niedziela, 20 lutego 2011

Murs & Terrace Martin- Melrose [February 8, 2011]


Ocena ogólna:


Liryka

Muzyka

Klimat


Nie dokochałyście mnie, wszystkie kobiety...
( Tutaj sobie z cicha westchnę. Rym: " niestety").
Ja bym przy waszej pomocy
nie znał bezsennych nocy,
budziłbym się rano, radosny
i szukałbym rymu do " wiosny",
tomów wierszy byłoby więcej,
mniej alkoholu
( za to nie ręczę, ale bym wolał).
Mniej pod Villona,
mniej pod Baudelaire'a,
ale wielu bym rzeczy dokonał...
Cholera!


Jakkolwiek wątpliwym jest, by Murs i Terrace Martin, czyli postacie kojarzone przez wszystkich fanów zachodniego rapu, wiedzieli, kim jest Władysław Broniewski (autor wiersza powyżej), to na pewno nieobce są im problemy z kobietami. Masz czasem ochotę przywalić panczem twojej drugiej połówce o cellulicie albo o nieumiejętności parkowania? Rzucić w ten kpiący uśmieszek na jej twarzy jakąś parszywą obelgę? Masz dość bycia ciotowatym pantoflem? Jesteś tłustą pierdołą w okularach i dziwisz się, że twoja dziewczyna cię zdradza z hydraulikiem?
Ten cd jest dla was, jak Wu-Tang is for the kids.


Raperów, którzy obrali sobie za cel nagranie płyty o kobietach nie brakuje w historii. Niektórym wychodziło to zacnie (Akinyele czy ostatni Kanye) innym gorzej (paradoksalnie przedostatni Kanye, ostatnie dokonania LL'a czy średni Ludacris z 2010 roku).
Tematyka jest nośna, w końcu każdy facet myśli o seksie średnio co 5 minut. A jak seks, to kobieta, a jak kobieta, to problemy- fakt znany nie tylko z filmów. Na tym truizmie postanowili zbudować fundament recenzowanego albumu panowie z LA.
A jak im wyszło? Dowiecie się, skoro tak bardzo chcecie.



Zaczyna się całkiem niewinnie, dość luźne "We On Melrose" traktujące o tym, jak chłopaki się wożą nie zwiastuje późniejszych żali. Rzuca się też oczy (czy raczej uszy) fakt, że Terrace, który również udziela się tu jako raper, odstaje trochę od Mursa, pod względem flow zwłaszcza (bo linijki obaj składają podobne).
Ma jednak ten album taką dość specyficzną cechę, że gdzieś tak w połowie przestaje się na to zwracać uwagę, teksty panów spajają się w jedną całość. Kończąc odsłuchiwanie "Melrose" w ogóle nie pamiętałem, że Terrace to żaden raper. Dość chytrze zamaskował się pod tymi wszystkimi chórami i wstawkami instrumentalnymi. Brawo Terrace!
Jakby się jednak pochylić nad warstwą liryczną, to oczywiście na pierwszy plan wysuwa się szkalowanie płci pięknej. W "Hoodrat Blues" panowie są w toksycznych związkach z paniami, które wybitnie działają im na nerwy, mają dość ich widoku i tego, jak nie okazują im, swoim facetom, należytego szacunku, na tyle, by życzyć im śmierci.
W ""Thank U 4 Love Ur Gf" wstydzą się nawet pokazać je swoim rodzicom, i "zajmują" się zaniedbanymi przez ojca córeczkami.
Bawią się w Wujka Dobrą Radę (She's A Prostitute) i ostrzegają przed hajsożernymi kobietami, nazywanych w pewnych kręgach dziwkami, choć trochę chłopaki sami są sobie winni, w końcu by coś wiedzieć o paniach zawodu nieczystego, to trzeba z ich usług korzystać, no, chyba, że mają wiedzę świętą, jak księża na temat seksu i prezerwatyw.
O świętość jednak Mursa nie posądzam, ale o kryminalne myśli może jednak, w końcu w "(Super Duper Extra Secret Song)" na końcu kawałka, ponownie traktującego o złu kobiet (tym razem zdradzających ich na lewo i prawo), antagonistka ginie niczym w eminemowskim "Kim", przez zaduszenie.
Całości dopełnia "She's A Loser", ponownie traktujący o tym, jak bardzo dupeczki w życiu nie spełniły idealnego o nich wyobrażenia ze strony Mursa i Terrace'a. I po co to wam było?
Obraz kobiet, jak się z ich przemyśleń tworzy, nie jest dla tych pierwszych dobry.
Puszczalskie, niewierne, głupie, pazerne, lecące na kasę- jestem ciekaw, co o takim postawieniu sprawy sądzą czytelniczki tego bloga?
Ok wiem, nie ma takich, żartowałem tylko durnie, uciszcie ten rechot, tego bloga czytają tylko pedały i przygłupy z gimnazjum, niemniej ciekawy jestem mimo wszystko.

Wobec takiego obrotu spraw trzeba poprosić o opinię eksperta:


Ta płyta to wylaz wyjątkowej aglesji panów, ich seksualnego niespełnienia. Bolało mnie wysłuchiwanie ich dalemnych ataków na kobiety, które zapewne nie chciały spełnić ich samczych żądań. Odladzam ten album wszystkim szanującym się kobietom, walczących o zniesienie patlialchalnego stausu lodzin w Polsce.
Pozdlawiam, Kazimiela Szczuka.
PS: cipka > kutas, hehehehehhehehehehehehehe lechotam jak dziecko hehe


...
Warto wspomnieć, że nie wszystkie tracki emanują frustracją panów, o pierwszym tracku wspominałem, ale są też propsy dla dobrych butów (Fresh Kicks) czy też motywacyjne, całkiem dobre braggadocio na sam koniec (Handz In The Sky).
By nie tworzyć wizerunku mizoginizmu totalnego, w "Thing For You" panowie prezentują już całkiem zdrowe zainteresowanie pozytywnymi aspektami istot z dwoma chromosomami X, czyli okrągłościami i wklęsłościami. W końcu każdy wie, że liczy się wnętrze, ale jak jest ładnie opakowane, to jeszcze lepiej.
Znacznie spokojniejszy, pościelowy track trochę rozładowuje ZNP Mursa i Terrace'a z poprzednich tracków.
Zróżnicowanie liryczne, czy jakiekolwiek zaskoczenie konceptem na "Melrose" nie występuje, ale trudno było tego oczekiwać. Chłopaki dawno temu zapowiedzieli luźny album, nie ma więc co narzekać, ale tak samo nie ma co szukać wymówek i zawyżać sztucznie oceny liryki, którą znajdziecie na samej górze.
Zwraca też uwagę śladowa ilość gości, nie odczułem jednak z tego powodu tęsknoty za jakimś gościnnym wersem. Cieszą za to refreny, wykonane profesjonalnie, niekolidujące z melodyjnością poszczególnych utworów.



Skoro liryka jest średniawa, to co składa się tak naprawdę na wysoką wartość artystyczną recenzowanej płyty?
Odpowiedź jest prosta, i składa się z dwóch czteroliterowych wyrazów- Terrace Martin.
Koleżka stworzył tu niepowtarzalny, letni, radosny klimat. Może nie taki radosny jak u Fasolek, ale nawiązujący do funku, elektro, soulu, rmb i czego tam jeszcze amerykańce nie wymyślili. Składa się to wszystko na świetną mieszankę, która powoduje topnienie śniegu, który nieubłaganie zalega na twoim tarasie.
Usłyszymy zarówno grube basy tworzące sążnego bangera (Fresh Kicks), jak i piękne, stylizowane na piękne czasy lat 80-tych "(Super Duper Extra Secret Song)", delikatne, spokojne "Thing For You" jak i używające rockowego sampelka "She's A Prostitute".
Jak lubisz taką słoneczną, multigatunkową, melodyjną produkcję, to nie mogłeś w 2011, póki co, lepiej trafić.
Niestety, jest łyżka Kelisowa w beczce Beyonce'owej, i znalazły się dwa potwory, które zachęcą nawet największego twardziela do zawiązania pętli i zarzucenia sobie na szyję. Atakujące kakofonią i koszmarnymi dźwiękami "It's No Suprise" i "She's A Loser" z wysamplowanym budzikiem z bazaru nadają się wyłącznie do kosza.
Cóż, nic nie może być idealne chyba, no, może poza wizerunkiem abp. Życińskiego kreowanym w mediach.
Pozostałe podkłady jednak to najwyższa klasa sztuki bitmejkerskiej, i dowód na to, że zacne nazwiska w jego katalogu producenckim wiedziały, co robią, zatrudniając właśnie jego.
Te bity sprawdziłyby się bez problemu na jakimś hiciarskim mainstreamowym projekcie, to chyba najlepsza rekomendacja.
Porównując to, co zrobił dla Mursa Terrace, i to, co mu dał 9th Wonder, dochodzi się do prostego wniosku- 9th, czas zawiesić gramofon na kołku i zająć się czymś innym, np. pojechać do Iraku jako amunicja do haubic.

Okej, powoli czas kończyć, należy się chyba małe podsumowanie:

Orgia z dziesięcioma modelkami w jacuzzi:
+ Piękna (w większości) produkcja
+ Świetny klimat
+ Dobrze zrealizowany koncept
+ Mocne refreny


Nocne walenie pod fotka.tv:
- niezbyt dobra lirycznie
- 2 fatalne podkłady
- truskulowcy będą płakać, że Murs się sprzedaje
- jak jesteś kobietą, to nie spodoba ci się


Kończąc już, warto się zainteresować tym wydawnictwem, nie wydaje się to raczej jakimś stałym projektem, zapewne na kolejnych płytach Murs powróci na bity od jakichś nudziarzy, tym bardziej więc należy to sprawdzić.
Ale uważaj, po wysłuchaniu "Melrose" możesz zupełnie inaczej spojrzeć na kobietę u twojego boku, może się zastanowisz, co ty jeszcze z nią tu robisz.


I WTEDY DOŁĄCZYSZ DO NAS!


No może nie aż tak, trzeba w końcu pamiętać, że zarówno ta płyta, jak i muzyka, to sfera, którą należy traktować z dystansem. Nie zdziwię się, jak się okaże, że te wszystkie historie opowiedziane tutaj to ściema i żart.
Nie takie zonki już były świrowane w historii muzyki, Milli Vanilli mi świadkiem.

sobota, 12 lutego 2011

Saigon- The Greatest Story Never Told [February 15, 2011]


Ocena ogólna:


Liryka

Muzyka

Klimat


Nie ulega wątpliwości, że Nowy Jork potrzebuje świeżej krwi, zwłaszcza w mainstreamie. Przez ostatnie lata nauczył się polegać na Jayu, Nasie i 50 Cencie aż zanadto, i o ile ci trzej panowie wywiązują się ze swoich obowiązków bez zarzutu, to czasy, gdy Wielkie Jabłko wyznaczało trendy i klarowało- TAK TO SIĘ ROBI, minęły już chyba bezpowrotnie. Niektórzy mieli nadzieję, że jeszcze w miarę młody Saigon, naprawdę Brian Daniel Carenard, jest w stanie przejąć stery nad nowojorskim Titanikiem i przeprowadzić go, jak Noe czy tam inny Mosze (a może to był Jarosław Gowin?) przez Morze Czerwone.

Sajgon, obecnie Ho Chi Minh, to istotne miasto w Wietnamie, państwie, które rozwojem gospodarczym zjada Polskę jednym kęsem. A Saigon to jeden z istotniejszych raperów nowojorskich ostatnich lat. Nie zapisał się co prawda niczym wiekopomnym, poza paroma lepszymi lub gorszymi mixtape'ami, niemniej całkiem spore grono osób widziało w nim Mesjasza. Ja też dałem się chwilowo oszukać, po premierze wybitnego "It's Cold" jak każdy byłem pod jego wrażeniem, potęgowanego tym, że było wiadomo, że nie trafi na finalną wersję płyty. Whoa, to reszta musi być jeszcze lepsza- pomyślałem.
Tym bardziej, że za bity odpowiedzialny jest Just Blaze- czyli praktycznie pół-bóg już, i jeden z moich ulubionych już siekaczy bangerów.
Rzeczywistość jak zawsze trochę zdeptała wyobraźnię, marzenia o 5/5 na sam początek roku niestety prysły niczym szanse Kubicy na mistrzostwo F1 w 2011 roku.
No, ale po kolei.


SAJGONKI NA OTRO?! DOBRE!!!

Zaczyna się naprawdę dobrze, Fatman Scoop, znany z dobrych projektów z TRUSKAWĄ, coś tam smęci na intrze, wprowadzając ładnie nas w to, co zaprezentuje zaraz główne wydarzenie płyty. A trzeba przyznać, że początek płyty pokazuje, że Sai jest głodny rapu, i wie, jak składać technicznie dobre linijeczki.
Jest odpowiednio bezczelny i groźny na "The Invitation" czy "Come On Baby", flow jest perfekcyjne, bity wręcz idealne. Czuć rękę boską i podniosły klimat rapera, który wie, ile jest wart i który wie, że ty nie jesteś wart nic.
"Come On Baby"- choć stare już, zderza Saigona z legendą Jaya-Z i pokazuje wartość tego pierwszego, bo naprawdę udało mu się dotrzymać kroku legendzie.
Z przyjemnością słucha się tutaj pięknych, ostrych, celnych linijek Yardfathera także na "Bring Me Down pt. 2" (chyba najlepszym z albumu), i nasuwa się pytanie- czemu nie mógł tak przez całą płytę?
Potem bowiem zaczyna się dziwny slide w stronę rozkmin rodzinno-społeczno-ulicznych, które mnie po pewnym czasie zaczęły męczyć.
OK, rozumiem, że Sai chce przekazać słuchaczom, jak mu się dorastało, jak pokonywał trudności życia, jak mierzy się z Bogiem i wiarą, ale nie trzeba na to poświęcać, mniej lub bardziej, aż 4 tracków (It's Alright, Better Way, Oh Yeah, Clap), serio, wystarczyłby jeden, a solidny, taki jak np. tytułowy "The Greatest Story Never Told", w którym to Sai ładnie i elegancko pochyla się nad światem, czarnymi, którzy nie mogą zmądrzeć, i trochę nad samym sobą. Przyjemny song, i absolutnie wyczerpujący temat.
Nie zrozumcie mnie źle, rozkminy są ok, ale Sai jeszcze nie ma wyobraźni i głębi Nasa, AZ czy Cormegi, jego uliczne przemyślenia nie mają plastyczności Kool G Rapa, by bez bez szwanku wyjść z porównania z nimi.
Ten album powinien być uliczny od początku do końca, bazować na głodzie i wkurwieniu Saigona, na jego nieoszlifowanym talencie, który tu właśnie powinien wykiełkować w coś znacznie, znacznie większego. Trochę tu Yardfather jakby się w pewnym momencie zagubił.
Mógł wziąć przykład z innej tegorocznej premiery, konkretnie tej:

Joell brzmi jak już w pełni ukształtowany raper, wiedzący czego chce, wiedzący co chce osiągnąć.
Rozkminy Saigona spowodowały, że tak gdzieś pod koniec płyty przestało mnie już interesować to, co ma do powiedzenia. Niezbyt błyskotliwe linijki i mało interesujące wspominki trochę mnie znużyły. Znużyły do tego stopnia, że całkiem ciekawe kawałki, jak "Preacher" w którym Sai obnaża obłudę księży i polityków, czy niezły motywacyjny "Believe It" giną w mroku.
Ginie też "What Lovers Do" zaskakująco dobry jak na taką tematykę (kobiecą) kawałek z dobrym gościnnym udziałem samego Devinka.

Fajnie za to, że parę razy wspomina o Bogu, ja co prawdą nie wierzę w dziewiczy poród, zamienianie wody w wino czy wspaniałe życie w niebie, ale deklaracja swojej wiary w dzisiejszym świecie wymaga zapewne trochę odwagi, zwłaszcza przypominanie Bozi i jej... no właśnie, komu? Konkubentowi (święta trójca promuje związki partnerskie?!?!?!?!?!?!, na dodatek nieślubny syn?!?!?!?!?!), ekhm (te dygresje co), znaczy, przypominanie im, że mówili, że kochają ludzkość, a Sai owej miłości nie widzi. "It's Alright" to nie jest głupi track, a czy konieczny, to już kwestia każdego z osobna.

Od strony lirycznej "The Greatest Story Never Told" mógł być naprawdę o tyle lepszy... zabrakło kogoś, kto by młokosa ukształtował, nakierował, pokazał, że należy z tego zrobić raczej płytę z tradycyjnym, hardkorowym rapem, a nie świrować Kartezjusza w sytuacji, gdy to właśnie raperów uzewnętrzniających się jest akurat teraz dużo (Lupe, B.o.B, Kanye, Cudi, Eminem), a mainstreamowych bad boyów mamy lekki deficyt, nie licząc wiecznie zaćpanego DMX'a (do dziś boli mnie upadek tego człowieka).
Ja bym zaproponował Yardfatherowi, by jego solowy debiut uderzał raczej w wyposzczony nowojorski target. Jak chcesz dogodzić wszystkim, to nie dogodzisz nikomu.
Takie miałem wrażenie, słuchając choćby "Enemies" czy "And The Winner Is"- tracków tak zbędnych, że zbędniejszym być nie można. Słuchałem z rozczarowaniem, bo chciałbym, by NYC wrócił z czymś naprawdę mocnym, liczę co prawda na wspomnianego Ortiza, który jest chyba najzdolniejszym raperem z NYC z nowej (w miarę) fali, ale kilku pretendentów do tronu zawsze gwarantuje emocje.
Poradziłbym także, by album został skrócony do samej esencji, a co tam, do 10 tracków, samych hardkorowych tracków, dodałbym "It's Cold" i byłoby naprawdę pięknie. A tak jest jedynie dobrze.
Po prostu- za mało Nowego Jorku na nowojorskim wydawnictwie.



Może to być, paradoksalnie, wina pana powyżej. Just Blaze tworzy miegahity, ale na jego bitach najlepiej brzmią raperzy już ukształtowani, wielcy. A Saigon jeszcze parę szczebli kariery ma przed sobą. Kto wie, może lepszym pomysłem byłoby oddanie produkcji jakimś mniej znanym producentom? Ciężko mi wskazać nazwiska (Statik może, przy założeniu, że by się postarał), zastanawiam się po prostu, czy kombo heavyweight + nołnejm zdało w tym wypadku egzamin.
Podkłady Justa są piękne, wypolerowane, po prostu idealne. Brakuje na nich jednak takiego brudu i chropowatości, które mogłyby się tu znaleźć. Chyba chciał Just zrobić z "The Greatest Story Never Told" drugiego "Blueprinta". Ale nie udało się, bo niestety główny MC nie z tej samej klasy.
Grzechem jednak byłoby narzekać na sam poziom bitów, są uduchowione, świetne sample, fajny klimat. Nie można się czepiać. Blejzu udowadnia, że jest w czołówce producenckiej wszechczasów, i pewnie zbliża się do poziomu, jaki zaprezentował na ostatniej solówce Kanye.

Na plus także featuringi, zarówno raperskie, jak i śpiewackie, wszyscy spełnili swój obowiązek na piątkę z plusem. Dzięki śpiewakom refreny to naprawdę mocna strona tej płyty, nawet jeśli hejterzy ałtotjuna przyczepią się do "Believe It".

Trzeba zatem szykować się do podsumowania.

Sajgonki na otro:
+ Świetna produkcja
+ Saigon na 3/4 płyty
+ reprezentujący wysoki poziom goście
+ parę ciekawych kawałków, koncepcyjnie
+ na pewno ma Sai trochę do powiedzenia, i nie wystrzelał się w całości tutaj

Siś-kebab ze psa:
- za długa, nudnawa na końcu
- za mało nowojorska
- niespójna




Oczekiwaliśmy, i dostaliśmy. Nie jest to do końca ten Saigon, jakiego oczekiwałem, i zapewne nie ten, na którego oczekiwali fani. Pozostaje się cieszyć, że to dopiero pierwszy album tego rapera, i że po wiadomości, że "The Source" dał mu 4/5 zapowiedział walkę o 5/5. Jak Saigon będzie lepszy, to świat rapu może tylko na tym zyskać.
No bo ile razy może Hova ratować wschodnie wybrzeże przed zapomnieniem.
Czekamy na coś potężniejszego i w pełni hardkorowego, Sai.