Ocena:
Deklaracji religijności wśród raperów nigdy nie brakowało, i pewnie nigdy nie zabraknie. Częściej jest to jednak szukanie odkupienia, niż krzewienie i popularyzowanie słowa tego, czy innego Pana, bardziej prośby o miłosierdzie niż konsekwentne podążanie za kodeksem spisanym przez przeszłych proroków (i nieważne, co palili). Grillowa wiara mogłaby być powodem do wstydu, gdyby nie była ona tak wygodna dla wielu z nas. Miliony ludzi w Polsce cały tydzień doją wódę, tłuką żonę i wykorzystują seksualnie córki, by potem w niedzielę w wypastowanych lakierkach zasiąść w najbliższym kościele i przekazywać sobie znaki pokoju. Jakkolwiek na religię nie patrzeć, chrześcijański hip hop w USA ma się całkiem nieźle, a raperzy tacy jak Trip Lee potrafią iść łeb w łeb w rankingach cyfrowych sprzedaży z Drake'iem czy Eminemem. Był na blogu horrorcore (Brotha Lynch), był hedonizm (Rick Ross), czas spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. I choć Trip nie ma szans, by zmienić mnie w bożegochłopczyka, to warto przyjrzeć się jego przemyśleniom.