Ocena:
Muzyka
Klimat
Drake, po raz drugi goszczący na łamach tego bloga, miał komfort, którego brakuje wielu innym kolegom z branży. Zapowiedziana bowiem przez niego nowa płyta wyszła w terminie i świetnie się sprzedaje. Inni, jak choćby nieodżałowany Jeezy, na swoją kolejną szansę muszą cierpliwie czekać, a rzekomymi datami premier żonglują niczym obietnicami premier. Poprzednie wydawnictwo Kanadyjczyka, "Thank Me Later", było dość miałkie, z paroma ciekawszymi momentami przetykającymi raczej bezbarwną i spedaloną całość. "Take Care" miało szansę ukazać Drake'a jako godnego następcę Wayne'a, drugiego boga z Young Money i zamknąć hejterom jadaczki, raz na zawsze. Szkoda więc, że postanowił okopać się na pozycjach obrzydliwie słodkiego, rozśpiewanego dandysa, a hustlerski zizzurp wymienić na syrop klonowy popijany z mamą grzecznie o 17, ani minuty później.
Posunięcie tym bardziej niezrozumiałe, że fanbase Drake'a jest płynny, są tam zarówno gorące 14-ki, jak i fani rapu jakoś tam przywiązani do tego, co robi Wayne w swoim labelu. Do tej grupy zaliczam się m.in. ja. Nie wiem, dlaczego rodak innego wielkiego Wayne'a, konkretnie Gretzky'ego, postanowił mnie i mi podobnych całkowicie olać i skoncentrować się na odbiorcach czekających na kolejną część "Zaćmienia". W czym jestem gorszy (poza tym, że nienawidzę niemowlaków chińskiego pochodzenia, serdecznego śmiechu i poczciwych, mądrych staruszek)?
Nie przyjmuję do wiadomości, że miał to być album w klimatach "So Far Gone", bo tamten mixtape oferował sporo także fanom rymowania. Jestem w stanie zrozumieć, że w ten sposób Drake trafia do młodych kobiet, czyli odbiorców, wg różnych badań, najwięcej kupujących płyty z muzyką. Tyle, że Wale, kolega raper z waszyngtońskiego DC, ugrał niewiele mniej niż 200 tys. w pierwszym tygodniu wydając pełnoprawny, esencjonalny rapowy cd. Drake ze swoim fejmem i brwiami mógłby spokojnie ten wynik pobić nie pajacując i nie nudząc mnie swoimi love-szantami.
Ubierając szaty rozdartego emocjonalnie, czułego i cukierkowatego lovera kpi sobie zarówno z rnb, z rapu, z samego Wayne'a (tego "Lil", choć może Grecki też coś dopowie), a najbardziej ze słuchacza.
Chcę wierzyć, że Drake katując mnie swoim wymuskanym wokalem przez 3/4 płyty miał w tym jakiś artystyczny cel, chciał coś udowodnić. Tego właśnie celu postaram się w trakcie trwania tej recenzji poszukać.
Będzie także ta recenzja okazją do zastanowienia się, czemu kanadyjczyk stracił cojones i czy na pewno to jest to wina płci pięknej.
Wykonawcy z wytwórni Young Money znani są z dość przedmiotowego traktowania kobiet, kontynuując tradycję twórczości Wayne'a z takich kawalin jak "Biznite" czy "Kisha".
Nie jest to może ani ciekawe, ani inspirujące, ale w jakiś sposób odróżnia się od tego samego tematu serwowanego w teen-słodkiej konwencji młodych wykonawców rnb.
Bo w końcu zarówno dżentelmen, jak i zbir przynoszą Ci kochanie te kwiaty/piwo z tych samych pobudek...
Niestety dla słuchacza, Drake mocno spokorniał na tej płycie, zatracił zuchwałość, z ogarniętego młodzieńczą pasją ogiera stał się sflaczałym, rozmemłanym romantykiem, na dodatek nieznośnie rozśpiewanym.
Wznosiłem modły do wszystkich bóstw, by "Shot For Me" się wreszcie skończył, wymiotorodne szanty z nieodzowną przyprawą w postaci autotune'a i mdłe rapy o pewnej pani nastawiły mnie pesymistycznie.
Jeszcze gorzej było na "Good Ones Go" i "Doing It Wrong", czyli dwóch praktycznie identycznie skleconych pioseneczkach, w których Drake najpierw jęczy i zawodzi w niesamowicie irytujący sposób przez 3/4 całego utworu, by potem wrzucić parę raperskich wersów, które to mogą być określone jedynie chyba przez zwrot "zrobione na odpierdol się", tak, już nawet nie "na odwal się". Dwa zasadniczo identyczne tracki i już myślałem o tym, jakie zmyślne tortury można złożyć z rozpalonego żelazka i brwi Drake'a.
Moja irytacja sięgnęła zenitu, gdy Kanadyjczyk wybrał drogę pedalską na tracku z Wayne'em i Andre 3000. JAK NA TAKIM TRACKU MOŻNA, za przeproszeniem KURWA JEGO MAĆ, gwałcić uszy słuchaczy przesłodzonym śpiewem w sytuacji, gdy akurat tutaj powinien pokazać, że właśnie pod względem warsztatu rapeskiego od nich nie odstaje?
Wiemy i tak, że odstaje, ale w obliczu faktu, że nawet nie podjął rękawicy, wygląda to jeszcze gorzej. A już myślałem, że zbiegnięcie z miejsca zdarzenia Wayne'a na "Carter IV" będzie limitem idiotyzmu.
Wracając do tematu liryki, nie jest dalej ani trochę lepiej. Odpychające miłosne hymny splatają się z niespecjalnie imponującymi trackami o tym, jak to Drake awansował w hierarchii muzycznej. Nie znajdziemy tu niestety ani jednego pancza, ani jednej bezczelnej linijki, nie znajdziemy niczego, czego moglibyśmy się po nim spodziewać.
Nie znaczy to oczywiście, że 100% płyty zniszczone jest przez zniewieściałość głównego aktora spektaklu.
Historia z "Look What You've Done" jest nawet ciekawa, wspominanie życia sprzed okresu prosperity zawsze wychodzi fajnie.
Na "HYFR" przypomina sobie, co to znaczy być raperem, co to znaczy przyspieszać flow, jest już dobrze, a na "Buried Alive" już naprawdę świetnie. Przekorny, dwuznaczny track każe zastanawiać się nad światem, przepychem, blichtrem i glamórem naszej egzystencji i pobudkami, które nas w jej trakcie popychają.
Wszystko idealnie, nie? Brawo Kendrick... a no tak, zapomniałem, na "Buried Alive" jako MC występuje freshman z zachodniego kołstu, Drake'a tu brak.
Wiesz to murzynie, wie to on i ona, wiedzą oni, że jak najlepsze wersy na twojej płycie ma gość, to czas się zastanowić nad sobą. I nie chodzi tu o prosty fakt bycia pożartym na wspólnym tracku, to się zdarza. Nie można tego porównać do "Renegade" czy "Life's A Bitch", gdzie Jay i Nas stanęli do boju i po prostu polegli, a w przekroju płyty nadrobili to z nawiązką.
Kendrick Lamar ma najlepsze zwrotki biorąc pod uwagę całe "Take Care", i, co najgorsze, nie ma się wrażenia, by Drake jakoś specjalnie się
a) tym przejmował
b) starał się nagrać coś równie dobrego.
Wykastrowany z zuchwałości, duszy zdobywcy, hustlera, pozbawiony iskry, zupackiej fantazji i husarskiej zdolności do szarży, jawi się Drake bardziej jako spocony, podstarzały gwiazdor country we flaneli, usadowiony na krześle i dający z gitarą "show" w jakiejś zapadłej dziurze Luizjany, niż jako młoda i prężna gwiazda rapu.
Szkoda, że postanowił raczej ubrać buty Wayne'a z "Rebirth" a nie tego z któregoś z odcinków tetralogii "Carter". Za mało testosteronu jak na moje, zaprawione muzycznymi wynurzeniami zbereźnych samców alfa, uszy. Nie wiem nawet, czy można "Take Care" nazwać w pełni hip hopowym albumem.
O ile nie jesteś nastoletnią kobietką, nie zastanawiasz się, czemu Marek z 2C nie zwrócił uwagi na twoje nowe pasemka, a największym problemem nie jest to, kiedy w końcu będziesz miała 18 lat, to nie jest to cd dla ciebie.
Ze swojej strony dodam, że jak życzę sobie usłyszeć rnb, to włączam sobie jakąś seksowną diwę owej muzyki, dziękuję Drake'owi za dobre chęci, ale chcę, żeby tak pozostało.
Szczęściem w nieszczęściu jest to, że Lil Wayne nie poskąpił mu dolarów na produkcję.
Średnio jeszcze kojarzony, ale posiadający już całkiem zacny katalog rodak Drake'a, producent o ksywce "40" na spółkę z bardziej już fejmowym T-Minusem, również pochodzącym z kraju liściem klonowym znaczonego, stworzyli tu naprawdę niezły klimat.
Przede wszystkim nie ma tu specjalnej szarży, podkłady zostały odpowiednio odpicowane pod kątem aktualnego imydżu Drejka, przez co zachwycają wyważeniem, spokojem, melancholią, nie tracąc przy okazji z widoku odpowiednio mainstreamowego podejścia, wajbu.
Ok, każdy może powiedzieć, że sampel z Jamie XX i nieodżałowanego Herona nie mogą nie wypalić, że to tani chwyt etc., ale nikt nie odmówi trackowi z RiRi świetnego klimatu. Budowanego właśnie głównie przez bit, bo zarówno Drake, jak i ta od rompopopom, którym to katują nas stacje radiowe ostatnio, nie prezentują niczego wybitnego, niemniej klimatu nie psują.
Płyta w przekroju stawia muzycznie raczej na czill, niemniej zdarzają się i szybsze, żywsze akcenty.
Bangerskie "HYFR", elegancko bujające "Headlines" (brawo Boi 1da) czy wreszcie glamourowe "Lord Knows", o którym to bez patrzenia, kto jest autorem, wiedziałem, że jest bardzo Szon-Karterowsko-Bluprintowskie, nadają płycie lekkiego zróżnicowania, tak konieczne i dla płyty zbawienne, bo przy zawodzeniu Drake'a i dość spokojnych bitach można by spokojnie sobie uciąć drzemkę.
Inwestowanie w sprawdzone nazwiska się opłaciło. Brawo Wayne.
Szkoda, że Drake nie wypadł na tych podkładach wyraziście, krwisto. A można to zrobić bez trudu, o czym przekonał nas Ghostface na "Wizard Of Poetry In Emerald City", które przecież arcydziełem bynajmniej nie było...
Jakbym oceniał płytę przez pryzmat samej produkcji, to, jak widać zresztą u góry, byłaby mocna czwórka.
Fajnym i istotnym elementem płyty są featuringi. Andre 3000, Nicky Minaj, Rick Ross, Lil Wayne, nawet Stevie Wonder i jego harmonijna harmonijka. Świetny już wspomniany Kendrick.
Eleganckie refreny Weekenda, Rihanny, nawet kilka w wykonaniu Drake'a.
To na pewno wielki plus "Take Care". Szkoda, że Drake nie postarał się, by oponentów w rapowym wyścigu chociaż próbować dogonić, bo o wyprzedzaniu nie może być mowy, już zapewne nigdy.
Ujmując to całe moje gadanie w zgrabną wyliczankę:
Lukratywny kontrakt w prężnej wytwórni:
+ Bardzo udana produkcja
+ I klimat przez nią budowany
+ Dobre gościnne występy
+ Niezłe refreny
"Kochanie, wyniosę śmieci!":
- idiotyczna konstrukcja piosenek
- całkowicie spartaczony potencjał raperski Drake'a
- irytujące wokale zamiast rapu
- regres w stosunku do "Thank Me Later"
- brak Jaya
- spore, spore rozczarowanie
Mariaż rapu z rnb ogólnie zwykle wypada gorzej niż te z popem, pop-rockiem, funkiem, electro nawet. Numery nagrywane dla kobiet w bardziej parnej, pościelowej stylistyce to bardzo często najgorsze ścierwo, jakie można znaleźć na danej płycie, zapytajcie choćby Twistę.
A jak MC sam siada okrakiem na płocie nie potrafiąc się zdecydować, czy woli jęczeć, czy rapować, to może nie być dla niego z takiego postawienia sprawy powrotu.
Ok, inni wracali, ale gdzie sympatycznemu skądinąd Kanadyjczykowi do LL Cool J'a czy Big Daddy Kane'a...
Ktoś powinien wpoić Drejkowi proste rudymenty nagrywania mocnej, mainstreamowej muzyki. Ktoś powinien powiedzieć, że 13-latki nie będą wiecznie 13-latkami, a nowe ich pokolenia będą miały nowych idoli.
Ludzie tacy jak ja chcą legalnie zakupić płytę rapera, a nie odkrywać, że oto atakuje mnie Ne-Yo albo Lloyd. Czekałem tylko, aż Drake zacznie bełktować coś w stylu "Jor bjutifuuuul, jor bjutiful, dats tru"...
Męska społeczność słuchaczy rapu może się martwić, straciła właśnie kolejnego prawdziwego samca, jak żałujesz Anny Grodzkiej, to masz kolejny powód do trosk.
Czuję się też trochę oszukany, zwłaszcza biorąc pod uwagę featuringi, na których Drake naprawdę solidnie cisnął.
"Thank Me Later" stoi na mojej półce, choć zrecenzowałem ją raczej dość chłodno. Nowy album Kanadyjczyka nie zasługuje na moje, i twoje także pieniądze, jeśli oceniasz swój gust na zbieżny z moim na co najmniej 50%.
Jest taka, skądinąd zacna, gra na Playstation 3 o tytule "Uncharted 3: Oszustwo Drake'a".
"Take Care" to prawdopodobnie największe oszustwo, jakie Drake z naszego podwórka kiedykolwiek popełnił.
Oby ostatnie.