niedziela, 29 maja 2011

Gil Scott-Heron- Pieces Of A Man [April 1971]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat

Okres przedwakacyjny to niejako ogórkowy sezon, jeśli chodzi o premiery płytowe, toteż wybaczcie, że nie pojawia się tu ostatnio wiele. Wybitnych płyt do recenzowania coś ostatnio mało, zastanawiałem się nad Blue Scholars, ale komu by się to chciało czytać?
Zapewne zostawiłbym was pastuchy, w związku z tym, bez kolejnego wpisu na tygodniowy okres mojego urlopu. Stała się jednak rzecz ważna, a zarazem smutna. Rzecz, o której każdy fan rapu powinien wiedzieć. Na tyle ważna, by złamać tradycję tego bloga polegającą na recenzowaniu nowości.


27 maja odszedł Gil Scott-Heron, postać nieco już zapomniana, ale dla rapmuzyki niezwykle istotna.
Ten urodzony w 1949 roku muzyk, artysta, i poniekąd myśliciel, przyczynił się do powstania, ubrania w ideę, wyodrębnienia nurtu afrocentrycznego w muzyce. Co ów nurt oznaczał dla hip hopu, nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać...


Ale ja nie wię, co to za gil znowu, taki z nosa?


...
No tak, załóżmy więc, że jesteś przygłupem słuchającym durnego polskiego "rapu".
Zabiorę cię więc matole w podróż do bajkowego 1971, w którym to roku kobiety były piękne, drogi proste i równe, a politycy uczciwi.
W tym to roku Gil Scott-Heron, mający już za sobą bardzo udany debiut "Small Talk at 125th and Lenox", również ładnie plasujący się wśród dokonań mających wpływ na powstanie rapu, wypuszcza swój drugi album, znane już z tytułu "Pieces Of A Man". Na tym to cedeku ówczesny przeciętny murzyniec mógł znaleźć całkiem sporo przemyśleń dotyczących codziennego życia innego, bardziej znanego murzyńca.
Do głębi prezentowanej przez poetę Eldokę czy Syntezator Iwonę znanego też jako Reno może i daleko trochę mu było, niemniej odnotowany został ten album jako jedna z najważniejszych podwalin pod to, co potem robił Jay-Z, Nas, 2Pac, Biggie, a zwłaszcza Public Enemy czy KRS-One.
Nie jest to może bezpośredni, idealny przykład schematu ojciec-naśladowca, w końcu poza jednym kawałkiem w formie spoken-word, reszta jest tu śpiewana, funkowo-jazzowa, to niemniej ten jeden kawałek, kultowy już dziś "The Revolution Will Not Be Televised", należy umieścić jako jeden z najbardziej interesujących, najbardziej wyrazistych i szczerych wyznań afroncentryzmu ery przedrapowej.
Kto wie, może bez tego Barrack nie byłby dziś prezydentem USA?
Nie zaryzykowałbym może stwierdzenia, że bez Gila Scotta tacy ludzie jak Nas czy Jay zamiast za majka chwyciliby za mopa czy kierownicę tira, bo rap jako zjawisko rozwijał się także niezależnie od tej niezadowolonej części czarnej społeczności.
Grandmaster Flash czy Run-D.M.C. i tak by swoje zrobili, niezależnie od tego, czy Malcolm X by im tego zakazał.
"The Revolution Will Not Be Televised" jest jednak tak bardzo rapowa, tak bardzo anty systemowa, że można określić jako jedną z cegiełek, która stworzyła zwarty, kolorowy i zróżnicowany mur, który zwie się rapem.
Dlatego właśnie Heron powinien być ci znany, nawet jeśli jesteś niedzielnym słuchaczem, nawet jeśli wg ciebie rap zaczął się od Liroya.

No dobra, pierdu pierdu, a recenzja dalej niepełna?
Pewnie czekasz obciachowcu w okularach i swetrze na jakąś muzyczną wiwisekcję.
Ciężko będzie napisać coś nowego w kwestii płyty, która wyszła prawie 40 lat temu, ale postaram się zaprezentować wam jej jasne strony.

9 września 1971– ukazał się album Imagine Johna Lennona.

Jasnych stron na tej płycie może trochę mniej niż pesymizmu, ale klimatycznie jakoś jednak każe ten cd uwierzyć w przyszłość, w tęczę, w słoneczko i takie tam.
Ok, pierwszy song traktuje o dość mrocznych kwestiach przeżyć czarnoskórych w tamtych latach, ale nie jest chyba najbardziej przekonującym trackiem.
Wydarzenia, które opisuje, są już dawno przebrzmiałe i większość ludzi bez google nie będzie wiedziała, co to "The Beverly Hillbillies", ale czy samo hasło się zestarzało? Do rozważenia w zakresie każdego z was.
Bardziej przekonująco uderza w nas "Home Is Where The Hatred Is", w którym Heron opisuje realistycznie to, co pamięta z domu, powody, dla których nie ma ochoty powracać właśnie w to miejsce, które, rozumując logicznie, powinno akurat być przystanią, do której każdy chce wrócić. Ale nie tym razem, dom kojarzy się z narkotykami, traumą. Ile tu aluzji, wspomnień, autentycznego bólu, nawet dziś potrafi to zainteresować.
Tak samo "A Sign Of The Ages", akcentujące trochę bardziej pesymistyczną naturę Herona (jakoś pisać o nim per "Gil" mi dziwnie, sorry):

The questions can't be answered
You're always haunted by the past
The world's full of children
Who grew up too fast


by zakończyć:

But there ain't no peace on Earth, man
Maybe peace when you die, yeah


Twój ulubiony emoraper pewnie słuchał tego właśnie kawałka.
"The Needle's Eye" to z kolei kolejny społeczny komentarz, wypominający rządowi, światu i ogólnej niesprawiedliwości m.in. to, że dzieciaki głodne, a kasa na wojny jest. Ludzie z kolei są przytłoczeni, apatyczni, nie wyrażają swoich uczuć jak należy.
Nie zestarzał się ten przekaz, te problemy, nawet jeśli czarni mają dziś już inną pozycję niż w 1971, to pewne aspekty życia na naszym globie się nie zmieniają. Słuchając Herona nawet dziś możesz identyfikować się z jego linijkami, o ile oczywiście masz taką potrzebę. Ja jestem zwolennikiem raczej zdystansowanego podchodzenia do każdego słowa śpiewanego/pisanego/rapowanego.
Ale Chuck D, Immortal Technique czy M1 na pewno nie są. Tym bardziej ukłon dla Herona.
Cd nie wyciska łez, ale każe się zastanowić nad światem, nad społeczeństwem, nad samym sobą. Bez wątpienia jest to płyta dla dorosłych, ukształtowanych już ludzi, mających na tyle wyrobiony światopogląd, że nie jest dla nich trudne opowiedzenie się po jednej ze stron barykady.
Drugie oblicze tej płyty to tracki bardziej pozytywne, sugerujące, że może jednak coś dobrego czeka nas na tym padole.
"Save The Children" wysuwa roszczenie, byśmy żywili, chronili i dbali o dzieciory, które to jakoby mają być przyszłością. Tak, te same bachory, które dziś narzekają, że muszą pracować na twoją emeryturę, te same, które za 10 lat będą robić burdy na stadionach i nagrywać na komórkę gwałt na koleżance.
Ma prawo jednak Heron do swojego zdania na ten temat, nie?
Idziemy dalej, "When You Are Who You Are" to track o kobiecie, pewnego rodzaju apel. Wyobraź sobie, że twoja dziewczyna, nieważne, czy ta z redtube, czy z reala, bardzo stara się ci zaimponować. Hehe, to samo w sobie jest zaskoczeniem, w końcu kto by chciał zaimponować takiemu durnemu tłuściochowi jak ty, i po co. Ale załóżmy tak. Scott-Heron wykłada otóż takiej damie, że rzekomo jest piękna taką, jaką jest, że nie musi się zmieniać, udawać, świrować kogoś innego, niż w istocie jest. Jakby w tamtych latach modne były operacje powiększenia cycków, też by pewnie szacowny artysta coś o tym napomknął. Wiem ziom, że już jesteś w domu pana i ruchasz dobre anielice/hurysy (nie chciało mi się sprawdzać wyznania Herona w necie) ale jak się obudzisz obok takiego ogra, który jeszcze wczoraj wyglądał olśniewająco, to czasem musisz jej wręcz rzucić w twarz- IDŹ SIĘ KURWA DOPROWADŹ DO PORZĄDKU. Dlatego tematykę odnotujemy, choć nie do końca może ją popieramy.
Jako ostatni do tablicy wywołany zostanie "I Think I'll Call It A Morning".
Tu mamy już rozkminy na wyższym poziomie, w tym pewnego rodzaju zapewnienie:

And I know there is no sense in crying
I know there ain't no sense in crying

Obietnica korzystania z życia, wzorowania się na ptakach, pokazanych jako ideał wolności, nastraja trochę bardziej optymistycznie.
Cd co prawda kończy się trochę mniej radosnym "The Prisoner", ale Heron nie zostawia słuchacza zdołowanego.
Tekstowo ta płyta nie jest zorientowana na słuchacza, który słucha muzyki dla muzyki. Tak samo, jak słuchasz rapu, bo bity są fajne, a "o tekstach napiszę później" (mój ulubiony cytat z forum SLG), to możesz nie zrozumieć znaczenia "Pieces Of A Man" dla współczesnej muzy.


15 listopada 1971– firma Intel wypuściła pierwszy na świecie mikroprocesor Intel 4004.
Osobna kwestia to warstwa muzyczna. Cóż, to nie jest rapowa płyta, więc nie wystarczy tu ocenić, czy wycięty sampel jest dobry, i czy pętla nie denerwuje.
Wkraczamy tu na trochę wyższy poziom, laikom pewnie nieznane jest nazwisko Huberta Lawsa (nie bójcie się, mi też), Bernarda Purdie czy Briana Jacksona (który także pomagał pisać niektóre teksty). A takie nazwiska, istotne w historii instrumentów, które obsługiwali, się tu pojawiają.
"The Revolution Will Not Be Televised" może służyć swoją surowością jako kolejny przykład tego, jak się będzie kiedyś robić podkłady w rapie.
Pozostałe tracki są żywsze, niekiedy szybkie, intensywne (np. "Lady Day and John Coltrane") funkowe i jazzujące w fajny, budujący sposób, inne wolniejsze, spokojniejsze, prawie soulowe("I Think I'll Call It A Morning").
Luźna, nieograniczana żadnymi ramami sztuka wykonywana przez instrumentalistów została zresztą doceniona przez krytyków, chwalona za niesztampowe i free-jazzowe wycieczki.
Na pewno muzycznie album nie był na tyle przełomowy, jak w kwestii tekstów, ale jest naprawdę perfekcyjnie wykonany.
Mi w pamięć najbardziej zapadły te momenty, w których Laws wchodzi z fletem ("Or Down You Fall") i saksofonem ("When You Are Who You Are").
Zróżnicowanie aranżacyjne sprawia, że płyta jest dobra zarówno do rozmyślań w fotelu, jak i letnich wypadów w plener.
Nie wiem, czy to funk jest tak uniwersalny, czy po prostu ludzie dobrani przez Herona tak dobrze spełnili swoje zadanie. Zapewne i jedno, i drugie.

20 grudnia 1971– powstała organizacja Lekarze bez Granic.

Nie ma się co ośmieszać w kwestii wyliczania plusów i minusów.
"Pieces Of A Man" jest klasykiem i jedną z tych nierapowych płyt, którą musisz znać, nawet jeśli nie ciągnie cię do innych gatunków.
Po co się potem wstydzić w towarzystwie, że nie znasz tego a tego urywka z jednego z pierwszych spoken-wordów.
Oczywiście wiemy, że debiut Herona był jeszcze bardziej spoken-wordowy, a "Winter In America" jeszcze bardziej doceniony przez krytyków, ale "Pieces Of A Man" to jasno świecąca gwiazda na nieboskłonie wielkich, zapomnianych już dokonań praojców rapu.
Także należy się chyba:
Dzięki Ci, Gil.
R.I.P.



wtorek, 10 maja 2011

Tyler, The Creator- Goblin [May 10, 2011]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat

Każdy ma w życiu ambicje. Jeden chce być najmądrzejszym filozofem wśród bezrobotnych, których szeregi filozofowie zwykle zasilają, drugi marzy o tym, by jego zdanie na forum internetowym znaczyło najwięcej, inny z kolei chce jak najmocniej rzucić w policjanta stadionowym krzesełkiem, by nakoksowani kumple goryle uznali go za durnia alfa. W muzyce pełno jest takich ambicjonalnych popaprańców, często zresztą mających problemy z własną psychiką (choćby Kool Keith), którzy mają całą masę ambicji. A że zwykle się nie udaje? Ale walczyli chociaż. Jedni chcą nagrać płytę najmądrzejszą, inni najbangerowszą, inni z kolei najtruskulowszą. Czapki z głów dla wszystkich. Dziś doszła jednak nowa kategoria, dość niespodziewana, ale chyba jednak nieunikniona. Oto przed wami raper, który chciał nagrać płytę najgorszą.
Witajcie w piekle.


1 krąg piekła, nieochrzczeni
Rezydent:

Doprawdy, nie wiem, co Dante chce od Homera, i czemu go umieszcza w piekle.

No ok, może nie będzie o chrzczeniu, ale coś tam o narodzinach będzie, co prawda odpychające porównanie, ale co tam.
Tyler to idealny przykład tego, jak napięcie przedpremierowe, promocja, hype, rozgłos na forach internetowych potrafi człowiekowi zaszkodzić.
Jest to dość charakterystyczny, ale jednak wtórny, nudny i nieimponujący raper.
Dziwię się tym wszystkim "zszokowanym" gimbusom, którzy nie mogą dowierzyć, jak kontrowersyjny Tyler jest. Dla mnie, po wysłuchaniu tego cd, Creator to taka niedorobiona, nie do końca może przepoczwarzona, obdarowana niedorozwojem i zapętlona larwa jakiegoś pasożyta, którego mógłby wydalić w chwili słabości odbytem Marshall Mathers. Jakbyś wziął patyk, pogrzebał solidnie, oddzielił te bardziej żywotne żyjątka i sięgnął po najbardziej paskudny mikroorganizm, wtedy może, po tygodniowym dojrzewaniu w słońcu, parokrotnym wywróceniu na podłogę słoika przez lekkomyślną Hailie, mógłby wykluć się Tyler (tyle w kwestii porównywania go do Eminema).
Skoro tak rodzi się legenda, skoro on ma być przyszłością rapu, to ja proszę wskazać, które drzwi prowadzą do black metalu.

2 krąg piekła, zboki
Rezydenci:

Franceska da Rimini i Paolo Malatesta.

Tyler marzy, by zaruchać. Tyler marzy, by kobieta mu zrobiła pałę.
Tyler rapuje o tym iście po neandertalsku, zanudzając człowieka po trzecim takim wersie. Zero luzu i hustlerskiej otoczki, którą ma choćby Too Short, czy autentyczności wizerunku kobieciarza, jak u LL Cool J'a. Oczywiście przyjmuję do wiadomości, że Tyler robi to z, nomen omen, pozycji trochę zdystansowanej, że serio siedzi przed TV i wali gruchę (jak tam nawinął w którymś numerze), że chodziło raczej o disrespect i przedmiotowe, ironiczne traktowanie lasek. Niestety, jak porównać tę chujnię do tego, co zaprezentowali Kool Keith i Tim Dog, czy G Rap i Dj Polo, to nie jest dobrze.
"Boppin Bitch" to jeden z gorszych syfów, które miałem okazję usłyszeć. A miałem okazję usłyszeć sporo. Porównajcie to sobie choćby do kanonicznego w tej dziedzinie "Talk Like Sex" wspomnianych G Rapa i Polo. Ten drugi to do dziś przebanger, ten pierwszy chcesz wyłączyć, zanim się zacznie (hehe, ohoho).
Najprawdziwszy as z asów na tej płycie, czyli "Bitch Suck Dick", to piękne przedstawienie. Horrendalnie wkurwiający bit (Ice Cube, sorry za hejty w stronę "She Couldn't Make It On Her Own", to naprawdę piękny podkład w porównaniu z tym), prostacki, silący się na luz, charyzmę i obycie w podgatunku rapu okołokurewskiego, z apogeum paskudztwa w refrenie, w którym pętla z podkładu i wykonanie wokalne refrenu zachęca cię do skoku przez okno. Takie coś nie miało prawa pojawić się na żadnej legalnej płycie.
Sporo Tyler o kobietach rapuje, dużo o ruchaniu, ale nic z tego nie wynika. Nudziarz raczej z niego jest w tej kwestii. Do takich tekstów potrzeba przede wszystkim autentycznych doznań seksualnych chyba, by brzmieć znośnie.
Tyler brzmi nieznośnie, wnioski sami wyciągnijcie.

3 krąg, obżartusy i pijusy
Rezydent:

Sorry Pun, i tak byłeś wielki, to znaczy... no wiesz.

Nie ma umiaru Tyler w powtarzaniu, jak to go teraz wszyscy cenią, a jak on ma to w dupie. Średnio 3 razy na jeden track, oczywiście ten, który nie katuje nas jego wizjami ruchania. Kanye, Gza, Wiz Khalifa, telewizja, radio, twitter i cały internet- im wszystkim główny aktor tej sztuki klaruje, że ma ich w dupie, i że Wolfgang także ma ich tam. Na wszelki wypadek powtarza to 1500 razy, by zrozumieli w końcu.
Ja zrozumiałem za pierwszym.

4 krąg, skąpcy i rozrzutnicy
Rezydent: Sknerus

Żaden raper nie ma jego swaggeru i skarbca


Własnoręczne robienie sobie bitów to ryzykowne przedsięwzięcie, o ile nie nazywasz się KRS-One, Diamond czy Rakim. Można się na tym ostro przejechać.
Pusty śmiech mnie ogarnia, jak słyszę, że bity Tylera to efekt inspiracji Neptunesami. No żesz błagam... bity Neptunes dają się słuchać, nie są zbieraniną dźwięków, tworzą imponującą całość. Nigdy nie ma się wrażenia, że coś zostało zrobione na "odwal się". Chcecie powiedzieć, że "Goblin" to spadkobierca "Clones"?
Aha, czy raczej haha. Praktycznie żaden podkład nie jest tu dobry, są tylko znośne. Serio ktoś się takim syfem jara?
Chyba lepiej jednak nie sępić, i załatwić sobie kogoś, kto umie robić podkłady.
To nie jest minimalizm, to jest prostackość. Dobry minimalizm był ostatnio u E-40.
Tu go nie stwierdziłem.

Gładko przejdziemy do 7 kręgu, bo nie wiem, czy chciałoby mi
się tyle pisać, a wam tyle czytać.

7 krąg, m.in. samobójcy
Śp. Mag Magik Łuszcz

Skoczył, byś ty nie musiał, jak Chrystus


Samobójem okropnym są te długie tracki, niby rozliczeniowe z własnym życiem, hejterami, rodziną, światem. Zazwyczaj takie tracki są najlepsze na płycie, tutaj są za długie, i nudzą już pod koniec.
Samobójem są ci wszyscy nołnejmiarscy goście, którzy rapować nie "umią", flow nie mają, charyzmy zero, ksywek nie zapamiętasz, bo po co. Można ich zbyć wzruszeniem ramion, tak samo zresztą jak warstwę tekstową.
Lyricsy to zbieranina czerstwych panczy:

Rape a pregnant bitch and tell my friends I had a threesome

(no nigga please nooooooo), ale, myśl niekurwskończona, także nudnych historii "Her", takie sobie przechwałki jak singlowy "Yonkers" czy "Tron Cat" czy dość męczące życiowe rozkminy Tylera, jak choćby "Window" czy "Golden". Wiem, że fani znajdują tu mnóstwo superlinijek, np. o tym, że dalej mieszka u babci, co przecież stawia go na szczycie artystów z kontrowersyjnymi wyznaniami, ale sorry, ja niczego ciekawego tu nie znalazłem.
Samobójem jest dawania takiego nudnego tasiemca na sam początek płyty, tytułowy "Goblin" nie nastroi cię optymistycznie do dalszego odsłuchu.
Samobójem jest wreszcie uderzające prostactwo tekstowe, i to od człowieka, który ma ponoć stanowić o przyszłości tej muzyki. Tyler gorzej rapuje o celebrytach niż Eminem, gorzej się wkurwia niż Immortal Technique czy Canibus, gorzej rapuje o dziwkach od Wiza czy Shorta, w każdej dziedzinie jest raczej odtwórcą, nie zauważyłem, by tworzył tu jakąś nową jakość.

8 krąg, m.in. pochlebcy
Mariusz Błaszczak

Prezes powiedział "ty chuju"? Wyrwano to z kontekstu!


To do was przygłupy jest, apostrofa. Narobiliście temu nudziarzowi reklamy, hajpu, sprawiliście, że straciłem bezpowrotnie kilkadziesiąt minut, które mogłem poświęcić na coś, co jest ciekawsze niż "Goblin", np. drapanie się pogrzebaczem po dupie.
Po co było tak się orgiastycznie tym cieszyć? Jakbyście dali temu albumowi tyle szacunki i uwagi, na ile zasługuje, to nie musielibyście teraz tego czytać.

Małe podsumowanie:

Czyli co Tyler zrobił jedynie źle:
+ 2 nawet znośne kawałki
+ ma jakiś tam swój charakterystyczny styl


Czyli co Tyler zrobił fatalnie:
- PODKŁADY
- nuda
- toporne wykonanie
- żenujący goście


9 krąg, m.in. ci, którzy zawiedli zaufanie swych gości
Tyler, The Creator

O jaki jestem w chuj zły i kontrower-kurwa-syjny!


Gości, czyli oczywiście nas, słuchaczy.
Ja wiem, że "Bitch Suck Dick" to parodia mainstreamowego rapu, że sporo rzeczy tutaj jest z przymrużeniem oka, ale czemu mrużyć musimy także uszy słuchając kakofonii, która uderza z prawie każdego tracka?

Dlaczego mam się katować płytą wybitnie nieudaną tylko dlatego, że hipsterzy się tym całym fenomenem Tylera masturbują?
Płyta prezentuje antymuzykę, antyrozrywkę, jest alternatywą dla dobrego rapu (najlepszy dowód, że alternatywa nie zawsze jest dobrą rzeczą).
Doprawdy nie wiem, komu ten cd polecić.
Chcesz chorych, odchyłowych klimatów- sprawdź Slaine'a czy Killah Priesta.
Chcesz dobrych patentów na pastisz rapu- ostatnia płyta PackFM'a.
Chcesz dobrej muzyki- sprawdź wszystko inne.

Alternatywny rap może być piękny, nie psuj sobie jego obrazu tym gniotem.

poniedziałek, 2 maja 2011

Beastie Boys- Hot Sauce Committee Part Two [May 3, 2011]


Ocena:



Liryka

Muzyka

Klimat

Z każdym dniem przybywa osób, które mogą mnie pocałować w dupę, odejść bez słowa, i nawet się tym nie przejmę zbytnio. Z każdym rokiem przybywa też wydarzeń, które mnie omijają, i te uniki to świadomy wybór. Nie wiem, jak przebiegł ślub królewski, nie wiem, jak przebiegła beatyfikacja, z rozbawieniem odnotowałem fakt, że wreszcie dopadli starego człowieka, który terrorystą jest/był już tylko z nazwy.
Robię się obojętny na durne, napompowane hajpem wydarzenia z TVN24. Jedno wydarzenie jednak mnie ucieszyło na tyle, że warte jest to odnotowania na tym blogu. Premiera nowej płyty Beastie Boys to niezmiennie okazja do przypomnienia sobie, jak niesamowici i charakterystyczni panowie są, i to pomimo zaawansowanego wieku. Sam Jahwe pewnie im dał tyle powera.
Jest więc jedna rzecz, dla której warto żyć, nie, nie hip hop przygłupie, one more time- jest jedna rzecz, dla której warto żyć, czarno-biały świat Andrzeja Budy, i nie zmienia się nic!



Oto on, sam wielki AB we flaneli patriotycznej


To znaczy zapewne nie zmieniło się nic, bo ludzie się nie zmieniają. Andrzej Buda, światowej sławy felietonista, autor kilku książek o muzyce, także hip hopie, na pewno nie podziela mojej radości z premiery "Hot Sauce Committee Part Two".
Nie tak dawno przecież ten szacowny pan stwierdził, że Beastie Boys to gwiazda jednego utworu, którym udało się, bo lansowali się na trasie koncertowej Madonny.
Ma pewną swobodę, nie każdy fundamentalista prawicowy ma możliwość, i odwagę, by się określać jako tak zdecydowany przeciwnik Żydów. Jakby kojarzył go ktoś poza środowiskiem, miałby kłopoty pewnie z tysiącem organizacji zajmujących się tematyką, wszak to naród mocno wyczulony na tym punkcie.
Dla ciekawych poglądów Andrew Budy- http://www.hip-hop.pl/forum/projector.php?forum=4&thread=11451090231806
Nick Budy w temacie- duhh

Mam jednakże podstawy, by twierdzić, że nawet PrzePolak Buda miałby powody, by nowym wydawnictwem od chłopaków się jarać. No, ale po kolei.


Albowiem błogosławiony A. Buda powiedział:
"A fakt, że Beasty Boys są Żydami miał ogromne znaczenie dla komercjalizacji hip-hopu. Bo gdy Russell Simmons zakładał Def Jam, musiał mieć dystrybutora."

Prawdą, której niektórzy nie chcą zaakceptować, jest taka, że na świecie są trzy rodzaje raperów:
1 rodzaj- raperzy wybitni
2 rodzaj- raperzy charakterystyczni
3 rodzaj- raperzy nijacy, średni, marni, miałcy, mierni.
Po (to tylko taki przyimek, nie chodzi, panie Andrzeju, o pewną partię niepolską, ukrywającą prawdę o mgle Putina) lekturze tego bloga dobrze wiecie, kogo zaliczam do pierwszej kategorii, nie wiecie, kogo zaliczam do trzeciej (choć wpis poprzedni powinien wam coś chyba zasugerować), a teraz zaspokoję waszą ciekawość i oznajmię bezwstydnie, kto wg mnie znajduje się w drugiej.
Tak, o kurde, skąd wiedziałeś?
Chłopaki z żydowskiego trio (jak odliczymy Mixmastera) to przykład wykonawców, którzy się nie starzeją. Niewielu dinozaurów w rapie tak ma, KRS-One się zbiesił, LL Cool J spedalił, Kool G Rap rozleniwił, a Big L umarł (hehe, o, to było żałosne).
Co ciekawe, nie zawdzięczają tego w żadnym wypadku jakimś olśniewającym patentom na teksty czy nieziemskim konceptom. Panowie mają punkowy rodowód, ich teksty to więc, zwłaszcza na początku twórczości, plątanina wykrzyczanych, pijackich i szalonych wygibasów lirycznych, które nijak miały się do któregokolwiek z obowiązujących wówczas nurtów.
To dość ważne, że panowie pokazują, że czasem naprawdę pasja, chęci, dobra zabawa przy tworzeniu to wystarczający składnik tego, co ma prawo nosić dumną nazwę dobrej muzyki. Jakby do domu zapukali mi panowie z pejsami, i stwierdzili, że ten dom należał do nich przed wojną, toteż go zajmują, to bym się zgodził przez wzgląd właśnie na panów z BB. To znaczy twój dom bym oddał im durniu.
"To The 5 Boroughs", poprzedni cd Beastiesów, był naprawdę świetny. Nowy album kontynuuje tradycyjną już tendencję panów do poszerzania dyskografii dobrymi, równymi płytami.


Albowiem błogosławiony A. Buda powiedział:
"To nie moja wina, że Beasty Boys nie mają poważania wśród czarnych raperów (Def Jam wyrzucił ich ze swoich szeregów za ksenofobiczne teksty), a statystyki listy singli Billboardu wskazują, że mieli tylko 1 hit."

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że lirycznie ta płyta nie jest wielka. Jak słuchałeś poprzednich płyt chłopaków, to wiesz, czego się spodziewać. Na zmianę wysoki głos z niskim, szybkie flow, i fajny, róbtacochcetowy klimat. Na warstwę tekstową składa się głównie braggadocio w charakterystycznym dla nich stylu. Sporo tu pokrzykiwania, które kojarzą się raczej z młodzieniaszkami, np. "Say It", będące moim faworytem na płycie, które wskazuje na ulubiony stan wskazujący i korzenie hc/punk grupy. Przywołuje oczywiście też skojarzenie z największym hitem, z którego znamy BB, oczywiście "Fight For Your Right" z debiutanckiej płyty. Czyżby mama dalej mówiła "NIE!"?
Przez to całe wokalne zamieszanie, energiczne zwrotki MC A czy Mike'a D, żywe, kolorowe tło, człowiek zapomina o tym, że panowie nie wymyślili niczego nowego od 1992 roku. Nie zwraca się uwagi na betonowe czasem pancze (mam flow jak woda w twojej toalecie), na to, że nie ma tu niczego interesującego, intrygującego czy nawet choć trochę zaskakującego.
Prawda jest taka, że nigdy tego nie było, a ludzie i tak z utęsknieniem czekali na kolejne projekty. Dlaczego? No właśnie, powrócimy tu do rozgraniczenia na 3 kategorie raperów. Nikt o zdrowych zmysłach i zdrowym słuchu nigdy nie pomyli żadnego z raperów z Beastie Boys z kimkolwiek innym. Jak Mc A wchodzi na majka, to nawet Kula wymięka. Nawet nie jest ważne, czy panowie uprawiają swoje szalone bragga, czy uderzają w lżejsze, bardziej życiowe tony, jak na "Don't Play No Game That I Can't Win", brzmią niepowtarzalnie.
Po raz kolejny można tu, empirycznie zresztą, przekonać się, że spontaniczność i luz to w dalszym ciągu równie dobra, albo i lepsza, recepta na dobry rap niż wydumane i przekombinowane piramidy myśli i techniki, którymi raczą nas truskulowcy.
Choć nie uwierzysz panom na słowo, że są panami mikrofonu, i że zjadają MC's jednym wersem, to z przyjemnością pozwolisz sobie to przekazać, bo przekazywanie to jest to, w czym Beastie Boys nie mają sobie równych.
Słychać tu takie oldskulowe rapowanie dla zabawy, sportu, coś, czego dziś, w czasach przerostu formy nad treścią, nie ma dziś specjalnie dużo.
Zapewniam was, wielu raperów z tysiącem wielokrotnych na linijkę chętnie oddaliby połowę swojej nudnej dyskografii za promil tego powera, który pulsuje w żyłach szaleńców z NYC. Nawet jeśli jest to power koszerny.
W skrócie- na plus energia, żywiołowość, pasja, na minus- teksty jako całość.
Ale, będąc zupełnie szczerym, nikt normalny nie spodziewał się rewolucji tekstowej.
Ja dostałem to, czego oczekiwałem, można kręcić nosem, jak się dostanie pod nos kotlet mielony, młodą kapustę i młode ziemniaki, że ty akurat wolałbyś przychlaście jebany jednak kalafior, ale zdrowa część populacji przyjmie takie dictum, pewne prawidła z otwartymi ramionami.


Albowiem błogosławiony A. Buda powiedział:
"Do tego brak uznania w hiphopowej prasie i czarnym hiphopowym środowisku. Beasty Boys doskonale spełnili te warunki. Zaczynali od punka, zmienili styl na rap, bo fani w listach nazywali ich marną kopią Minor Threat. Aby wylansować się, odbyli trasę z Madonną i dzięki temu ich debiutancki album osiągnął kilkumilionowy nakład."

Każdy, kto kojarzy jeden album od Beastie Boys, wie, że tym, co tworzy magię tego zespołu, jest niesamowita warstwa muzyczna. No i to, że są Żydami, i choć jako Polak patriota potępiam używanie krwi katolickich niemowlaków do wyrobu tej ich macy, to muszę przyznać, że za każdym razem oprawa muzyczna do ich płyt była wyjątkowa, wciągająca, kolorowa, żywiołowa i zapadająca w pamięć.
Takie muzyczne kolaże sprawdzały się w tym gatunku praktycznie zawsze, pokazywały, że nie musi być koniecznie sampel z Jamesa Browna albo innego tam jazzamana, żeby było mimo wszystko hip hopowo.
Wypada więc dodać- sprzeciw Beastie Boys wobec muzycznej sztampy ma tu ciąg dalszy.
Naliczysz tu całkiem sporo odhaczonych gatunków, to fajnie, że panowie nie zabawili się w swoich przyjaciół w wierze, i nie postanowili sobie, że za wszelką cenę zbudują sobie swój własny Izrael, osadzając i zamykając się sztucznie w jakimś przedziale muzycznym, tym bardziej, że sąsiedzi byliby równie agresywni, co ci realni, no i ciężko by było udowodnić, że nagrywa się lepszy dance rap od Wiza czy uliczny od Nasa.
Mamy tu zarówno ostrzejsze, hardcorowe wygrane na gitarach kocury jak "Say It" czy "Lee Majors Come Again", uciekające w stronę bardziej psychodelicznych rockowych brzmień, singlowe "Too Many Rappers", czy też zaskakujące na tle ciężkich raczej, dusznych sąsiadów, reaggowe-radosne "Don't Play No Game That I Can't Win" (wielki plus za ładną trąbkę na końcu), czy też elektro-rockowe "OK" kojarzące się z Gorillaz. Funkowo pogrywa piękny instrumentalny przerywnik "Multilateral Nuclear Disarmament" (tak powinien brzmieć nowy "Quik's Groove"), a chaotycznie, bez ładu i składu, i trochę denerwująco "Tadlocks Glasses". To jedyny zresztą zgrzyt na tej płycie, cała reszta jest wyprodukowana w sposób przemyślany, ciekawy, nieszablonowy, a jednocześnie nie jest "ę ą" i nie łechce uszu purystów, studentów w swetrach chcących od rapu alternatywy, nudy i nieprzystępności.
Wychodzi na to, że gitara elektryczna, sampler i czasem jakiś synth to dalej dobry przepis na zacną muzyczną oprawę płyty. Tak samo jak w 1992, tak i w 2011.
Album ogólnie utrzymany jest raczej w ciężkim, dusznym, czasem klaustrofobicznym klimacie, podkłady w większości są żywe, ale na swój sposób mroczne.
Ciężko mi stwierdzić, czy partie gitarowe to sample, czy grane na żywo solówki, trzeba będzie z tym poczekać, aż płyta będzie dostępna w Polsce.
Nie jestem znawcą szarpania drutów, więc może nie będę się wypowiadał o tym, czy są dobre technicznie, ale muszę przyznać, że tak dobrych gitar w tym roku na żadnej rapowej płycie nie słyszałem, no, Travis Barker w sumie tez fajnie młócił (to znaczy nie on, sami rozumiecie nie).


Albowiem błogosławiony A. Buda powiedział:
"Oskarżenie o "antysemityzm" jest w gruncie rzeczy próbą unicestwienia dyskusji na istotne tematy. Celuje w tym płytka, kosmopolityczna ideologia globalistycznej "wieży Babel w budowie", zwana polityczną poprawnością z jej mglistymi hasłami walki z "rasizmem", "antysemityzmem", homofobią, itp."

Nie jest dla nikogo zaskoczeniem, że gości na płycie, poza Nasem, brak. Nie są oni potrzebni w sytuacji, gdy zespół składa się z 3 osób.
Sam Nasir zresztą chyba też nie jest tu konieczny, panowie go zjadają swoją energią, ale dobrze, że chociaż próbuje nadrabiać.
Warto wspomnieć o rzeczy, która zawsze panów wyróżniała, czyli refrenach. Mając doświadczenie w gatunkach bardziej melodyjnych niż rap, nie da rady chyba tego aspektu spieprzyć. Przyjemnie się tego słucha, wielu raperów, muszących zatrudniać jakichś tam śpiewaków rnb na refreny, może im tego zazdrościć.
Nie ma tu żadnej niekonsekwencji, żadnej sztampy, wiochy, żadnego "ale co to?"- ich muzyka jest bardziej konsekwentna niż oni sami, w końcu MC A mimo bycia Żydem wyznaje buddyzm.


Czas chyba w takim razie na małe podsumowanie:

Andrzej Buda z Cyklonem B w Hajfie:
+ Piękna warstwa muzyczna
+ Fajna forma panów, dobre flow, głos, dykcja, humor, luz
+ Ciekawy, ciężki klimat, przetykany lżejszymi akcentami
+ Sporo gatunków muzycznych przerobionych
+ Każdemu się spodoba


Michnik wyśmiewający patriotów:
- tekstowo nic wielkiego
- jeden fatalny bit


Albowiem błogosławiony A. Buda powiedział:
"Wiesz, mam nadzieję, że Roman Giertych jako szef MEN odkręci lewacką propagandę, że poglądy narodowe i patriotyzm = faszyzm."

W nadziejach na 2011 wymieniłem ten album jako coś, na co warto czekać. Nie zawiodłem się, Beastie Boys to dalej mocna marka, gwarancja dobrej zabawy.
Pierwsi biali raperzy w rapgrze są w dalszym ciągu przebojowi, świeży i przyjaźni dla każdego ucha. Uniwersalność to dość istotna cecha, nie sądzicie?
Może czas więc już zapomnieć, że ich przodkowie ukrzyżowali Pana Jezusa, i dać im szansę, nawet jeśli nie miałeś z nimi nigdy do czynienia.
Tak, są tak dobrzy, że możesz sprawdzić najnowszy cd, a artystycznie nic nie stracisz. O ilu raperach, którzy wydali/wydadzą płytę w 2011 roku możesz powiedzieć to samo?
No właśnie.