska, a i to nie zawsze).
Jay-Z to raper, który od wielu lat raczy nas panczlajnami i grami słownymi, w większości o tym, co udało mu się zdobyć, ile przeżył, i jak pokonał drogę od dilera do milionera.
Logicznym jest więc, że sięgając po "Watch The Throne", recenzent/fan biorąc cd do ręki mógł się spodziewać dalszego ciągu filozoficzno-politologicznych rozważań na temat uwarunkowań i przyczyn materialistycznego stosunku współczesnego człowieka do zagadnienia wiary i rodziny...
Co jest? Widzę zdziwione mordy?
Coś nie pasuje?

No właśnie.
Ale nic tam, jedziemy z koksem, koncept na ten wpis to:

Szukamy przekazu!!!!

Ekhem, skoro logicznym więc jest, że nikt normalny nie mógł się tu spodziewać nagłego zwrotu tematycznego o 180 stopni, to zastanawiam się, czemu niektórzy uznają to za wadę?
Young Hova solidnie podszedł do swoich obowiązków, nagrywając zwrotki na ten album, mieszając eleganckie, glamourowe pancze z przepięknym flow, udostępniając swoją charyzmę rapera-biznesmena, dokładając do tego parę innych, ciekawych akcentów.
Na pewno Jay-Z ma więcej linijek godnych zapamiętania na tej płycie, niż kolega West.
Już sam tekst do pierwszego kawałka:

Tears on the mausoleum floor
Blood stains the Colosseum doors
Lies on the lips of priests
Thanksgiving disguised as a feast
Rolling in Rolls Royce Corniche
Only the doctors got this, I’m hiding from police
Cocaine seats, all white
Like I got the whole thing bleached
Drug dealer chic
I’m wondering if a thug’s prayers reach
Is Pius pious cause God loves pious?
Socrates asked whose bias do y'all seek?
All for Plato, screech
I’m out here balling, I know yall hear my sneaks
Jesus was a carpenter, Yeezy he laid beats
Hova flow the Holy Ghost, get the hell up out your seats, preach


zapada w pamięć jako najlepsze wejście na całej płycie. Akcentowanie, dykcja, flow, przekorne wersy pomieszane z niesamowitym bujającym podkładem, po chuj ci nigger przekaz?
Kanye brzmi po tym już absolutnie nieimponująco.

Idziemy dalej, "Niggas In Paris":

Ball so hard let’s get faded, Le Meurice for like 6 days
Gold bottles, scold models, spillin’ Ace on my sick J’s
Ball so hard bitch behave, just might let you meet Ye
Chi town's D. Rose, I’m moving the Nets to BK


Technika, "fuck you I'm famous" attitude, charyzma, zadziorne panczlajny, esencja tego, co w Hovie najlepsze. Tego od niego tu oczekiwałem, Kanye miał sobie wyć, stękać, czasem dołożyć coś fajnego, a Jay miał twardo stąpać po ziemi, i przypominać o tym, kim jest, kim się stał, i kim będzie.
Prawda jest taka, że jak to robi, to niewielu ma szansę się z nim równać.
No, chyba, że każdy potrafi napisać coś takiego:

Black excellence, opulence, decadence
Tuxes next to the president, I’m present
I dress in Dries and other boutique stores in Paris
In sheepskin coats, I silence the lambs
Do you know who I am, Clarice?
No cheap cologne whenever I “shh-shh”
Success never smelled so sweet
I stink of success, the new black elite
They say my Black Card bears the mark of the beast
I repeat: my religion is the beat
My verse is like church, my Jesus piece


Wiemy, że nie potrafi, nie trudź się.
Ale, ale...


Przekaz nieznaleziony :/

Szukamy więc dalej, może coś w "Gotta Have It"?

I wish I could give you this feeling, I’m planking on a million
I’m riding through yo hood, you can bank I ain’t got no ceiling


Kozacki pancz, trza przyznać, niestety znowu traktujący o kasie...
Ale nie poddajemy się.
"H*A*M", znany wcześniej już singiel, tu musi coś być

Fuck y'all mad at me for? Y'all don't even know what I've been through
I played chicken with a Mack truck, y'all muthafuckas woulda been moved
I swam waters with Great Whites, y'all muthafuckas woulda been chewed
I hustled with vultures late nights, y'all muthafuckas woulda been food


O sorry, nie. Znowu braggadocio o tym, jaki to on niby jest twardy.

Ostatnia szansa, "Primetime", a tam:

Switched it for Ciroc to give Puff's stocks a boost
New money, I found a fountain of youth


Obrzydliwe sugerowanie, że fani kupią to, co Jay im palcem pokaże, że niby jak on zaczął to kupować, to toole podążyły za liderem.
Kwintesencja przepychu i braku odpowiedzialności za 13-letniego słuchacza z Parczewa, który może po tym mieć niepoprawne priorytety w życiu swym!
A, skoro o priorytetach mowa, to na "Gotta Have It" jest jeszcze:

Bueller had a Muller but I switched it for a Mille
Cause I’m richer and prior to this shit was moving free base


Fantastyczna gra słowna, fani najlepszego czarnego komika wiedzą, o co chodzi.
Tylko Hova potrafi jeszcze takie niuanse i smaczki do swoich wersów pakować.

Ale, ale...


Przekaz nieznaleziony :/

Ok, zostawmy pancze, flow, charyzmę na boku, bo wiadomo było, że Jay-Z pod tym względem nie zawiedzie. Czy istotnie jest tak, że Jay-Z rapuje tylko i wyłącznie o laskach i kasie? ( :/ )
Nie jest to do końca prawdą, ludzie, którzy słuchają muzyki, a nie tylko ją przewijają w przerwach między normalnym życiem, znajdą tu zarówno głębszy, dedykowany nienarodzonemu jeszcze synowi "New Day", rozkminkowy, zastanawiający się nad światem "Welcome to the Jungle" czy jeszcze bardziej ckliwy "Made In America", w których składa hołd matce, babci. Na "Why I Love You" słyszymy jego spostrzeżenia na temat fałszu, głównie wśród ludzi, bo chyba o fałszu wśród jamników będzie na "Watch The Throne 2", czuć tu gorycz i wkurzenie, i mogę się założyć, że

I tried to teach niggas how to be kings
And all they ever wanted to be was soldiers
So the love is gone 'til blood is drawn
So we no longer wear the same uniform


jest skierowane w stronę Beanie Sigela.
Sama prawda zresztą. Jak zawsze zresztą.
Cóż, musisz tu odpowiedzieć sam sobie, czy matka, babcia, rodzina, syn, życie, gorycz po zdradzie przyjaciela łapią się do kategorii "kasa i laski".

Co ty na to Nas?

Przekaz nieznaleziony :/

No żesz kurwa ty...

Ok, pomijając żarty, nie jestem w stanie zgodzić się z tym, że Jay brzmi monotonnie na tym albumie. Nie zgodzę się, że jego dobór tematów może nużyć, że słuchając go chce się przełączyć na coś innego.
Lirycznie sprawdził się prawie doskonale, nie pozwolił Kanyemu się rozbestwić i uniknął przyćmienia przez coraz bardziej rozpędzonego superproducenta z Chicago.
Jego najlepsze cechy, jego raperskie przymioty, zalety, są tak samo nieskazitelne jak 10 lat temu. Jego pancze są dalej świeże, jego flow w dalszym ciągu dostosowuje się do każdego podkładu...
Właśnie, flow. Hova to jeden z nielicznych raperów, który nagra pod każdy podkład.
Jak już wiadomo, podkłady na tym albumie czerpią z całkiem zróżnicowanych gatunków muzycznych. "Who Gon Stop Me" który w pewnym momencie przechodzi na inne tony brzmieniowe, na pewno złamałby Kanyego, który wziął sobie łatwiejszą część. Jay podjął rękawicę, i popłynął nieziemsko. Kto jeszcze by tak potrafił? Ja wymienię może z 5, z czego 1 nie żyje już. Ot, paradoks.
Właśnie, flow. To jest element, który odróżnia Jiggę od Gayfisha.

Przekaz nieznaleziony :/

Ale że mam kurwa przekazu szukać we flow? :(
Ok, niech będzie, flow Hovy przekazuje więcej emocji, więcej niuansów niż flow Kanyego.
Chuj wie, co to niby mogłoby znaczyć, więc przejdę płynnie do dalszego ciągu.
Warto się zastanowić nad tym, kto na płycie wypadł lepiej.
Powiem tak, jak lubisz trochę stękania, przeciągania końcówek, bardziej żywiołowy, nadawany z serca szczery, acz egocentryczny rap, to spodoba ci się bardziej Kanye.
Jeśli z kolei szukasz w rapie raczej nokautujących panczy, spokojnej, rzeczowej opowieści o walorach samego MC, pewności siebie, nasyconej grami słownymi i charyzmą, to pójdziesz za Hovą.
Ja należę raczej do tych drugich, i choć mogę stwierdzić obiektywnie, że Kanyemu lepiej idzie pisanie rozkminkowych tekstów, ma więcej do przekazania, to Jay-Z jest lepszym raperem patrząc na całokształt.
Coś jak pojedynek Nas vs. Jay, Nas lepszy tekściarz, Jay lepszy raper. Emanacją Nasa w innym wymiarze byłby storytelling, a Jaya jakaś paskudnie celna, bezczelna linijka.
O ile więc dla mnie kwestią bezsporną jest, że Jay wypadł tu lepiej, to indywidualizm każdego z nas daje swobodną przestrzeń do interpretacji i doboru swojego faworyta we własnym zakresie.
Na pewno prędzej znajdziesz przekaz mityczny ów w tekstach Westa.
Jeśli tylko tak bardzo tego pragniesz.
Dla mnie to God MC pozostaje przykładem tego, jak należy składać wersy.




In Neeeeeeeeew Yoooork:
+ Świetne linijki, pancze
+ Niezrównane flow
+ Charyzmy na tony
+ Lepiej ogólnie wypadł niż West


You can stand under my umbrella, ella:
- na "Lift Off" to się nie postarał, serio
- ciągle się chwali kasą
- jest na liście Forbesa
- nie czeka na "Radio Pezet"


Przekaz znaleziony!!!!

Jay-Z i Kanye West dostarczyli mi to, czego oczekiwałem. Chciałem płytę, która będzie zróżnicowana, lekka, przyjemna, ale jednocześnie ciekawa muzycznie, napełniona wypadkową osobowości obu panów, która będzie raz bujać, raz zachęcać do rzucenia się w fotel i spalenia czegoś grubszego, aż w końcu uspokoi i wprowadzi w błogi nastrój jakimś ciekawym samplem. Muzycznie wyszło to praktycznie perfekcyjnie.
Tekstowo wyszło to także prawie perfekcyjnie.
Perfekcja to słowo klucz, jestem w stanie zgodzić się, że płyta taką nie jest. Nie podoba mi się to, że Beyonce przyćmiła ich obu na "Lift Off", nie podobają mi się, jak wspomniałem, chipmunki na "Why I Love You So", znośny tylko jest "Welcome To The Jungle". Są to jednak niewielkie w sumie wady.
Płyta jest spójna, chemia między panami niebotyczna, pomysł i wykonanie go bezbłędne, a vibe, klimat, i chęć na powtórne wysłuchanie każdego z kawałków uderzające.




Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat

Ocena najwyższa, bo wiem, że będę tego słuchał w grudniu, konkretnie w grudniu 2013 roku.
Ma ten cd zadatki na coś naprawdę ponadczasowego, jest zróżnicowany, ciekawy, wciągający. Jego wady tylko nadają mu kolorytu, pobudzają dyskusję, zachęcają do kolejnego sprawdzenia tych tracków i ponownej oceny.
Wystawiam więc ocenę 5/5, choć ze świadomością, że "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" bardziej mi się podobało, ale to chyba nie problem, pojedynki i nierówność "piątek" to u mnie normalka, "Reasonable Doubt" bardziej mnie cieszy niż "Illmatic", a "Me Against The World" bardziej niż "Ready To Die".
Wystawiam ocenę 5/5, mimo, że wiem, że to nie ta płyta jest taka przegenialna, ale dlatego, że konkurencja tak słaba.
























A przekazu sobie sam dalej pokurwieńcu szukaj.